piątek, 14 grudnia 2012

Kiedyś SKAŁĄ byłam


Pamiętam, że w niedalekiej przeszłości, mój tata, grzmiał na mnie groźnie, żebym dbała o siebie! Podnosił przy tym rękę, jakby w geście karcenia i wymachując mi przed oczami wołał: "Okręty na morzu stają, a co dopiero człowiek"! Oczywiście przytakiwałam skwapliwie, że ma świętą rację i dalej biegłam, goniona wiatrem. WYDAWAŁO MI SIĘ WÓWCZAS, ŻE PRZEZ MILIONY LAT DESZCZE, PIASKI I BURZE, RZEŹBIŁY MOJĄ POSTAĆ W NAJTWARDSZEJ SKALE ŚWIATA - GRANICIE! Byłam jak wygładzony, wypolerowany posąg, gotowy na stawienie czoła przeciwnościom losu, bez skazy na materiale. Czułam się tak, jakby gładź na mojej granitowej powłoce, zabezpieczała mnie przed mikrourazami, których wokół było pełno. To ja, SKAŁA, miałam być opoką dla moich dzieci po śmierci męża! To na mnie spoczywał obowiązek zbudowania już innych relacji w rodzinie i zabezpieczenia bytu moim najbliższym. Najważniejsze stały się dzieci, dom i praca.

Pod granitową powłoką skrzętnie skrywałam uczucia, bo przecież, SKAŁA jest twarda, SKAŁA nie płacze! Tylko czasami, gdy mała Pola szła w sobotnie przedpołudnie na trening, a Filip na spacer z psem, ja brałam album z ostatnimi zdjęciami, na których byliśmy razem i dopiero wtedy pozwalałam sobie na łzy. Zdarzało się, że czasami karmiłam swoje wnętrze, czytając mądrości, typu poradniki psychologiczne. Odnotowywałam w nich, że powinnam zakochać się w sobie, pilnie obserwować siebie i spełniać swoje zachcianki, czyli kompendium wiedzy, jak dbać o siebie. Tylko na jedno nie miałam patentu, jak wydłużyć dobę, bo wszyscy byli mniej lub bardziej ważni, a szereg spraw powinnam była zrobić na wczoraj. Tak więc żyłam w permanentnym stresie, nie mając czasu, siły i pomysłu na zakochanie się w sobie. Ważniejsza była miłość do dzieci niż do samej siebie. Widocznie ja, jako dzieło "Boga Wiatrów" i "Boga Wody", nie byłam tak doskonała i silna, jak mi się wtedy wydawało. Nawet nie zauważyłam, że moja wygładzona do tej pory postać, zaczęła pokrywać się pierwszymi rysami. Uczucia, obawy, lęki i żale, bóle somatyczne, to były tąpnięcia w moim organizmie, które bagatelizowałam, a które wyrzucane były z siłą lawy wulkanicznej, zastygającej na powierzchni mojej skalnej powłoki. Wprawdzie czułam te zawirowania w sobie, ale się nie poddawałam...przecież SKAŁĄ byłam!

I znowu po paru latach, choroba Filipa - schizofrenia, nadciągnęła na mnie nagle z siłą błyskawicy, burzy z piorunami i gradobiciem! A ja SKAŁA, twardo stałam w słońcu i deszczu, nie zdając sobie sprawy z siły jej potęgi. Łudziłam się w swojej naiwności, że nic mnie nie zmorze, że mam za sobą "Boga Żywiołów", który przez miliony lat, tworzył mnie w granicie, wszak prawie byłam jego DZIECKIEM. A on zachowywał się jak twórca, który ukończył dzieło i kazał mu żyć własnym życiem! Nie chciał czy też nie mógł obronić mnie przed spustoszeniem, jakie schizofrenia czyniła w moim życiu. Lęk o syna, moja uwaga skupiona na nim, prawie że całodobowy monitoring Filipa, bezsilność, gdy coraz to inne leki pokazywały perfidnie swoje skutki uboczne, jego pobyty w szpitalach. To były te krople deszczu, ostre kawałki lodu, które dzień po dniu, drążyły mnie - SKAŁĘ, wdzierając się przez mikropęknięcia do mojego serca, mózgu i każdej komórki granitowego ciała, by kiedyś zatriumfować. I wreszcie zwycięstwo - woda drążyła skałę tak mozolnie, że ta w końcu pękła!

I oto tydzień temu, od rana w piątek bardzo źle się czułam. Dopadł mnie pulsujący ból głowy w lewej skroni i ucisk w żołądku. Niestety, pomyliłam te objawy z niestrawnością oraz wydawało mi się, że ból głowy jest promieniującym bólem od stanu zapalnego ucha. Ten dzień jakoś przeszedł do historii, ale nadchodziła sobota, która mogła okazać się brzemienną w skutki. Nudności, poty, dreszcze, wirowanie w oczach i znowu rozsadzający głowę, ból. Wytrzymałam do wieczora, bojąc się zadzwonić po pogotowie, bo równie dobrze mogłam usłyszeć, że to objaw niestrawności i blokuję karetkę. Do dziś nie potrafię odpowiedzieć sobie, co się stało, że nagle wstałam z łóżka i wykręciłam numer na pogotowie. Po kilku minutach, ratownicy zmierzyli mi ciśnienie - 190/100 i kazali zbierać się do szpitala. Tam dowiedziałam się, że moje problemy z nadciśnieniem mają podłoże emocjonalne, czyli co, SKAŁA w końcu pękła! Zrobiłam sobie już prezent pod choinkę w postaci ciśnieniomierza, bo przez ostatnie tygodnie, znowu czarne chmury zawisły nade mną, a "Bóg Wiatru" nie może, albo nie chce ich rozpędzić. I jeszcze ta myśl, że...przecież SKAŁĄ, to ja już byłam, a teraz jestem tylko trzciną kołyszącą się na wietrze, a może tak powinnam zacząć myśleć, jak śpiewała kiedyś Kayah w utworze "Jak Skała".


"Kiedyś byłam SKAŁĄ dla własnego serca
Kiedyś byłam SKAŁĄ dla własnego ciała
Trawą, cierniem jestem dziś...
Bóg mi daje
Bóg mi odbiera
Kiedyś SKAŁĄ byłam
Lecz nie jestem teraz"
                                                                                                         

piątek, 23 listopada 2012

Z trwogą choroby dotykam


Parę tygodni temu, dowiedziałam się, że mój tata jest ciężko chory, mimo iż zewnętrznie wygląda całkiem dobrze. Jednak choroba w zastraszającym tempie toczy go od środka. Lekarz prowadzący, powiedział, że już nic nie da się zrobić i żadne leki nie pomogą. Przy tym wymownie spojrzał w kartę historii choroby, twierdząc, że rozpoznanie nastąpiło zbyt późno z powodu opieszałości pacjenta. Już dziesięć lat wcześniej był to drugi stopień nowotworu i miał szczęście żyć tak długo z tą chorobą. Gdy wyszłam do rodziców, czekających w poczekalni, wiedziałam, że od tego momentu muszę założyć maskę i brać udział w pierwszym akcie kolejnego dramatu. Oboje patrzyli na mnie badawczo, próbując sprawdzić czy ich nie oszukuję. A ja z wystudiowanym uśmiechem patrzyłam im w oczy i mówiłam tekst, który oni pragnęli za wszelką cenę usłyszeć. Wiedziałam, że gdyby mój tata, poznał prawdę, położyłby się do łóżka i już nie wstał. Szczególnie teraz jest bardzo słaby psychicznie, a zarazem nie poddaje się. Walczy do ostatniego naboju, tak mawia o sobie. Za każdym razem kłamię i wiem, że to przynosi im spokój i jakąś nadzieję. Lekarz rodzinny, obstawała przy tym, aby powiedzieć tacie prawdę, że...powoli dobija do brzegu. Nie zgodziłam się na takie postawienie sprawy, znając jego psychikę! Nawet pani psycholog, gdy zapytałam ją o radę, poparła mnie, że nie byłby to dobry pomysł.

Często słyszymy, że chory ma prawo poznać prawdę, aby mieć czas na uporządkowanie swoich spraw, pożegnać się z bliskimi, czy tak po ludzku poprosić o wybaczenie, żeby odejść w spokoju. Słowa, które usłyszałam od lekarza znowu zabrzmiały jak wyrok. Jestem bardzo mocno związana z moimi rodzicami i bez względu na to ile mają lat chciałabym, aby odeszli jak najpóźniej. Gdy ktoś, próbując mnie pocieszyć, mówi, że mój tata i tak dożył pięknego wieku, robi mi się przykro, bo czuję, że znowu KTOŚ tam u góry, chce zabrać mi najbliższą osobę.

Dlaczego w ogóle o tym piszę, jaki to ma związek z chorobą mojego syna? Uważam, że ma i to ogromny. Sama próbuję zadawać sobie pytania: czy można przygotować się na śmierć bliskiej osoby, skoro znamy już wyrok i wiemy, że trawi ją choroba, że najdalej za kilka miesięcy odejdzie z tego świata? Czy dla tych, którzy zostają lepiej jest, aby "śmierć w czarne koronki spowita", jak kiedyś pisałam o niej, zapukała do nas nagle i bezlitośnie zabrała kogoś do "Krainy Cieni"? Czy jest na to jakaś logiczna odpowiedź? Wydaje mi się, że nie ma. Każda śmierć jest traumatycznym przeżyciem, nieważne czy nagła typu: wypadek, samobójstwo, czy powolne odchodzenie. Musimy zmierzyć się z bólem, etapami żałoby i wreszcie, akceptacją tego ciężkiego zdarzenia. Tylko jak to zrobić, jak przez to przejść? Nie wszystkim udaje się to od razu. Niektórzy zatrzymują się na jakimś etapie żałoby i nie mogą zrobić kroku do przodu. Mój syn, chory na ciężką postać schizofrenii, popełnił samobójstwo. Przecież parę godzin wcześniej rozmawiałam z nim, obiecując, że za trzy dni przyjadę do niego (przebywał w instytucie), a kilka godzin później dostałam wiadomość, że nie żyje. Szok, lament, niedowierzanie, wykrzykiwanie na lekarza, że "zabiliście mi syna"! Walka o życie mojego męża trwała około tygodnia, odszedł nagle - nie było ratunku.

A teraz doświadczam powolnego odchodzenia mojego taty. Każdy dzień jest nam darowany. Patrzę na niego i próbuję zapamiętać jak najwięcej, nawet nasze sprzeczki o przyjmowanie leków - wszystko jest ważne. Gdy wracam do siebie, do domu, chce mi się płakać, że znowu minął bezpowrotnie kolejny dzień, a rano cieszę się, że będzie mi dane być przy nim i mojej mamie. Usłyszałam od pewnej osoby znamienne słowa, aby teraz cieszyć się każdym dniem, bo na żałobę przyjdzie czas. Próbuję więc wyrywać to, co najlepsze dla nas wszystkich. Jestem już spokojniejsza, nie denerwuję się na tatę, że jest uparty i nie chce pójść do lekarza. Już nie walczę, złożyłam broń, bo znowu choroba z nami wygrała. Teraz chcę tylko spokoju dla taty i radości po kawałku wyrywanej z życia. Cóż więcej mogę zrobić dla niego i siebie? Być z Nim i dla Niego! Takie trudne, a zarazem takie łatwe...
                                                                                                               

                         






wtorek, 6 listopada 2012

Przedstawienie musiało trwać


Już dawno nie pisałam o problemach zdrowotnych, z którymi borykał się mój syn o jego pobytach w szpitalach, ponieważ inne sprawy na daną chwilę stawały się ważniejsze. Pamiętam nasze (jego i moje) ostatnie święto Wszystkich Świętych. Filip leżał wtedy w szpitalu, od września do początku grudnia, i mimo tak długiego pobytu na oddziale psychiatrycznym, nie było większej poprawy. Męczyły go głównie urojenia, o których w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, był bardzo skryty, nieufny i nie dopuszczał mnie do swojej choroby, wiedziałam, że często tak się zdarza. Aby wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje, czasami musiałam używać podstępu. Zdarzało się, że dzwonił do mnie parę razy w ciągu nocy i mówił, że nie może spać, że chce rozmawiać. W sytuacji, gdy musiałam rano wstać do pracy, takie rozmowy bywały męczące, ale mimo to zawsze rozmawialiśmy.

Któregoś razu Filip zadzwonił do mnie w środku nocy, był zdenerwowany i powiedział, że przyjęto na oddział chłopaka, którego bardzo się lęka i boi zarazem. Spotykał go w palarni, w stołówce i nie mógł przejść obok niego obojętnie. Według opisu syna było w nim coś mrocznego. Widziałam tego chłopaka, całkiem sympatyczny młody człowiek przy całym balaście choroby psychicznej, jaka go dotknęła. Niestety, mój syn tak go postrzegał i nic nie było w stanie zmienić jego wyobrażenia o nim. Filip, miał swoje urojenia, które gnębiły go codziennie. Widocznie widział jakieś obrazy, coś czego ja dostrzec nie mogłam. Te urojenia u osób chorujących na schizofrenię są tak sugestywne, że żadna siła nie jest w stanie odwlec ich od zamiaru zrobienia czegoś dobrego czy też złego. Przypomniało mi się, jak któregoś razu przywieziono na oddział, na którym leżał Filip, pewną panią, wezwała straż pożarną, bo zobaczyła kłęby dymu wydobywające się ze strychu jej domu. Ona naprawdę widziała ten pożar, ale tylko ona...

Wieczorem, 1 listopada, przyjechałam do Filipa do szpitala, aby opowiedzieć, jak przebiegał dzień Wszystkich Świętych. Chwilę później dowiedziałam się o czymś, co nie pozwoliło mi wykrztusić z siebie ani słowa. Wydaje się, że zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji musi być ten pierwszy raz. Mój syn na tych kilka pobytów w szpitalach, po raz pierwszy miał być zapięty w pasy - tak postanowił lekarz dyżurny. Dlaczego? Bo stanowił zagrożenie dla samego siebie i kogoś obcego, w tym wypadku tego chłopca. Podobno doszło do jakiegoś konfliktu w stołówce. Ów chłopak rzekomo nie tak spojrzał na Filipa i prawie doszło do przepychanek. Nikt nie był w stanie dotrzeć do mojego syna i uspokoić go. Lekarz powiedział, że tylko "poleżenie w pasach" może go wyciszyć oraz, że takie metody w psychiatrii stosuje się, wprawdzie w sytuacjach ekstremalnych, ale jednak! Nie chcę na łamach tego posta wdawać się w dyskusję, czy lekarz był li tylko wykonawcą poleceń ogólnie stosowanych na oddziałach psychiatrycznych i spełniał odgórne przepisy, czy też było to naruszenie dóbr osobistych człowieka, w tym człowieka chorego, który nie umiał i nie potrafił się obronić! Przychodzi mi znowu na myśl określenie - kto był katem a kto ofiarą?!

Tego dnia rano, Filip czuł się źle, był bardzo nerwowy i pobudzony. Kiedy on sam powiedział mi, że to zapięcie w pasy będzie jedynym bezpiecznym wyjściem dla wszystkich, popłakałam się. Z jednej strony miał w sobie świadomość zagrożenia, jakie stwarzał swoim zachowaniem, a z drugiej? Należało wybrać mniejsze zło, mniejszą szkodliwość czynu dla grupy pacjentów. A może w tym poście dostrzeżecie coś jeszcze? Czy tak miało odbywać się to wiązanie w pasy? Czy tę metodę można porównać do biczowania straceńca na oczach tłumu, bo do jakiego innego opisu psuje? Pamiętam, że kiedy wieczorem odwiedziłam Filipa, był już spokojny, a incydent ten miał miejsce przy śniadaniu, ale według lekarza, zagrożenie nadal istniało. Siedziałam przy łóżku Filipa, trzymałam go za rękę, a on patrzył na mnie tak jakoś smutno i mówił: Mamo, może pożegnamy się już teraz, bo za chwilę przyjdą i zapną mnie w pasy... Patrzyłam na niego i z żalu nie mogłam powiedzieć ani słowa. Filip, mówił cicho tak jakby, próbując uchronić mnie przed tą tragiczną sceną - nie chcę, żebyś była przy tym, mamo! Zresztą lekarz i tak wyprosi cię z sali. Już po chwili po chwili majestatycznie kroczył pan doktor, z pasami w dłoni, siejąc grozę i rozbawienie wśród gapiów - pacjentów, którzy nagle gromadą przybyli na przedstawienie. Przecież, mimo iż był to oddział psychiatryczny, nie często zdarzały się takie sceny. Lekarz w asyście pielęgniarek i dwóch przygodnie zwerbowanych ochroniarzy, pełniących akurat służbę na terenie szpitala, stanął we drzwiach i kazał mi wyjść. Wezwał ochronę na wypadek, gdyby syn był agresywny i stwarzał opór, a on...leżał bezwolnie na łóżku i spokojnie pozwalał, aby przywiązali mu ręce i nogi specjalnymi pasami do krawędzi łóżka.

Stałam obok, patrzyłam na ten tłum gapiów, szydercze uśmieszki wśród jednych i pełnych lękliwych spojrzeń u drugich. Co wtedy czułam? Stałam, jak matka pełna boleści, nie mogąc nic zrobić! Chciało mi się krzyczeć do tych ludzi: nie śmiejcie się z mojego syna, czy to jego wina, że zachorował? Czy na pewno jest to jedyne wyjście, żeby mu pomóc? Chyba nie! Ból, rozpacz istnienia, żal do wszystkich i o wszystko ściskały mnie za gardło! Stałam, a kat czynił swoją powinność dla dobra ogółu, a tak naprawdę, kto był katem a kto ofiarą?! Ich role mieszały się w mojej głowie podobnie, jak zbyt szybka jazda na karuzeli. I oto koniec sceny finałowej: widzowie - pacjenci opuścili swoje miejsca, główny aktor zagrał tak, jak przewidział tę scenę pierwszy reżyser, by po chwili wyjść do tłumu i zebrać owacje. Kurtyna opadła, ja wlokłam się bez sił, a za mną szli ochroniarze, którzy śmiali się do rozpuku tak, jakby oglądali świetną komedię: widziałeś, jak ten doktorek zapętlał mu nogi, szydzili?! Salwy śmiechu dopadały mnie, jak kule i raniły w samo serce. Śmiechu było co niemiara, bo równie dobrze pierwszy raz w życiu mogli oglądać taką super scenę. Ja nie chciałam już nic więcej słyszeć i widzieć, wystarczyło, że obejrzałam pierwszy akt dramatu, który dla nas jeszcze się nie skończył...
                                                                                                           

wtorek, 23 października 2012

Ja też musiałem żyć


Minął rok od przykrych wydarzeń, które związane były z dewastacją nagrobków na dwóch, dużych cmentarzach mojego miasta. W ciągu paru miesięcy ubiegłego roku zniszczone zostały siedemdziesiąt dwa pomniki. Przez dłuższy czas policja miała trudności z ujęciem sprawców. Pomniki dewastowali młodzi ludzie od kwietnia do października 2011 roku. Na moje nieszczęście dwa nagrobki, męża i syna, zostały zniszczone właśnie w połowie października, czyli na krótko przed ujęciem szajki rabusiów.

Leżałam w szpitalu, gdy moi rodzice przedzwonili i powiadomili mnie, że zobaczyli zniszczone oba pomniki. Smutek, płacz, wściekłość, złorzeczenia, wszystko mieszało się w jednym tyglu. O ile potrafię przyjąć do wiadomości, ale nie zaakceptować, że ta sama szajka ukradła komuś telefon komórkowy, wyrwała kobiecie torebkę, to nie mogę, nie potrafię i nie chcę pogodzić się z dewastacją pomników! Bynajmniej nie z tego powodu, że sama padłam ofiarą tak haniebnego czynu. Wiadomo, że są sprawy o różnej skali przestępczości, kat (sprawca) atakuje, ofiara próbuje się bronić, a jak ma obronić się nieżyjący?! Najprościej jest pójść na cmentarz i wyrwać kwiaty z ziemi, ukraść znicze czy świeżą wiązankę, tego wszystkiego już doświadczyłam. Według mnie, te kradzieże, to była znikoma szkodliwość czynów w stosunku do tego, co się wydarzyło.

Pomnik syna, był bardziej zdewastowany niż pomnik męża. Złodzieje, wyrwali z kamiennych płyt krzyż i litery, które tworzyły imię, nazwisko oraz liczby, składające się na datę narodzin i odejścia. Niektórych liter, bardziej osadzonych w pionowej ścianie pomnika, nie mogli wyrwać i tak zostawili. Obraz tego, co zobaczyłam, był ciężki do przeżycia. Różne myśli kłębiły się w głowie, począwszy od pytań o powody, dla których to zrobiono po wymierzenie kary takim złoczyńcom. Za dwa tygodnie miało nadejść Wszystkich Świętych, a moje dwa nagrobki straszyły przechodzących alejką ludzi. Zgłosiłam sprawę na policji, spisano protokół i kazano czekać. Oczywiście, musiałam prosić zakład kamieniarski, aby zamontowano nowo zakupione ozdoby. Nie wiedziałam czy zdążą do 1 listopada. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałam się, że dewastacji pomników dopuścili się jacyś amatorzy. Koszt nowych liter, wyniósł osiemset złotych, a złodzieje po pokrojeniu ich na kawałeczki oraz zaniesieniu do punktu skupu złomu, mogli dostać nie więcej niż 20-30 zł. Powód? Najprawdopodobniej, złodzieje byli przekonani, że litery są z mosiądzu, a one wykonane były z brązu!

Po paru miesiącach, dostałam pierwsze powiadomienie z sądu, że złapali szajkę i toczą się przeciwko nim sprawy. Jako osoba pokrzywdzona, miałam prawo wglądu w akta tychże spraw. Byłam pewna, że chcieli się dobrze zabawić, bo przy innych nagrobkach, kradli ozdoby wykonane z mosiądzu i ponoć był zysk, ale w moim przypadku mieli pecha. Natrafili na ozdoby z brązu a nie z wymienionego wyżej kruszcu. Nie miałam ubezpieczonych pomników, dlatego wszelkie koszty musiałam pokryć sama. No cóż, od tygodnia wiem już wszystko, że nie odzyskam nawet złotówki, ponieważ sprawcami, okazali się dwaj czternastoletni chłopcy. Hersztem bandy był 33 letni mężczyzna, o ironio, chory na schizofrenię, dowożony na sprawę ze szpitala psychiatrycznego! Na pytanie sędziego: dlaczego i po co to robił, odpowiedział krótko: ja też musiałem z czegoś żyć, proszę Sądu! Mam tylko czterysta pięćdziesiąt złotych renty po potrąceniach, żyję samotnie, rodzina odwróciła się ode mnie - czytałam w jego zeznaniach. A pozostała dwójka chłopców? Patologia-poznałam opinie biegłych, psychologów. Obaj wychowywali się w rodzinach z problemem alkoholowym, nie uczęszczają do szkół, kradną, sami piją, uciekają z placówek wychowawczych. Jeden z chłopców, mówił do pani psycholog, że kiedy był mały, to bardzo idealizował swoją mamę, która już wtedy piła i obwiniała go o całe zło tego świata. Potem, gdy był już starszy, a matka dalej nie trzeźwiała, on miał żal do niej o swoje zmarnowane życie. Teraz, gdy matka nie pracuje, to on - syn, musi nakarmić ją oraz dzieci swojego brata. Stał się głównym żywicielem rodziny. Podobna sytuacja w rodzinie drugiego chłopca, gdzie jego dwaj bracia przebywają w zakładach karnych. Karygodne pomieszanie ról, to oni - ci chłopcy są ofiarami w swoich rodzinach!

Mogłabym jeszcze długo o tym, ale po co? Myślę sobie, że napisałam o tym zdarzeniu, aby po latach pamiętać, dlaczego po trosze rozgrzeszyłam tych trzech chłopców. Wiem, że takie zachowanie nie usprawiedliwia ich postępowania, ale po przeczytaniu tych historii, zrobiło mi się po prostu ich żal. Owszem poniosłam straty, też na swój sposób jestem ofiarą ich czynu, ale próbuję nie żywić do nich urazy. Jest mi przykro, że w ogóle do tego doszło, ale zadaję sobie pytanie: ci młodzi chłopcy są ofiarami, tak naprawdę czego? Systemu społeczno-ekonomiczno-politycznego, dysfunkcji w rodzinie, szkole itd.?! Znowu mogę wymieniać, ale zapytam egoistycznie: co to dla mnie znaczy? Teraz, naprawdę już nic!
                                                                                             
                                                                                                           



   

wtorek, 9 października 2012

Wasze dzieci nie są waszymi dziećmi


Kiedy kilka lat temu po śmierci męża, zostałam sama z nastoletnimi dziećmi, dostałam do przeczytania książkę pt."Prorok" Gibrana. Trafiła ona do mnie w momencie, gdy musiałam pomagać swoim dzieciom w podejmowaniu ich życiowych decyzji. To o czym wtedy myślałam i jakimi kryteriami się kierowałam oraz wsparcie jakiego dzieci wymagały ode mnie, odbija się echem po dziś dzień. Nie wiem i zarazem boję się czy decyzje, które wspólnie z Polą podjęłyśmy dotyczące jej wyjazdu do Stanów Zjednoczonych okażą się trafne czy nie, a może historia sama to osądzi? One już zapadły i jak na razie droga, którą Pola podąża jest wprawdzie znana jej, ale zarazem wyboista. Pisząc te słowa, obiecuję, że w następnym poście powrócę do spraw związanych z Filipem, a teraz chciałabym jeszcze wspomnieć o Poli, jako że parę dni temu odleciała do Stanów. Była cały miesiąc w domu, spędzałyśmy maksymalnie dużo czasu ze sobą, ale jak zawsze po jej wyjeździe powstaje ogromna, emocjonalna pustka.

Zastanawiam się, jaki wpływ na moje decyzje, dotyczące choćby Poli, miała wyżej wspomniana książka?! Pojawia się też pytanie, na które raczej nie dostanę odpowiedzi: czy treść tam zawarta trafiła do mnie, akurat w takim momencie mojego życia, żebym mogła pomóc w zaprogramowaniu pewnego etapu życia mojej córki? Na kartach tej książki jest fragment dotyczący dzieci. Próbowałam czytać ten tekst ze zrozumieniem, co najmniej kilka razy, prawie ucząc się go na pamięć. Każde zdanie było ciężkie do przeanalizowania i zaakceptowania, każde zdanie bolało, bo wiązało się z rozłąką. Te słowa przeczyły wszystkiemu czego dotychczas uczyłam się, negowały pewne schematy myślowe według, których żyłam. Wreszcie kłóciły się z wartościami, które wyniosłam z domu rodzinnego. Kłuły jak ciernie, gdy czytałam, iż "chociaż są z wami (dzieci), nie są waszą własnością, możecie dać im miłość, ale nie myśli, one mają swoje własne myśli, ich dusze zamieszkują w domu przyszłości, do którego nie macie wstępu, nawet w swoich snach". Tych kilka w linijek tekstu było moim drogowskazem, co do pomocy Poli w jej trudnych życiowych planach. Już wtedy wiedziałam, że nie mogę zawrócić jej z drogi, którą odnalazła. Wspominałam, że w Polsce grała w tenisa i stanęła przed wyborem: zawiesić "rakietki" na haku, czy podążać dalej po wybojach, ale z uśmiechem na twarzy. Czułam, że po maturze nadszedł czas nie tylko jej życiowych wyborów. Nie chciałam ślepo wierzyć i naśladować autora tej książki, ale tak naprawdę, zgadzałam się z nim. W moim odczuciu to on miał rację. Moja córka nie była i nie jest moją własnością i nie powinnam pragnąć, aby kiedykolwiek nią była, bo wówczas bardzo bym ją unieszczęśliwiła. Ona przyszła na ten świat przeze mnie, ale nie ode mnie. Ja w pewnym sensie byłam jedynie pośrednikiem w jakimś Wielkim Planie Stworzenia. Ja gościłam w sobie jedynie jej ciało, ale nie duszę. Jej dusza zamieszkiwała w jej własnym domu przyszłości, dlatego więc, musiał nadejść w naszym życiu moment, że mimo iż mieszkała ze mną i Filipem, nie mogłam jej zatrzymać. To życie upominało się o nią! Chciała grać w tenisa w Stanach, dostając stypendium na egzystencję w tamtejszych realiach i tak było. Jako matka nie mogłam być egoistką! Wprawdzie chciałam chronić ją przed drapieżnym światem, ale wiedziałam, że nie mogę trzymać jej pod matczyną spódnicą, ona musiała wyjść do tego świata. Chciałam, żeby Pola była na swój sposób szczęśliwa, żeby robiła w życiu to, co jest dla niej ważne. Wyznanie moich uczuć i myśli, jakie wtedy towarzyszyły mi, to bynajmniej nie patos, tylko prawdziwy, rzeczywisty tygiel emocjonalny w jakim się wtedy grzebałam.

Pragnęłam oczywiście, aby jakieś skrawki tych decyzji wyrwać dla siebie i Filipa. Nam obojgu wydawało się, że Pola pojedzie na cztery lata studiów, przeciągnie w czasie swoje marzenia, pozna świat, ludzi i wróci... Kolejne słowa z "Proroka" krzyczały do mnie: "Możecie dać im miłość, lecz nie myśli". Dawałam więc i dalej daję tę miłość, tak jak umiem i potrafię ją okazać, nie mogłam narzucać własnych myśli, mogłam jedynie sugerować, podpowiadać, ale nie wymagać, by czyniła tak jak ja chcę, bo ona nie może być mną, ona musi być sobą! Zadałam sobie jeszcze pytanie: czy Pola wróciła do swojego rodzinnego domu, czy jej właściwy dom jest naprawdę tam daleko, daleko z kimś, kto na nią czeka?! Odpowiedź nadeszła sama...ona wyfrunęła już z rodzinnego gniazda. Teraz sama mości sobie nowe gniazdko i ma do tego prawo, bo taka jest natura człowieka. Tak, przyjechała, ale nie wróciła do domu rodzinnego. Dawniej Filip był ze mną,więc nie czułam tej samotności, zresztą on również aprobował jej wyjazd. Dziś wszystko się zmieniło. On też gdzieś wyjechał, nie podając adresu... Tylko kto i dlaczego nakazał mu, aby mnie zostawić?! Czy wyjazd Poli nie był wystarczającym powodem do tęsknoty? To nie fair! Jeśli dobrze rozumiem słowa "Proroka", to ja powinnam próbować nadążać za Polą, aby zrozumieć jej świat. Nie umniejszam oczywiście swojego doświadczenia życiowego czy moich rodziców, czy też w ogóle ludzi starszych, bowiem dźwigamy z mozołem swój bagaż doświadczeń, którego młodzi z racji wieku, posiadać nie mogą! Wiem także, że obojętnie, kto jest tym Łucznikiem z pewnością chce dla naszego Dziecka dobrze.


                                                                                                          

środa, 26 września 2012

Wianek z różyczek pleciony


Od jakiegoś czasu, pod niektórymi postami, zaczęły pojawiać się komentarze stwierdzające, że za mało piszę o samej schizofrenii, o objawach, które występowały u mojego syna. Uważam jednak, że do tej pory napisałam wystarczająco dużo na ten temat. Ze wszech miar staram się, aby ów blog był zapisem pewnych fragmentów z życia mojego syna, który zachorował na schizofrenię, ale który żył w rodzinie, miał swoich znajomych i przyjaciół. Próbuję przy tym wplatać różne skrawki historii, które w moim odczuciu były i są ważne. Piszę głównie o moich uczuciach do syna, o jego i mojej walce z chorobą, o tym co czułam, gdy żył i co czuję teraz, gdy odszedł. Jego już nie ma, a ja znowu walczę, aby tym razem uporać się z żalem, czasem popatrzeć na tę traumę z boku w nadziei, że może teraz znajdę coś czego wcześniej nie udało mi się dostrzec, aby poczuć spokój. A może ten blog powinien mieć inny tytuł np. "Oczyszczenie", wówczas łatwiej byłoby mi poruszać inne tematy?

Piszę o tym, co jest dla mnie istotne, jak choćby dzień urodzin mojego syna. W jednym z postów, przywołam w pamięci CUD JEGO NARODZIN. Wspomniałam wtedy o wczesnojesiennym dniu, kiedy to Filip przyszedł na świat. Dzisiejszy, słoneczny dzień, typowe polskie "babie lato" zapraszało do wyjścia na spacer. Ten szczególny dzień, chciałyśmy spędzić z Polą blisko niego i z myślą o nim. Kiedy w drodze na cmentarz, weszłyśmy do kwiaciarni, od razu naszą uwagę przykuły maleńkie bordowe różyczki.
fot.Clara, 2012r.



















Odkąd sięgam pamięcią, koło mnie zawsze były i są róże, a Filip dawał mi je z okazji urodzin czy imienin, a teraz Pola. Zresztą do tej pory zachowałam i ususzyłam bukiecik bordowych róż od niego, nie przypuszczając, że będzie ostatnim... Gdy w kwiaciarni powiedziałam pani, że te różyczki za chwilę zaniosę do mojego syna, ona bez namysłu, podała mi figurkę maleńkiego anioła, prosząc, abym położyła go obok tych kwiatów. Niby taki mały, a zarazem wielki gest, który wywołał łezkę w oku. Więcej słów, poza moim dziękuję, okazało się zbędnych. Ten jeden gest pociągnął za sobą cały splot dobrych i miłych zdarzeń prawie, jak wianek pleciony z tych małych różyczek. Jak zatem opisać to, co zaczęło dziać się, gdy po chwili spotkałam kobietę, proszącą o parę drobnych na bilet do domu. W moich oczach moneta, którą jej podarowałam, była tą kolejną różyczką dodaną do wianka.

Będąc już na cmentarzu, zauważyłyśmy, błądzącą między alejkami siostrę zakonną. Podejrzewałam, że szuka kilku znajomych grobów sióstr zakonnych ze swojego zgromadzenia. Tym razem, to ja usłyszałam ciepłe słowo: dziękuję, gdy okazałam jej pomoc. Która z nas dołożyła kolejną różyczkę do wianka? Właściwie nieważne która, bo znowu liczył się gest dobrej woli. Siostra z różańcem w ręku, modliła się, a ja odważnie podeszłam do niej. Skrępowanie gdzieś odpłynęło i prosiłam ją o odmówienie choćby jeden raz "Zdrowaś Maryjo" w intencji mojego syna. Chciałam mocno wierzyć, że dziś również u Pana Boga, Filip obchodzi swoje urodziny i jest szczęśliwy. Gdy pełne spokoju i zadowolenia odchodziłyśmy z cmentarza, widziałyśmy jej małą, pochyloną postać, modlącą się nad grobem Filipa. To była już inna, ale jakże piękna, następna różyczka do wianka.

Kto dziś tu na ziemi plótł dla nas wianek z tych dobrych uczynków? Ten wianek, to taki symbol koła, po którym krążą dobre uczynki i zawsze wracają do tego, który je wysyła, znowu w to wierzę. Ale mam też pokorne pytanie: czy ten KTOŚ od wianka równie z wielka miłością zatroszczył się dziś o mojego syna, tam w niebie? Wszak, to pamiątka CUDU NARODZIN?! Tak mocno pragnę wierzyć, że tam wysoko, wysoko, gdzie nad chmurami świeci słońce, każdy obchodzi dzień swoich urodzin na specjalnym balu wszystkich świętych, a co jeszcze na ziemi? Msza i komunia święta w intencji Filipa i maleńka karteczka położona obok anioła, że tęsknimy, że codziennie jest w naszych myślach i sercach...

sobota, 8 września 2012

Za późno na radość


Przez ostatnich kilkanaście dni mojego pobytu w USA (ultrakrótkie wakacje) wydarzyło się sporo sytuacji mniej lub bardziej ciekawych, ale niektóre tematy muszę zostawić w poczekalni bloga na dogodniejszy czas. Na razie nie powinnam i nie chcę pisać o radości, gdyż od wtorku smutek na dobre zagościł w moim sercu. Kiedy na jednym kontynencie, moja córka Pola, szykowała się do odlotu, na drugim (w Polsce) o podobnej porze, bliska mi rodzina pogrążała się w czeluściach rozpaczy, żegnając się z młodym, niespełna osiemnastoletnim Jakubem. Powiecie, że przecież niedawno pisałam w podobnym tonie i znowu... Niestety, nie potrafię przejść obojętnie wobec niepotrzebnej śmierci młodych ludzi. Wiem, że na całym świecie, co chwilę ktoś odchodzi tyle tylko, że zawsze te tragedie są czyjeś, prawda?! Jeszcze nie nasze, to ich smutek, to ich płacz, nie nasz! W pewnym sensie czuję się w moralnym obowiązku, aby wspomnieć o Jakubie. Dlaczego? Ten chłopak to mój krewny, a dopiero zobaczyłam Go po raz pierwszy na zdjęciu podczas żałobnej mszy. Jak ten świat zwariował! Pędzimy, gonimy i nie zawsze docieramy do celu. Jakub mieszkał jakieś 50 km ode mnie, gdzie w mieście nie czuje się takich odległości. Był wnukiem mojej kuzynki, z którą to cyklicznie umawiałam się na trzygodzinną kawę, ilekroć wracałam z podróży. Ona zawsze wspominała i chwaliła swojego wnuka praktycznie za wszystko, za inteligencję i młodzieńczy czar. Teraz zdaję sobie sprawę, że nigdy nie miałyśmy czasu na zorganizowanie wspólnego, rodzinnego spotkania, bo gdzieś czaiła się naiwna wymówka, że przecież to już inne pokolenie. Głupi jest człowiek w swoim rozumowaniu, że jeszcze zdąży, że jeszcze nie teraz, a właśnie teraz, dokładnie wczoraj, szóstego września, dane mi było poznać Jakuba. Spoglądał na mnie, ale już tylko z fotografii przepasanej czarną, żałobną wstęgą. Radość, która wypłynęła ode mnie do tego uśmiechniętego, przystojnego chłopca powróciła żalem i płaczem...za późno na wszystko! Spóźniłam się prawie o cały rok, gdy w lipcu ubiegłego roku widziałam się z moją kuzynką, nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. W sierpniu Jakub zaczął uskarżać się na ból w pachwinie. Lekarz stwierdził, nie wykonując żadnych badań, że ból może być spowodowany zbyt gwałtownym wzrostem itd., ale zaraz pojawił się inny silny ból w kolanie. Miejscowi lekarze nie potrafili Go zdiagnozować. Kiedy trafił do Instytutu Onkologii w Warszawie, diagnoza zabrzmiała, jak wyrok: najbardziej inwazyjny stopień raka kości i przyjazd o siedem miesięcy za późno bez rokowań na przyszłość! To tylko szczątkowe informacje, które teraz są bez znaczenia. Rok niewyobrażalnego cierpienia, rok nadziei, rok modlitw długich i niewysłuchanych...

Co czuje matka, gdy dziecko umiera w jej ramionach? Czy do ostatniego tchnienia, szepcze do Boga błagalne modlitwy o miłosierdzie dla niego, czy też prosi Go o spokojną śmierć dla swojego dziecka? Kiedy indziej szok jest tak wielki, że nie czuje kompletnie nic, bo jej organizm broni się, żeby nie zwariowała z rozpaczy?! A może dopiero po długim czasie, gdy odrętwiała budzi się do życia, emocje zaczynają docierać do niej i pojawia się uczucie delikatne niczym woal radości i szczęścia, że oto do ostatnich chwil czuwała przy swoim dziecku?! Ja, nie doświadczyłam takich uczuć... mnie nie było przy moim synu, kiedy odchodził! Był sam z dala od domu i bliskich sobie ludzi - sam i samotny... Dobrze wiem, że myślenie, iż widocznie muszę być tą gorszą matką, skoro nie dostąpiłam łaski bycia przy dziecku jest druzgocące psychicznie i do niczego nie prowadzi, poza autodestrukcją! Nic nie można zrobić z takimi myślami! Oswoiłam je i pozwalam im odpływać - takie moje przypływy i odpływy złych myśli.

Wiem też, że w życiu człowieka są sytuacje, które trzeba przeżyć, by o nich mówić, których trzeba doświadczyć, by je zrozumieć, bo co czuje matka, przepraszam wszystkich ojców i dziadków, pisząc o tym, gdy dostaje wiadomość, że jej dziecko odeszło?! Nagła rozpacz, lament i niedowierzanie, że nie było jej przy nim, że odchodziło samo, a ona niczego nawet nie przeczuwała! Czy narażę się, jeśli powiem, że wczoraj zazdrośnie słuchałam, jak Jakub odchodził wtulony w ramiona swojej mamy, że nie był sam...

Matka i dziecko w cudzie narodzin są jednością cielesną i duchową, by po chwili tworzyć dwa odrębne byty, ale nie do końca odrębne. Matka i dziecko w tragizmie sytuacji zdani na siebie też są jednością, bo matka w swoim życiu doświadcza miłości absolutnej do własnego dziecka. Jak silne uczucia potrafią dochodzić do głosu nawet po latach, a przecież wydaje się, że minęły całe wieki od tej traumy i ból powinien wygasnąć. On jednak nigdy nie wygasa, jest uśpiony i tylko czyha, by wybuchnąć i zalać nas swoją lawą, jak wulkan. Wczoraj, przestraszyłam się tego uczucia zazdrości. Nie wiem, czy jest to normalna reakcja. Właściwie, to nie istotne. Wiem na pewno, że ta zazdrość była moja i wielka. Wiem także, że wczoraj pojawił się ból, smutek, łzy i ogromny żal, że nie wykorzystałam okazji, aby poznać wspaniałego, młodego chłopaka - czas minął bezpowrotnie...

                                                                                                                     

sobota, 18 sierpnia 2012

Misternie tkaninę tkałam


Na moim blogu, jedna z osób zasugerowała, aby dać podtytuł "Schizofrenia zabrała mi syna, ale zostałyśmy jeszcze Pola i ja". Nie bardzo chcę rozszerzyć tego bloga o inne tematy, aby nie utracić głównego wątku. Blog poświęcony jest mojemu synowi, jego zmaganiom z chorobą, wreszcie jego odejściu i niech tak zostanie. Czasami w życiu zdarzają się tak ważne sprawy, iż będąc emocjonalnie zaangażowaną w jego pisanie, nie mogę o czymś nie wspomnieć lub przejść obojętnie obok kogoś. Tak było choćby z tymi egzaminami Poli, tak jest i teraz. Chciałam napisać post na zupełnie inny temat, ale wydarzenia z ostatniego "czarnego wtorku" spowodowały, że nagle opadły mi skrzydła, a przecież już za dwa dni muszę dosłownie i w przenośni wzbić się do lotu. Rzucano we mnie słowami ciężkimi jak kamienie, które potwornie raniły...

Dziś próbuję opatrzyć rany na swoim ciele, bo te słowa - kamienie, uderzały nie tylko w moje skrzydła, łamiąc je, ale przenikały również moją duszę. Wiem, że jeśli teraz nie oczyszczę się emocjonalnie, to nie będę mogła spokojnie odlecieć. Muszę zamknąć drzwi, których już więcej nie otworzę, ponieważ kończy się mój kontrakt w tym miejscu. Wyjeżdżając, chcę zostawić ład i porządek, bo wiem, że to przyniesie wyciszenie, które jest mi potrzebne. Może wyrzucenie z siebie złych emocji, pozwoli otworzyć się na odrobinę radości, która stanie się za kilka dni moim udziałem, taką przynajmniej mam nadzieję.

Mimo dnia, palę świecę o zapachu kawy, która ma zabierać złe moce. To moje ostatnie dni w East Islip, za kilkadziesiąt godzin wylatuję na spotkanie z córką setki mil stąd. Przede mną ciężki fizycznie tydzień, ale może ciekawy. Jakiś czas temu myślałam o końcu pracy z radością, bo jestem zmęczona, nie mogłam doczekać się spotkania z Polą, której nie widziałam od wielu miesięcy. A teraz jest we mnie tyle skrajnych emocji właśnie od tego "czarnego wtorku". Jednak od wczoraj czuję się lepiej, mniej kłuje mnie w sercu, emocjonalnie wracam do świata żywych, próbując "pozszywać" tkaninę, którą tak misternie "tkałam" dzień po dniu przez parę długich miesięcy. To wirtualne "tkanie", to taki odnośnik do pracy nad układami służbowo - koleżeńskimi z moją szefową. Pracowałyśmy razem nad wspólnym projektem, nie chciałam też wchodzić w układy koleżeńskie w pracy, bo nie przynosi to nic dobrego. Podpisałam kontrakt,więc chciałam wywiązać się z niego najlepiej, jak umiałam. Moja szefowa, Emily, jest profesjonalistką w tym co robi. Jednakże od paru miesięcy ma poważne problemy osobiste, z którymi sobie nie radzi. Jest trzecią żoną jednego z bogatszych biznesmenów w tym stanie Ameryki. Nie musiałaby pracować, biorąc pod uwagę luksus w jakim się pławi, ale chce realizować się zawodowo. Gdy jest w dobrym humorze, to do pracy podjeżdża swoim czerwonym Chevroletem Corvette Cabrio lub przywozi ją osobisty szofer jednym z całej galerii aut. Kiedy Emily siedzi w swoim gabinecie i bez względu na porę dnia oraz nie zważając na pogodę, zakłada okulary przeciwsłoneczne, wiadomo wtedy, że chmura gradowa wisi w powietrzu. Nie lepiej było podczas naszego pierwszego spotkania. Najpierw poczułam zapach perfum, potem zobaczyłam niedbale rzuconą torebkę Louis Vuitton, a dopiero później zobaczyłam oblicze Emily. Cały zespół wie o jej problemach z mężem, który niekoniecznie szuka żony numer cztery, ale na pewno świetnie się bawi, wyjeżdżając w interesach. Niestety, Emily ma dowody jego zdrady. Bywało, że potrafiła dzwonić do mnie około dziesiątej wieczór, wpraszając się na kawę z bitą śmietaną i kostkami czekolady. Wychodziła po drugiej w nocy spokojniejsza, bo robiłyśmy sobie psychoterapię w ramach pomocy bliźniemu. Po co o tym wszystkim piszę? Choćby po to, że chciałam doczekać szczęśliwego końca w tej pracy, zamknąć projekt i pożegnać się. Czasami Emily w przypływie pozytywnych emocji, nazywała mnie swoim "Opatrznościowym Aniołem". Ja dodawałam, że tkam wirtualnie tkaninę z naszych pogawędek, wypitych kaw, pudełek ze wspólnie zjedzonych lodów i zdrowych układów w pracy. Wiedziałam, że dramat w domu przerasta ją, ale te jej humory, to była prawdziwa katastrofa dla zespołu.

W ten przykry dla mnie wtorek, przekazałam Emily służbową informację. Właściwie była to tylko próba przypomnienia tego, o czym mówiłam jej dwa tygodnie wcześniej i chęć upewnienia się, że ona panuje nad terminami, aby spokojnie zamknąć projekt. Powiedziałam o tym na odchodne, byłyśmy zmęczone pracą i wściekle wysoką temperaturą za oknem. Owszem mogłam poczekać z tym do rana, ale chciałam przespać tę noc, wiedząc, że robię wszystko o czasie i czuwam nad całością. Jakież było moje zdziwienie, a właściwie przerażenie, gdy moja szefowa, przyjęła do wiadomości, tylko to co chciała przyjąć, blokując się na resztę informacji! PROBLEM TKWIŁ W TYM, ŻE NIE CHCIAŁA PROWADZIĆ ZE MNĄ ROZMOWY, NIE MOGŁAM NIC WYJAŚNIĆ, DOKOŃCZYĆ, BO NIE CHCIAŁA MNIE WYSŁUCHAĆ. NIE BYŁAM W STANIE DO NIEJ DOTRZEĆ - TRZASNĘŁA DRZWIAMI I WYSZŁA! Gdyby spokojnie dała sobie wszystko wytłumaczyć, to mogłaby denerwować się, ale tylko na siebie i emocje, których nie potrafiła okiełznać, a tak cały kubeł pomyj wylała na mnie, bo akurat byłam pod ręką. W tym momencie, moja tkanina została rozerwana za jednym pociągnięciem niewidzialnego sztyletu. Brakowało tylko paru dni na jej dokończenie. Miałam wirtualnie "podzielić" ją i połowę zabrać ze sobą, a drugą zostawić Emily, jako wspomnienie tego, co było czasami sympatyczne. W jednej chwili, cała mozolna praca poszła na marne, moja materia została zniszczona. W domu z potwornym bólem głowy próbowałam dopatrzeć się swojej winy, nie znajdując jej. Rano już parę osób znało tylko wersję Emily, pokazującą mnie w bardzo niekorzystnym świetle. Przez kolejne dwa dni, moja szefowa w okularach na nosie, patrzyła na mnie, jak na zło konieczne, odzywając się służbowo. Czekałam na głównego szefa, który przyjechał dopiero na drugi dzień. Emily już telefonicznie przedstawiła mu swoją wersję. Po wysłuchaniu każdej z osobna, stwierdził, że racja jest po mojej stronie. Przeprosił mnie za zachowanie małżonki, delikatnie ją usprawiedliwiając.

Czy wygrałam to starcie? Właściwie, co miałam wygrywać, skoro od początku fakty przemawiały za mną. Po co więc, był ten fatalny zgrzyt na koniec? Zabrakło "happy endu", wiem, samo życie! Na całym świecie istnieją konflikty w pracy i jest to wpisane w scenariusz układów międzyludzkich. Po co, aż tak się przejmować, szkoda zdrowia. Niby o wszystkim wiem, ale nie potrafiłam zareagować inaczej. Przypłaciłam to trzema bezsennymi nocami, bólem rozsadzającym głowę i kłuciem w okolicy serca. OK! można i tak, ale do czego to prowadzi? Wczoraj nie usłyszałam od niej słowa przepraszam, tylko parę zdań, żebyśmy zapomniały o tym incydencie, ale jak na razie, nie jest to łatwe, może z czasem. Na koniec na uroczystym obiedzie wygłosiłam mowę dziękczynno - pożegnalną do pozostałych, do tych, z którymi było miło od początku. Jeszcze parę dni temu chciałam zabrać ze sobą tę wirtualną tkaninę i otulać się nią w zimowe wieczory, a teraz już wiem, że nie powinnam. Zostawię ją tam i po cichu zamknę drzwi, dla dobra swojego...
                                                                                                             
                                                                                                               

piątek, 3 sierpnia 2012

Modlitwa prostaczka


Dokładnie miesiąc temu, tj. drugiego lipca, Pola pisała egzaminy do Dental School. Złożyła już aplikacje do kilkunastu szkół medycznych i teraz czeka na rozpatrzenie dokumentów. Sprawdziła około sześćdziesiąt szkół dentystycznych w całych Stanach, gdyż jak wspomniałam, jej sytuacja wbrew pozorom nie wygląda klarownie. Pola musiała zapoznać się ze statutem każdej ze szkół, sprawdzić czy przyjmują obcokrajowców, czy czwarte podejście do egzaminu uprawnia ją do składania papierów do danej szkoły, gdyż niektóre przyjmują tylko z pierwszego podejścia, a są i takie, które kompletnie nie zwracają na to uwagi, co nie znaczy, że są gorsze ze swoim poziomem nauczania.

Może pomyślicie, że przez tak długi czas, wspominałam o Poli rzadko, a tu nagle post za postem i końca nie widać. Obiecuję, że ten wpis będzie ostatnim z gatunku: Pola i jej egzaminy, ale jest jeszcze jedna kwestia, o której chcę napisać, a zarazem boję się, iż narażę się na śmieszność, bo tak jak nie powinno dyskutować się o gustach, to podobnie sprawy mają się z rozmowami na temat wiary. Każdy wierzy jak potrafi, może i umie, o ile w ogóle są to dobre określenia dotyczące wiary i religii.

Dzięki temu wpisowi, chciałabym utrwalić pewne momenty, zdarzenia, jakie towarzyszyły mi, właśnie drugiego lipca. Wydaje mi się, że tak gorliwie, jak właśnie tego dnia w swoim dotychczasowym życiu, modliłam się może ze trzy razy. Za pierwszym razem były to prośby o udaną operację, o uzdrowienie mojego męża. To nie były nawet modlitwy, tylko błagalne wołanie o pomoc, prawie na pograniczu histerii, bo przez tydzień odchodził z tego świata młody mężczyzna, zostawiając mnie i dzieci na pastwę losu. Pamiętam, iż myślałam wtedy, że być może moja modlitwa nie miała w sobie tego żaru, stąd nie została wysłuchana, ale na tamten czas, nie umiałam modlić się inaczej, gorliwiej. Ona i tak płynęła z najgłębszych zakamarków mojego serca.

Za drugim razem, moją modlitwą, też wołałam o litość dla mojego syna, to było skamłanie o miłosierdzie dla niego. Jechałam do akademii medycznej, w której przebywał Filip i prosiłam Boga o łagodniejszy wyrok dla niego. Błagałam Go, aby to nie było dożywocie dla tak młodego człowieka! Niestety, ale ta diagnoza - SCHIZOFRENIA, zabrzmiała, jak dożywocie, bez możliwości złagodzenia kary nawet po latach! I znowu myślałam, że poruszam niebo i ziemię, modląc się do Najwyższego o pomoc. Mój Bóg w tych dwóch przypadkach zrobił po swojemu, jeżeli w ogóle mam Go w to mieszać.

fot. Clara 
Kiedy Pola zaczynała pisać testy, był poniedziałkowy, upalny poranek. Wzięłam dzień wolny z pracy i poszłam do parku, bo i tak myślami byłam, tylko przy niej. Przez całą drogę modliłam się, a gdy usiadłam na ławce, zaczęłam wysyłać SMS-y do przyjaciół z prośbą o modlitwę w jej intencji. Moja koleżanka, której córka chora jest na porażenie mózgowe, szybko odpisała mi w żartobliwym tonie, że wszystko rzuca i zabiera się do "roboty". Sporo znajomych odpowiedziało na mój apel, a to przyniosło mi ukojenie. No cóż, od tego momentu wystawiam się świadomie na ironiczne uśmiechy, bo siedząc na ławce wyłożyłam wszystkie zabrane z domu elementy i utworzyłam na potrzeby chwili, maleńki "Ołtarzyk prostaczka". Było sporo tego, bo: obrazek z napisem "Jezu, ufam Tobie", który dostałam od mojej mamy, dziesiątka różańca z paciorkami z bursztynu kupiona w Kołobrzegu, moneta z papieżem, dana przez przyjaciela i maleńka ikonka Matki Bożej z Dzieciątkiem, którą dostałam od wspaniałego, sędziwego pana, który był Żydem. Przepraszam, ale muszę o nim wspomnieć - jestem mu to winna! Gdy wywieziony, jako młody chłopak na Syberię, wrócił z rodziną po zakończeniu wojny do Polski, znalazł z kolegą (Polakiem) beczkę wypełnioną po brzegi złotymi monetami. Podobno, gdzieś pod jakimś bankiem wybuchła bomba, stąd te skarby. Nie uległ namowom kolegi, który prosił go, aby po podzieleniu łupu, zostawił wszystko w Polsce i uciekł z nim do Kanady. Swoją część złotych monet wprawdzie wziął, ale po to tylko, aby założyć we Wrocławiu sierociniec. Powiedział do mnie: co mi z tych pieniędzy, kiedy patrzę na kalekie dzieci bez rąk i nóg, które przeżyły wojnę i jeszcze utraciły rodziców.

fot. Clara 
Gdy wydawało mi się, że moje moce słabną, poszłam dalej, pod figurę Matki Bożej. Monument ten stoi blisko kościoła St.Mary w East Islip. Swoimi prośbami znowu chciałam poruszyć ziemię i zaświaty. Znajomy ksiądz powiedział mi kiedyś, że jeżeli mam problemy, to powinnam modlić się do swoich orędowników, tam w niebie, do mojego męża i syna. To oni mają być większymi pośrednikami przed Bogiem, aniżeli nawet inni święci. Prosiłam też o wsparcie duchowe tych, którzy odeszli już z tego świata, "pukałam" do drzwi zastępów anielskich. Wreszcie skierowałam się do kościoła, aby tam posiedzieć w ciszy i chłodzie świątyni. Tam, przy figurze Pana Jezusa zapaliłam dwie świece. Moja droga powrotna, to kolejne trzydzieści minut próśb o zabranie lęków przez Ducha św., a danie daru pamięci i spokoju dla Poli. Znowu wchodziłam w stan jakiejś gorącej, żarliwej modlitwy. Było to tak niesamowite uczucie rozmodlenia, że skłonna byłam przypuszczać, iż weszłam na wyższy poziom kontaktu z Siłą Wyższą, była to taka modlitwa prostaczka - Panie, ofiaruję Ci teraz wszystko, co mam i pokornie proszę wysłuchaj mnie...



fot.Clara 
Po przyjściu do domu byłam wyczerpana, nie wiedziałam, że modlitwą można tak się zmęczyć! Spojrzałam na duży obraz Pana Jezusa i powiedziałam do Niego: Panie Jezu, zrobisz, co zechcesz, ja naprawdę przyjmę Twoją wolę, ale masz jeszcze półtorej godziny, gdzie Pola pisze egzamin, więc może popatrzysz na nią ojcowskim okiem?! Przypomnij sobie, cały jej trud jaki włożyła w przygotowania do egzaminów, doceń, że nie poddała się po pierwszej czy kolejnej próbie, tylko walczyła! Panie Boże, ja bynajmniej, nie targuje się z Tobą. Panie, pokornie proszę, pochyl się nad moją córką...

Może moje prośby i całej rzeszy bliskich mi osób tu na ziemi i tam w niebie poruszyły serce Najwyższego, bo za godzinę przedzwoniła Pola i powiedziała, że zdała egzamin, sama jeszcze w to nie wierząc. A ja próbuję też nieśmiało wierzyć, że po trosze mam swój udział w tym zdanym egzaminie przez moją córkę.
                                                                                                                       
                                                                                                                                                                                                                                                                       

sobota, 21 lipca 2012

Moje fiat, Panie


Pod moim ostatnim postem, jedna z osób napisała, żeby od czasu do czasu rozszerzyć tematykę bloga i wspomnieć o innej sobie, czy choćby o zdanym egzaminie Poli, ponieważ do tej pory miałam dylemat, czy pisząc o córce lub innym ważnym wydarzeniu nie związanym z synem i jego chorobą, po trosze nie "rozmydlam" głównego wątku. Dostałam przyzwolenie, więc piszę, gdyż od paru tygodni "chodzi za mną myśl", aby opisać swoje emocje, jakie towarzyszyły mi przed tym egzaminem, a może to nie są już tylko emocje, ale coś więcej, coś czego jeszcze nie potrafię nazwać.

Jestem pewna, że książka, którą w końcu przeczytałam - "Rozważania o wierze", przyczyniła się do tego, iż przez ostatnie dni przed egzaminem mojej córki, byłam dziwnie spokojna. Oczywiście, zdarzało się, że Pola dzwoniła do mnie i swoimi lękami, zdenerwowaniem "wkręcała mi chore filmy". Wiem też, że czarnowidztwo bardzo łatwo udziela się, ale wyjście z takiego stanu bywa trudne. Kiedy ogarniały mnie moje osobiste koszmary, sięgałam po tę książkę i próbowałam trawić zdanie po zdaniu, a szło mi to strasznie opornie. Ku mojemu zdziwieniu, doznawałam jakiejś bliżej nie opisanej ulgi i czułam się wyciszona. Żeby nie do końca dać się zwariować, napisałam do Poli e-maila, ściągając z tych rozważań, niektóre fragmenty. Zrobiłam to umyślnie, aby słowo pisane miało większą wartość, niż słowo mówione. Chciałam, aby treści tam zawarte stanowiły takie swoiste "memento" dla niej na ten trudny czas, a może i w przyszłości. Napisałam: "Jeśli będzie Ci w życiu ciężko i źle, a Twój Bóg będzie milczał, pamiętaj, że to milczenie jest tylko inną formą Jego słowa, a Jego nieobecność, tylko inną formą ogarniającej Cię nieustannej obecności". Milczenie, czy nieobecność Jezusa są w naszym życiu tylko pozorne, bo On powiedział do św.Teresy z Avilla: "KIEDY WYDAWAŁO CI SIĘ, ŻE BYŁAŚ SAMA, JA BYŁEM NAJBLIŻEJ CIEBIE. Właśnie wtedy, gdy jest Ci bardzo źle, gdy przeżywasz trudności, On jest najbliżej Ciebie. Wprawdzie nie daje Ci znaku, ale pragnie, abyś Mu zawierzyła, byś przystała na Jego wolę. Takie milczenie i takie ryzyko jest dla Niego wyzwaniem, ponieważ niektórzy wtedy odchodzą od Niego".

"Maryja, Matka Zawierzenia, zawsze mówiła: NIECH SIĘ TAK STANIE, JAK TY CHCESZ, BĄDŹ WOLA TWOJA, PANIE. Czasami Bóg wystawia nas na próbę wiary, czyli życiowe burze. Dotyczyć może to zdrowia, relacji z drugą osobą, pracy, wychowania dzieci. W obliczu naszych tragedii i problemów, spraw trudnych, wydaje się nam, że Jezus opuścił nas, że jest nieobecny. Wtedy najczęściej ujawniają się w nas dwie postawy - pierwszą charakteryzuje LĘK, jak w przypadku przerażonych Apostołów (burza na morzu) i postawa druga, która niesie SPOKÓJ, tak jak w zachowaniu śpiącego w łodzi Jezusa. KAŻDA BURZA MA SWÓJ SENS, MA PRZYNIEŚĆ ŁASKĘ ZAWIERZENIA. Pan Jezus nie czynił wyrzutów Apostołom, że starali się ratować łódź. On zarzucał im co innego - brak postawy wiary, która spowodowała, że ogarnął ich lęk, a nawet panika. W sytuacji swojej życiowej burzy, spróbuj skierować wzrok na spokojną twarz Jezusa, choć nie jest to łatwe. Jezus chciał powiedzieć Apostołom: PRZECIEŻ JA JESTEM Z WAMI, POWINNIŚCIE BYĆ SPOKOJNI, BO ŁODZI, W KTÓREJ JA JESTEM Z WAMI, NIE MOŻE SIĘ NIC STAĆ, NIE LĘKAJCIE SIĘ"! NASZA WIARA W TO, ŻE ON JEST PRZY NAS OBECNY, SPRAWIA, ŻE WBREW RÓŻNYM STANOM EMOCJONALNYM, BĘDZIEMY SPOKOJNI. Gdy przyjdą burze w Twoim życiu, popatrz na spokojną twarz Jezusa, może pojmiesz wtedy, że nie jesteś sama i że On w każdej sytuacji też chce Ci powiedzieć: TA BURZA MINIE, PRZECIEŻ MUSI MINĄĆ... Kiedy w obliczu prób wiary czy trudności, bierzesz wszystko w swoje ręce i wszystko chcesz zrobić sama, wtedy po prostu liczysz tylko na siebie. "NIE MA WÓWCZAS MIEJSCA NA WIARĘ! A WIARA, TO PRZECIEŻ NIC INNEGO, JAK TYLKO LICZENIE NA JEGO POMOC. W MOMENCIE, KIEDY POZWALASZ, BY OGARNĄŁ CIĘ NIEPOKÓJ, LĘK CZY STRES, TO TAK, JAKBYŚ USUWAŁA JEZUSA NA BOK. TAK, JAKBYŚ MÓWIŁ DO NIEGO: TERAZ NIE MOGĘ NA CIEBIE LICZYĆ, JA MUSZĘ SAMA WZIĄĆ SPRAWY W SWOJE RĘCE! CNOTA MĘSTWA NIE POLEGA NA TYM, BY NIE ODCZUWAĆ LĘKU, ALE NA TYM, BY TEMU LĘKOWI NIE ULEGAĆ, BY WIERZYĆ, ŻE NIGDY NIE JESTEŚMY SAMI, ŻE STALE JEST PRZY NAS KTOŚ OD KOGO WSZYSTKO ZALEŻY, KTÓRY MA WOBEC NAS SWÓJ WŁASNY PLAN. BÓG OCZEKUJE, ŻE WSZYSTKO ZŁOŻYSZ W JEGO RĘCE, BYŚ MOGŁA ZAWIERZYĆ MU CAŁKOWICIE".

Zdaję sobie sprawę, że ludzie głębokiej wiary, przyjmą te słowa (cytaty z książki) z radością, bo oni, po prostu wierzą. Osoby "letnie", takie jak ja, ze swoimi przypływami i odpływami wiary będą znowu drążyły, analizowały, szukały itd. "Letniość" dla Pana Boga, to stan nie do przyjęcia! On nie może tego znieść, dlatego prędzej czy później, wyprowadza człowieka na PUSTYNIĘ - miejsce próby (nasze życiowe problemy i zawirowania). Celem tej umownie przyjętej PUSTYNI jest formowanie się człowieka, umocnienie jego wiary, bądź nie. Ja jestem strasznie ciężkim przypadkiem, bo o ile godzę się też nie bez trudu i targowania z Panem Bogiem na sprawy doczesne, o tyle, gdy chodzi o największe ludzkie nieszczęście - śmierć, jestem strasznie oporna i nie do przekonania. Wiem, że nie mam wpływu na wiele spraw, sytuacji, nie zawsze wszystko ode mnie zależy, ale tekst zacytowany powyżej, w obliczu śmierci, nie jest już dla mnie tak prosty do zaakceptowania. Chociaż staram się, jak mogę spoglądać na niektóre burze oczami Pana Boga.

Kiedy Pola przygotowywała się do egzaminu, we mnie też szalała "burza duchowo-emocjonalna". Z jednej strony pragnęłam, jako matka, aby moja córka po ciężkiej "harówce" dostała się na te wymarzone studia, a z drugiej strony coraz częściej skłaniałam się ku myśleniu, że przyjmę i spróbuję zaakceptować wszystko to, co stanie się po egzaminie bez względu na wynik. To Maryja przecież mówiła: NIECH SIĘ TAK STANIE, PANIE. To FIAT (TAK) MARYI, JEJ ZGODA NA TO, CO MA NASTĄPIĆ W ŻYCIU JEJ I JEJ SYNA. Maryja, przez całe swoje życie musiała uczyć się odczytywania wydarzeń. Bóg, niczego Jej nie ułatwiał, wszystko w Jej życiu było bardzo trudne. TAK, przy Zwiastowaniu i TAK, wypowiedziane pod krzyżem - NIECH SIĘ TAK STANIE! JEŻELI JEZUS MA CIERPIEĆ, NIECH SIĘ TAK STANIE, JEMU I MNIE! I na koniec tych rozważań jeszcze jedno zdanie: "Jeśli jesteś czymś zdruzgotany i przygnieciony, to pomyśl, że jesteś bardzo blisko Tej, której życie było tak trudne". Na moje dziś, próbuję nabierać i przyswajać sobie pełnymi garściami treści tej książki, jak wodę ze źródła. Jest tylko we mnie obawa, czy ta woda nie będzie przeciekała mi przez rozwarte dłonie, a jeśli nawet tak się zdarzy, to zawsze mam drogę powrotu.

Jeżeli Pola ma być "panią dętystką", jak mówiła o sobie, będąc dzieckiem, to będzie! Ona chyba nie mogła nauczyć się już więcej, przyswoiła tyle wiedzy, ile jej umysł był w stanie przyjąć. Wierzę, że zrobiła to, co mogła. Teraz kolejny ruch należy do uczelni dentystycznych, które zapoznają się z jej aplikacją i albo ją zechcą, albo... będą lepsi od niej! Czy świat zawali się po tym werdykcie? Chyba nie, tylko będzie bardzo ciężko, aby zweryfikować znowu swoje marzenia...
                                                                                                         
                                                                                                                           

piątek, 6 lipca 2012

Sama przeciwko światu



Dzisiejszy post chciałabym w całości poświęcić mojej córce Poli, ponieważ okazja ku temu jest szczególna. Może uda się odtworzyć pewne sytuacje, które miały miejsce w jej uczelnianym życiu. Ten poniedziałek, tj. drugiego lipca 2012 roku, przejdzie do historii zarówno w życiu mojej córki, jak i sporej grupy osób, dla których ona była i jest ważna. MOJA CÓRKA POLA ZDAŁA EGZAMIN, KTÓRY POZWALA UBIEGAĆ SIĘ  O PRZYJĘCIE DO SZKOŁY DENTYSTYCZNEJ (DENTAL SCHOOL) W STANACH ZJEDNOCZONYCH. Jestem dumna z córki i szczęśliwa z tego faktu, ale radość ta nie jest pełna, ponieważ za nią dopiero jeden z trudnych etapów. Aby w Ameryce zostać stomatologiem, czy w ogóle lekarzem, trzeba przejść bardzo długi i trudny proces. Może łatwiej zaliczyć wygraną paru tysięcy dolarów w kasynie w Las Vegas niż przedostać się przez "ucho igielne" przepisów dla studentów międzynarodowych! Przy okazji, może garść informacji, które będą dla kogoś przydatne. Wspominałam kiedyś, że Pola uczyła się i jak na razie mieszka za granicą, konkretnie w USA. Celowo wymieniam nazwę kraju, gdyż systemy edukacyjne w Polsce i Ameryce, bardzo się różnią. Pola zrobiła w Stanach masters's degree (magister) na kierunku okołomedycznym - administracja szpitala na jednym z uniwersytetów. Miała przy tym stypendium sportowe z tej uczelni, gdyż reprezentowała barwy szkoły w tenisie ziemnym (w Polsce grała w tenisa). Tak się złożyło, że ten kierunek nie był i nie jest jej największym, zawodowym marzeniem. Skończyła go głównie dlatego, aby mieć tzw. wyjście awaryjne na wypadek, gdyby nie dostała się do dental school i jeśliby urząd imigracyjny nakazał jej wyjazd z Ameryki po skończonym wcześniej licencjacie (Pola przebywa w Stanach, tylko na wizie studenckiej). I tutaj pojawiają się pierwsze różnice w systemach edukacyjnych obu krajów. W Polsce, bezpośrednio po maturze, zainteresowany zdaje na przykład na stomatologię. W Stanach, najpierw trzeba zrobić college cztery lata, biorąc przedmioty (classes) typu: biologia, chemia generalna, chemia organiczna, matematyka, geometria i tym podobne. Dopiero po nim, odpowiednik naszego licencjatu, przystępuje się do egzaminu uprawniającego do podjęcia studiów w dental school, gdzie nauka trwa kolejne cztery lata. Pola, po skończonym licencjacie przez dwa lata "robiła" master's, przygotowując się jednocześnie do egzaminu do dental school. Trzeba być Alfą i Omegą, aby nie popełnić żadnego błędu, ale stało się inaczej! Za pierwszym razem przystąpiła do egzaminu, nie czując się w pełni przygotowaną. Próba ta nie powiodła się - nie zdała. Oczywiście, zobaczyła, jak to wygląda, znowu inaczej niż w Polsce, ale to podejście negatywnie zapisało się na jej koncie. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że przyszły student ma tylko trzy podejścia do egzaminu, za czwartym razem musi składać odpowiednie pismo, prosząc o zgodę.

Fot. Clara 
Odkąd sięgam pamięcią, Pola od najmłodszych lat chciała zostać "panią dętystką"! Swoim misiom wyrywała wszystkie zęby, potem wstawiała im zapasowe z gumy do żucia. Potrafiła zakradać się do gabinetu mojej teściowej, która była stomatologiem i pożyczać jej narzędzia. Dziwnym trafem znajdowałam je później przy torturowanych miśkach. Pola, kolekcjonowała przy tym wszystkie "mleczaki" swojego brata! Pewnego razu, gdy mały Filip siedział na fotelu dentystycznym, Pola dodawała mu otuchy trzymając go za rękę. To współczucie nie było tak do końca bezinteresowne, bo z ciekawością zaglądała mu do buzi. W którymś momencie Filip nie wytrzymał i wrzasnął na nią: "Nie gap się tak, bo mnie gorzej boli"! Wychodzi na to, iż od najmłodszych lat Pola miała swoje marzenia, które w dorosłym życiu chciała realizować.

Edukacyjna droga mojej córki jest trochę pokręcona. Fakt grania w tenisa z jednej strony otworzył przed nią sporo drzwi na świat w ogóle, ale z drugiej spowodował, że ta droga jest dosyć kręta i wyboista. W Polsce w razie, gdyby tam właśnie zdała egzamin już kończyłaby studia medyczne. Tutaj, o ile zostanie przyjęta do szkoły dentystycznej czekają ją jeszcze cztery lata nauki. Pocieszam ją, że co to są cztery lata do wieczności, czyli nauka w stosunku do trzydziestu paru lat pracy zawodowej. Żeby powiedzieć, iż zdało się egzamin uprawniający do starania się o przyjęcie do szkoły dentystycznej, trzeba osiągnąć wynik dziewiętnastu punktów, czyli minimalną ilość. Pola, otrzymała z tego egzaminu dwadzieścia jeden punktów. Pani, która wręczała jej wyniki z uśmiechem powiedziała - great job! Tak, faktycznie wspaniała robota, tylko po chwili radości przyszło zwątpienie i lęk, czy z takim wynikiem może liczyć na zaproszenie na interview (kolejny etap) przez wcześniej wybraną przez siebie szkołę. Dlaczego? Pola boi się, że niektóre szkoły mogą zwracać uwagę i są takie, które patrzą na ilość podejść do egzaminu, czyli gdyby dostała tak dobry wynik za pierwszym podejściem, to z pewnością spokojnie czekałaby na zaproszenie ze szkół, a tak...niepewność! Zaraz też musi składać aplikacje do odpowiedniej organizacji, która rozpatrzy wszystkie jej dokumenty i wyśle do wybranych przez Polę szkół dentystycznych. Uczelnie amerykańskie kochają dobrych sportowców, więc to też będzie jej atut.

Pola powiedziała kiedyś, że czasami zastanawia się, czy nie wzięła za dużo na swoje barki. Może i tak, ale z drugiej strony udowodniła sobie, że przy wielkiej determinacji i samozaparciu można zawalczyć o swoje marzenia. Trudny egzamin, gdzie sami Amerykanie z wielkim wysiłkiem zdają go, język obcy, problemy natury administracyjno - urzędowej i ona sama przeciw temu. Kiedy w ubiegłym roku zdawała i dostała tylko osiemnaście punktów, usłyszała, że jeśli byłaby obywatelką Stanów Zjednoczonych, mogłaby próbować składać papiery, a tak, no cóż jest, tylko ambitną Polką z głową pełną marzeń. Teraz po zdanym egzaminie, usłyszałam od niej zdanie, które zapamiętam na długo: "Na tym egzaminie, walczyłam sama przeciwko całemu światu"! Doskonale wiedziałam, co ma na myśli. Przepraszam, że odbiegłam od zasadniczego tematu bloga, ale czy można przejść obojętnie obok zwycięstwa choćby było małe?! DLA MNIE, POLI ZWYCIĘSTWO JEST WIELKIE, BO STOCZYŁA WALKĘ Z WŁASNYMI SŁABOŚCIAMI, LĘKAMI, ALE TEŻ UDOWODNIŁA SOBIE, ŻE JEST SILNA I JAK NA RAZIE PODĄŻA ZA MARZENIAMI.

                                                                                                          


poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jeśli umrę za młodu


Jeżeli wierzymy, że istnieje drugie życie po tamtej stronie, jeśli ta WIARA ma przynieść ulgę tym, którzy pogrążeni są w żalu i tęsknocie, to dzisiejszy post chcę poświęcić, in memoriam Kamilowi młodemu człowiekowi, który odszedł nagle, 18 czerwca 2012 roku. Chodził z moją córką Polą do szkoły podstawowej, a później, jak to zwykle bywa w dorosłym życiu, ich drogi rozeszły się. Potęga internetu, daje o sobie znać nawet w smutnych chwilach. Ktoś zamieścił nekrolog na Facebooku, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kamil zginął w tragicznym wypadku samochodowym, będąc zaledwie kilka kilometrów od domu. Ten odcinek jest szczególnie niebezpieczny, krzyże przy drodze mówią same za siebie. Powiecie, że każdego dnia ludzie giną w wypadkach, każdej minuty umierają w szpitalach. Tak, to prawda, tyle tylko, że wszystko jest do czasu, dopóty dopóki, jakaś historia nie dotyczy nas bezpośrednio. Słuchamy o tragediach, jedząc spokojnie kolację przy wieczornych wiadomościach, czasami westchniemy ciężko i przechodzimy do kolejnych "newsów", przecież takie jest życie, myślimy... Niestety, nie przypominam sobie twarzy Kamila, jako dziecka, może gdybym zerknęła na szkolne zdjęcie, kto wie?! Tym bardziej nie znałam jego, jako dorosłego człowieka. Weszłam na profil Kamila na Facebooku i ból ścisnął mi serce. Na zdjęciach widać roześmianego, przystojnego chłopka wspinającego się z kolegami po pniu palmy. Przecież było to zaledwie ubiegłe lato, nie zapowiadające nadchodzącej tragedii. A za chwilę te przeraźliwie smutne komentarze kolegów i koleżanek Kamila, przecież zostały jeszcze świeże, majowe wpisy życzeń z jego dwudziestych siódmych urodzin, przecież te życzenia miały się spełnić...

JESTEŚMY NICZYM TRZCINA NA WIETRZE, KTÓRĄ WIATR KOŁYSZE I RZUCA PO POLACH! Bezradni, bezbronni...jednego dnia wstajemy, myjemy zęby, rozpoczynamy dzień, a czy zakończymy go spokojnie i szczęśliwie, nie wiadomo. Mamy oczywiście nadzieję, że długie i szczęśliwe życie przed nami, a potem ułamki sekund i już nigdy nie będzie, tak samo. Nie mnie osądzać, nie mnie wdawać się w polemikę, jedynie czytałam wypowiedzi, że Kamil miał być w pracy do 15:30, a wypadek jakoby wydarzył się około godziny czternastej. Był piątek, może zwolnili się wcześniej z pracy, chcąc rozpocząć letni weekend. Spieszyli się na spotkanie ze śmiercią?! Niedorzeczność - tragiczny w skutkach wypadek!

Co można zrobić w obliczu śmierci, tym bardziej, że ginie młody człowiek?! NIC, BĄDŹ PRAWIE NIC! TEN, CO POZOSTAJE ZASTYGA W BÓLU, SMUTKU I NIEDOWIERZANIU. Kiedy straciłam syna, świat się nie zatrzymał, do dziś nie wiem, dlaczego?! Wydawało mi się wtedy, że mój syn będzie ostatni... Co można zrobić dla osoby, która odeszła? Nie ma mnie teraz w Polsce, ale poprosiłam moich rodziców, aby poszli na mszę w jego intencji i pożegnali go od nas. Słyszałam, jak kiedyś pewna kobieta mówiła, że...Pan Bóg jest bardziej wrażliwy na modlitwy staruszków i dzieci. Palę teraz świecę z myślą o nim. Chciałoby się znowu powiedzieć...KAMIL, IDŹ W STRONĘ ŚWIATŁA... Dziś znowu siedziałam na ławce w parku, patrzyłam w niebo i widziałam, że odrzutowiec wzbija się w stronę zachodzącego słońca. Czyżby to Kamil spieszył na spotkanie z Jasnością? Przecież był zawodowym żołnierzem, miał wiele wspólnego z lotnictwem. W swoją ostatnią drogę też "poszedł" w mundurze...Czy coś to zmieni, jeśli dopowiem, że dwóch chłopców jadących z Kamilem, przeżyło!

DLACZEGO PANIE BOŻE NIE OCALIŁEŚ ICH WSZYSTKICH?!
                                                                                                                       

                                                                                                                                     




                                               
                                                                                             

czwartek, 14 czerwca 2012

Dobro przyjęliśmy, czemu zła przyjąć nie możemy?


https://www.vismaya-maitreya.pl
"Nagi wyszedłem z łona matki 
i nagi tam powrócę. 
Dał Pan i zabrał Pan.
Niech będzie Imię Pańskie błogosławione
[Hi 1, 21]



W ubiegłym tygodniu miałam okazję spotkać się z polskim księdzem, który pracuje w kościele St.Mary w East Islip. To, co usłyszałam, nie przyniosło mi większej ulgi ani pocieszenia, wręcz przeciwnie. Wyszłam z burzą myśli i jakimś wewnętrznym niepokojem. Rozmawialiśmy między innymi o "Księdze Hioba". Powiedziałam, że chwilami czuję się, jak Hiob z kart "Starego Testamentu". Uważam, iż nie ma w tym nic złego, że próbujemy znajdować podobieństwa do różnych przekazów biblijnych. Czy popełniam bluźnierstwo względem Boga, gdy czasami porównuję swoje życie do Hioba?! Wydaje mi się, że jestem przedstawicielką, żeby nie powiedzieć patetycznie, symbolem niezawinionego cierpienia, bo przecież nie byłam i chyba nie jestem totalnie złym człowiekiem. Uważam, że byłam dobrą matką i żoną. To dla mnie samej, nie zawsze starczało czasu. Z dzisiejszej perspektywy, wiem, że popełniłam błąd zapominając o sobie w myśl zasady - wszyscy byli ważni, tylko nie ja! Ogarnia mnie smutek, gdy robię retrospekcję wydarzeń z własnego życia. Dbałam o wszystkich, tylko nie o siebie, niestety! Wielokrotnie musiałam tak postępować i nie mogłam wówczas odpuścić.

Przypatrując się postaci Hioba - był on wiernym i sprawiedliwym czcicielem Boga i chociaż został skazany na ciężką próbę (utracił majątek, dzieci i zachorował na trąd), nie stracił wiary w Bożą sprawiedliwość. Moja wiara też była wielokrotnie wystawiana na próbę. Często odgrażałam się Panu Bogu, że nie zasłużyłam sobie na taki los, że nie zrobiłam w życiu nic złego, aby tak mnie boleśnie doświadczał, więc dlaczego?! A może po prostu dalej użalam się nad sobą, tracąc resztki energii?! W "Księdze Hioba" napisane jest: "On zrani, On także uleczy, skaleczy i ręką swą własną uzdrowi", żeby tak mówić, trzeba być człowiekiem wielkiej wiary. To także słowa Hioba "człowiek swej drogi jest nieświadomy, Bóg sam ją przed nim zamyka" - oprócz wiary, wielka mądrość życiowa przez niego przemawia. Przyjaciele Hioba przy spotykających go nieszczęściach radzili mu, aby uznał swoją winę. Sądzili, że tragedie, które dotknęły go są karą za grzechy, bo jakże by inaczej? Hiob przekonany był jednak o swojej prawości i bronił jej odważnie, ale wierzył też w istnienie Sprawiedliwego. Dyskutował z nim, pytał dlaczego te dramaty spotkały właśnie jego, lamentował nad sensem swojego życia, ale pozostał wierny Bogu. Ktoś napisał, że "Hiob jest przykładem archetypu człowieka, ciężko doświadczonego przez los, że dramat Hioba polega na napięciu, którego nie można pokonać, bo z jednej strony przekonanie o własnej prawości, a z drugiej świadomość, że to Bóg sprawiedliwy go doświadcza".

Odkąd pamiętam, ja też byłam blisko religii, kościoła, ale z daleka od codziennej obecności w kościele. Nie potrzebowałam, aż tak bliskiego kontaktu z Bogiem. Dbałam o wychowanie religijne i sakramenty swoich dzieci, od chrztu począwszy na bierzmowaniu skończywszy. Starałam się chodzić z nimi do kościoła, ale bynajmniej nie był to przymus z mojej strony, na zasadzie NIEDZIELA - MUSIMY PÓJŚĆ DO KOŚCIOŁA! Chcę jedynie zasugerować, że bardzo łatwo i prosto jest, bez większych wyrzeczeń, dziękować Bogu za wszelkie łaski, gdy w naszym domu nie dzieje się nic złego, gdy omijają nas burze i kataklizmy. Gorzej, gdy doświadczamy cierpienia, choroby i trudności dnia codziennego. Cóż wtedy mówimy - Panie Boże, dziękuję Ci za wszelkie doznane krzywdy, za krzyż, który nakładasz na moje ramiona, czy jesteśmy raczej pełni żalu i smutku i odwracamy się od Niego? Jeżeli większość z nas, opowiada się za przylgnięciem do Pana Boga, bo przecież wierzymy, bez szemrania i godzenie się z Jego wolą, to przykro mi, ale ja nie wyszłam ze swoich prób zwycięsko! Kościół naucza, że Bóg oczekuje od nas patrzenia na wszystkie przeżywane sytuacje, zwłaszcza trudne, oczami wiary. Ja jednak nie potrafię, nie umiem powiedzieć za Hiobem - "Szczęśliwy ten, kogo Bóg karci, więc nie odrzucaj nagan, Wszechmocnego".

Cierpienie jest ciężką próbą w życiu każdego człowieka. Bóg poddaje nas, aby sprawdzić do jakiego stopnia Mu ufamy, czy poddajemy się Jego woli, czy też buntujemy się przeciwko Niemu. Hiob przyjął z pokorą cierpienie, jakie Bóg na niego zesłał. Do końca zaufał swojemu Stwórcy, mimo że ból rozrywał mu serce, nie przestał Go wielbić. Nie miał zamiaru walczyć z Bogiem i przeklinać Go za nieszczęścia, jakie zesłał na niego i jego rodzinę. Postawa Hioba "pokazuje, iż cierpienie nie zawsze jest karą za nasze grzechy, ale próbą, jakiej poddaje nas Bóg. Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy"? - mówił Hiob.

Może spotkanie z księdzem i książka, którą dostałam do poczytania, miały wlać w moje serce więcej pokory i wiary? Ów ksiądz zadał mi pytanie: jeśli nie doświadczyłabym tego, czego doświadczyłam, czy byłabym tak blisko Boga, jak jestem teraz? Chociaż ja, wcale nie uważam, że jestem tak blisko Niego. Jeszcze stoję na uboczu, jeszcze się przyglądam pełna nieufności, mimo że dalej proszę. O tym, czy moja wiara pogłębi się kiedyś, aż do całkowitego przylgnięcia do Boga (nie wiem, czy takie całkowite zjednoczenie w ogóle jest możliwe!), będzie decydowało pragnienie pełnienia we wszystkim Jego woli i związana z tym zgoda, aby swoją wolę poddać Jego woli, ponieważ człowiek, w tym i ja, żyje w ciągłym napięciu między wolą Boga a wolą swoją.
                                                                                                           
                                                                                                       

niedziela, 3 czerwca 2012

Samotne gęsi z East Islip

Od niepamiętnych czasów nie lubię sobót i niedziel, działają na mnie dosyć przygnębiająco. Dwa tragiczne wydarzenia w mojej rodzinie, miały miejsce właśnie w te dni. W sumie znalazłam dla siebie, tak mi się przynajmniej wydaje, jakieś rozwiązanie na cyklicznie pojawiające się weekendy. Kiedy nad moją głowę nadciągają "czarne chmury" i przypuszczam, że z tego może wyniknąć już tylko straszna burza, wtedy próbuję przegonić je na "dzień spokojnego nieba". Wiem, jaką destrukcję przynosi mi tkwienie w tak ciężkim nastroju, dlatego wmawiam sobie, że np. dziś, nie jest dobry moment na przykre wspomnienia, które nadciągają, jak huragan. Dlatego sobota, to czas, kiedy będę chciała przypomnieć sobie pewne zdarzenia, poddać się smutkowi, o ile ten wprosi się do mnie. Zarezerwuję czas, aby pobyć ze swoimi myślami w takim nastroju. Będę próbowała pozostać blisko mojego męża i syna. Sobota jest dla nich, aby pójść odwiedzić ich, posiedzieć w ciszy... Muszę przyznać, że w moim przypadku to działa, taki stan panowania nad własnymi emocjami. Oczywiście nie zawsze udaje mi się, ale staram się ze wszech miar. Wyćwiczyłam w sobie tę umiejętności i próbuję panować nad przykrym nastrojem. Wcześniej zdarzało się, że np. codziennie słuchałam muzyki, którą Filip miał tego tragicznego dnia przy sobie. Coś pchało mnie do włączenia, akurat tego, a nie innego kawałka. Po takiej dawce emocji spalałam się wewnętrznie, byłam kompletnie rozbita i nie mogłam funkcjonować. Natomiast od pewnego czasu, kiedy przychodzi sobota i wiem, że jest to specjalny dzień dla nich i wiem też, że jeśli dopadną mnie jakieś żale i smutki, to nie będę chciała przed nimi uciekać. Daję sobie wewnętrzne przyzwolenie.

fot. Clara, 2012 r
Codziennie staram się chodzić na spacer w moje ulubione miejsce jak choćby dziś. Jest pobliski skrawek zieleni, gdzie w pobliżu po małej zatoczce, pływają dzikie gęsi, kaczki i łabędzie z dwójką potomstwa. Zresztą co i raz widzę maluchy w gęsim stadzie, tak jakbym dostawała informację od natury - pamiętaj, wiosną i latem, najczęściej powstaje nowe życie! Wiem, że nie powinnam karmić dzikiego ptactwa chlebem, ale ich radość jest ogromna. Gdy widzą, że wyciągam z torby pokruszony chleb, lecą do mnie, trzepocząc skrzydłami. Widok jest zdumiewający, a małe dzieci popatrujące na tę scenę, mają wiele uciechy. Gęsi są bardzo oswojone, nie syczą na mnie, tylko na swoich współbraci, którzy chcą coś uszczknąć dla siebie z tego jadła.

fot. Clara, 2012 r
Dzisiaj, po rytuale karmienia, usiadłam na ławce i patrzyłam z zaciekawieniem na dwie gęsi będące ciągle razem. Inne chodziły w stadzie, a te dwie trzymały się na uboczu. Patrząc na nie łatwiej było mi przyjąć, że te dwie, samotne gęsi, to niczym dawniej, mój syn i ja. My też trzymaliśmy się trochę na uboczu, odseparowani na własne "przymusowe życzenie", bojąc się niezrozumienia, wytykania palcami i ośmieszania. Niby chodziliśmy w tym ludzkim stadzie razem, ale oddzielnie, własnymi ścieżkami, szczególnie ja, uciekając przed drwiną. Dziś, jak i każdego dnia, siedziałam na ławce sama, wzięłam więc kawałek patyka i napisałam na czarnej ziemi: I LOST MY SON... Przecież nie muszę informować całego świata, że straciłam syna, a mimo to, czułam przymus wykrzyczenia tego bólu, musiałam napisać. Dzisiaj, tak bardzo za nim zatęskniłam. Filip jest w moich myślach codziennie, a w tę sobotę miałam szczególne prawo do tej tęsknoty, bo czułam, że byliśmy, jak te samotne gęsi z East Islip, tylko mój syn i ja...
                                                                                                     
                                                                                                                               

czwartek, 24 maja 2012

Gdybym miała dar prorokowania



W życiu każdego człowieka czas robi swoje, zaciera kontury wydarzeń. W pamięci prawie, jak na twardym dysku, zostaje zapisane to, co chcemy pamiętać, bądź co wywarło na nas wrażenie, czasami miłe, a momentami na odwrót. Niestety, ale na moim dysku, zapisane są raczej te smutne wydarzenia w związku z chorobą syna. Próbuję przywołać niektóre fakty z pobytu Filipa w szpitalach i na samo wspomnienie ogarnia mnie przygnębienie i żal. Dlaczego? Bo gdybym miała dar prorokowania i znała wszystkie tajemnice, gdybym wiedziała, że mój syn odejdzie, nie wysyłałabym go do żadnych szpitali, a jeśli już, to nie na tak długo?! Dla Filipa i dla nas (Poli, moich rodziców i mnie), to była strata czasu. Mogliśmy wykorzystać go inaczej, być razem, cieszyć się każdą, wspólnie spędzoną chwilą. W jego przypadku wielotygodniowe pobyty na oddziałach (najdłuższy około 3 miesięcy), nie przynosiły żadnej poprawy. Jak to możliwe, że nic nie pomagało, a jeśli to w minimalnym stopniu? Czyżby powoli zmierzał do tego, co było mu przeznaczone, gdzieś tam zapisane wysoko w chmurach?

Sama byłam świadkiem, kiedy to pacjenci w ciężkich stanach, trafiali na oddziały psychiatryczne, a później z mozołem, tydzień po tygodniu, jakoś z tego wychodzili. Przepraszam, ale nie czytam własnych postów i nie pamiętam, czy wspominałam w którymś z nich, jak to syn mojej znajomej, Paweł, rówieśnik Filipa, trafił w ostrej psychozie do szpitala, nie po raz pierwszy zresztą. Było z nim na tyle źle, że dniami i nocami chodził po korytarzu z medalikiem Matki Boskiej w ustach i książeczką do nabożeństwa w ręku. O czwartej nad ranem budził pacjentów z sali, aby odprawiać mszę świętą. Ale mijały tygodnie, leki zaczynały działać i chłopak pomalutku wychodził z kryzysu. Jest mi bardzo przykro, gdy czasami widzę Pawła idącego ulicą i mówiącego do siebie. Kiedyś spostrzegłam go w autobusie, siedział zatopiony w swoich myślach, patrzył bezwiednie w okno i coś bełkotał do kogoś, kogo tylko on widział. Zaciekawienie i momentami rozbawienie na twarzach pasażerów w tej sytuacji, to smutny obrazek... Filip, nigdy nie był w tego typu psychozie. On nie miewał okresów lepszego i gorszego samopoczucia, on cały czas od pierwszego epizodu czuł się źle, ale w inny sposób!

Kiedyś przytoczyłam fragment "Hymnu do miłości" św. Pawła. Pozwólcie, że w dzisiejszym poście powrócę, tylko do kilku fraz. Apostoł przykuwa naszą uwagę do miłości, do pragnienie czynienia dobra i szczęścia dla drugiej osoby. To bezinteresowny dar z siebie, który wiadomo, każdy z nas pojmuje inaczej.

"Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice
i posiadał wszelką wiedzę
i wszelką [możliwą] wiarę
tak iżbym góry przenosił
a miłości bym nie miał
byłbym niczym"

Gdybym miała ów dar prorokowania, nie naraziłabym mojego syna na tułaczkę po szpitalach i męczarnie z tym związane, z gatunku zadawania ciągle tych samych pytań, faszerowania tysiącami tabletek i zastrzyków oraz siedzenia w szpitalnej sali, jak więziennej celi! Wiem, że te działania miały mu pomóc, ale w jego przypadku, stało się inaczej. Tak objawiałaby się między innymi miłość do mojego syna. Nie prosiłabym go, aby poszedł po raz kolejny do szpitala. Moja córka Pola, o czym chyba też pisałam, powiedziała, że gdyby wiedziała, że Filip umrze, to sama przynosiłaby mu jakieś miękkie narkotyki na uśmierzenie bólu istnienia. Żeby dzięki nim, czuł się lepiej, żeby dzięki nim, choć przez chwilę "odleciał" do lepszego świata, gdzie życie mniej boli! Wiem, że brzmi to strasznie i niedorzecznie, ale czasami trzeba być z tym drugim człowiekiem na co dzień i patrzeć na jego cierpienie, i czuć wszechogarniającą bezsilność i zarazem ogromną miłość do niego! Chorym w fazie terminalnej też podaje się leki z pogranicza narkotyków (morfina, oxycodone), żeby nie czuli bólu psychofizycznego. Mam na myśli jego cierpienia psychiczne, których doświadczał, a przyjmowane leki nie bardzo pomagały.

Jak teraz z perspektywy czasu, patrzę na to wszystko? Jak postąpiłabym dziś? Jeszcze nie jestem pewna, czy w imię miłości i troski o syna, w tak skrajnej sytuacji, jak choroba, na którą cierpiał (schizofrenia), podałabym mu narkotyki, ale wiem na pewno, że nie robiłabym żadnych awantur z tego powodu, gdyby je zażywał. Pewnego razu, jego przyjaciel, przyniósł mu do szpitala amfetaminę. Od razu, po zachowaniu syna zorientowałam się, że coś wziął i zrobiłam mu karczemną awanturę, żądając przeszukania szafki i ubrania. Lekarz zagroził mu, oczywiście, wyrzuceniem ze szpitala. TERAZ NIE ROBIŁABYM MU PIEKŁA NA ZIEMI, BO ON W TYM PIEKLE I TAK ISTNIAŁ! Czy zdrowy człowiek potrafi zrozumieć chorego?! Czy wtedy miałam świadomość, co czuje mój syn, gdy wracał z wędrówki zza światów przez te jego codzienne "schizy", jak sam mówił? Prawie codziennie, z zegarkiem w ręku, około godziny siedemnastej miał te swoje "jazdy", urojenia. Kładł się na kanapie w pokoju, przy zasłoniętych żaluzjach, próbując przespać ten zły czas. Nigdy nie wspominał, co się z nim działo. TRANSCENDENCJA, to słowo, z którym ostatnio bardzo się zaprzyjaźniłem - powiedział, kiedyś. Wracał z tego półsnu wyczerpany, jak wędrowiec z dalekiej podróży. Gdzie i wokół czego krążyły wtedy jego myśli? Patrzył czasami na mnie z wyrzutem, mówiąc: mamo, jak ty nic nie rozumiesz! A ja nie potrafiłam tego wszystkiego pojąć, wejść do jego świata. Tam nie miałam wstępu, bo on skutecznie zabraniał mi przekraczania pewnych granic. Nigdy nie chciał, a może nie potrafił, nie umiał powiedzieć mi na czym polegają te jego "chore filmy". Chciał tylko, żebym przy nim była, siedziała, trzymając go za rękę, nie zostawiała samego w domu, nie siedziała do późna w nocy w papierach! A ja? Dwoiłam się i troiłam, żeby temu wszystkiemu sprostać. Musiałam zarabiać na życie, bo przecież byłam sama! DZIŚ, DŁAWI MNIE, TO MOJE POCZUCIE WINY! A TERAZ, TO JUŻ CHYBA ZA PÓŹNO NA NIECNE ŻALE, DAREMNY SZLOCH, WOŁANIE O PRZEBACZENIE?!