środa, 27 listopada 2013

To Wy przyszliście do Niego...


Gdy moja córka dowiedziała się o śmierci Filipa już na trzeci dzień była w domu. To było nasze pełne łez przywitanie. Na drugi dzień musiałyśmy pojechać do Warszawy, aby odebrać ciało Filipa. Akurat tego dnia przypadał "Tłusty Czwartek". W przydrożnych zajazdach można było kupić pączki, ludzie radośnie uśmiechali się do siebie. Tylko nam wydawało się, że Pola, ja oraz dziadkowie, byliśmy najsmutniejszymi ludźmi na świecie...jechałyśmy po ciało Filipa.

Koło życia mojego syna zatoczyło swój krąg. Ileś lat temu wystartowało z punktu A, aby po latach życia w cierpieniu, ponownie wrócić do punktu wyjścia. Kiedyś wspominałam, że zaraz po narodzinach syna, założono mu na przegub rączki plastykową bransoletkę z moim imieniem i nazwiskiem. Już wtedy po raz pierwszy błędnie wpisali moje/jego nazwisko! Ten sam scenariusz powtórzył się po latach, gdy w instytucie w Warszawie stwarzano problemy z odebraniem ciała syna. Nie chcieli mi go wydać, ponieważ wszystkie dane identyfikacyjne na przyklejonym na klatkę piersiową plastrze, zgadzały się poza błędem w nazwisku!

W jednym z ostatnich postów wymieniłam godzinę 10:34, kiedy to skończyłam moją ostatnią rozmowę telefoniczną z Filipem. Gdy po kłopotach z korektą nazwiska, wreszcie opuszczaliśmy mury szpitala, odruchowo spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę 10:34. Przypadek, zbieg okoliczności, czy jakiś znak dla nas? Sama nie wiem, jak do tego podejść. Ta cała sytuacja nijak do nas nie docierała! Oto w specjalnym samochodzie, w trumnie wieziemy ciało Filipa. Po drodze myślałyśmy o jednym: jedzie z nami Filip, ale jest nam jakiś obcy. Już nie możemy przytulić się do niego, pożartować. On już nie należy do nas! Po wjeździe do miasta, będziemy musiały go oddać. Auto skręci w przeciwnym kierunku niż nasz dom. Nie wejdzie do własnego pokoju. Już nigdy nie będzie jak dawniej! Wszystko skończyło się, nie mam syna, Pola brata, a dziadkowie wnuka! Ta pierwsza noc spędzona z nim, a jednak bez niego. Jest wprawdzie w rodzinnym mieście, ale duchowo gdzieś daleko. Podejrzewam, że nie tylko ja odczuwałam ten straszny rodzaj bólu, który wszedł w każdy zakątek ciała i zadomowił się w nim na dobre.

Gdy na parę godzin przed ceremonią, zostałam zupełnie sama z Filipem w sali przygotowań, tak po matczynemu, przygotowywałam go do ostatniego pożegnania. To miało być nasze ostatnie spotkanie z nim. W tamtym momencie już wiedziałam, że nie wyprawię mojemu synowi wesela, nigdy z nim nie zatańczę, a mimo to, szykowałam go jak na zaślubiny. Dlatego chciałam, aby wyglądał tak, jakby wyruszał na swoje wesele, gdzieś tam daleko w niebie. Do klapy marynarki przypięłam mu pączek białej róży z przyozdobieniem, tak jak na pana młodego przystało. Napiszę teraz coś, za co być może potępicie mnie, ale nie zważam na to! Będąc w tej sali tylko z Filipem, wzięłam do ręki nożyczki i delikatnie obcięłam mu kosmyk włosów. Musiałam przecież mieć na pamiątkę coś, co należało do niego! Ten kosmyk owinięty w papierową serwetkę, włożony do białej koperty, leży skrzętnie skryty w mojej szufladzie...

Jeszcze przed ceremonią, zadzwoniła do mnie była dziewczyna Filipa i powiedziała, że przeprasza, ale nie przyjedzie, że woli pamiętać wszystkie miłe chwile, które spędzili, gdy byli parą. Oczywiście uszanowałam jej decyzję. Smutna, pełna bólu i łez, ale zarazem piękna ceremonia, morze ludzi i kwiatów. Przyszli do niego wszyscy ci, dla których był ważny i przez nich kochany. Koledzy utworzyli szpaler z dwóch stron, podchodząc do Filipa, mówili: Żegnaj przyjacielu! Wychodząc z kaplicy, zobaczyłam Gosię z wiązanką kwiatów. Byłam taka szczęśliwa, że przyjechała, aby pożegnać się z nim. Czy można doświadczyć radości na pogrzebie?! Teraz już wiem, że można! Podobno dotknęłam trumny, nachyliłam się i powiedziałam cicho: Synku, widzisz, jednak Gosia przyjechała do Ciebie...

Już na cmentarzu, Pola wygłosiła bardzo osobistą mowę pożegnalną. Zaledwie jedno ze zdań pamiętam do dziś: skoro mój brat nie mógł przyjść do Was - Wy, przyszliście do niego... Tłumy ludzi, grób zasypany kwiatami tylko, gdzie Ty byłeś i jesteś mój Synku?

Moi Drodzy, tym postem zamykam, historię mojego syna Filipa. Może usłyszę zarzuty, że uskuteczniam w prostej postaci ekshibicjonizm emocjonalny, że jest to nieetyczne, niemoralne, aby aż tak odzierać się z emocji i nie tylko! Uważam, że postąpiłam słusznie, pisząc to wszystko. Starałam się opisać życie ze schizofrenią u boku, pokazać zarówno walkę Filipa, jak i jego nieustanną nadzieję oraz bezsilność wszystkich wobec tej, która zwyciężyła - schizofrenii.










 


środa, 6 listopada 2013

Odszedłeś cicho, ot tak po prostu...


Po chwili lamentu i płaczu nadszedł moment, kiedy miałam przekazać rodzicom i Poli tę straszną wiadomość, że Filip nie żyje - to wszystko mnie przerastało! Byłam jak sparaliżowana, jednocześnie bałam się o nich. Nie wiedziałam, jak zareaguje mama chora na serce, jak Pola, dla której Filip był całym światem. Dlatego zadzwoniłam do brata i poprosiłam, aby poszedł do rodziców i powiedział im o wszystkim. Z Polą akurat nie mogłam skontaktować się i zostawiłam na jej sekretarce dziesiątki wiadomości. Gdy wreszcie udało mi się połączyć z nią i usłyszała, że Filip odszedł, rzuciła słuchawką i wybiegła z domu. Przez dłuższy czas nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Była sama, samiuteńka ze swoimi myślami w obcym świecie. Kiedy zadzwoniłam do mojej teściowej, ta natychmiast rozłączyła się. Mówiła potem, że tylko tak mogła zareagować, chciała natychmiast przerwać to połączenie. Czekała na następną wiadomość, mając nadzieję, że usłyszy, iż była to pomyłka, co do osoby i miejsca. Po chwili przyjechali do mnie rodzice, wszyscy byliśmy jak otumanieni, byliśmy w szoku. Oni płakali dalej nie dowierzając, a ja chodziłam po mieszkaniu i krzyczałam, że to musi być jakaś okrutna pomyłka. Dla mnie było nie do przyjęcia, żeby człowiek popełnił samobójstwo w szpitalu pod okiem personelu medycznego! Wtedy po raz pierwszy mój mózg zrobił zdjęcie tej smutnej sytuacji, zaraz miałam wyjeżdżać z mamą i bratem do Warszawy, aby odebrać rzeczy syna i załatwiać formalności. Weszłam do łazienki i w pierwszym momencie wydawało mi się, że wzięcie prysznica równa się umyciu przed czekającą mnie podróżą, ale nie to było głównym powodem! Stałam długo pod strumieniem potwornie gorącej wody i lałam ją na siebie hektolitrami w przeświadczeniu, że ten prawie wrzątek zmyje ze mnie nieprawdę! Tak bardzo pragnęłam i miałam nadzieję, iż szorując ciało, aż do bólu , zedrę z siebie to kłamstwo o śmierci Filipa. Boże to nie może być prawda, mało Ci było, że zabrałeś mojego męża, a teraz i syna?!

Przez całą drogę do Warszawy, pytałam mamę, czy to, co usłyszałam od lekarza jest prawdą. Tuż po przyjeździe do instytutu, brutalnie przekonaliśmy się, że nie zaistniała żadna pomyłka! Nikt z lekarzy czy to prowadzący czy też ordynator nie wyszedł do nas, mimo iż byli powiadomieni, że czekamy. Ważniejsza była odprawa lekarzy, zupełnie tak, jakby samobójstwa na tym oddziale były czymś częstym. Nikomu się nie spieszyło! O, mój smutku, czekaliśmy około pięćdziesięciu minut, zanim doktor łaskawie do nas wyszedł. Beznamiętnym głosem zrelacjonował przebieg całego zajścia, próbę reanimacji podjętą przez personel i tyle! Żadnego słowa: przepraszam, bo to byłoby przyznaniem się do winy z powodu nie dopilnowania pacjenta, żadnego zdania: jest nam przykro. Powlokłam się więc za pielęgniarką, aby odebrać torbę z osobistymi rzeczami Filipa. Do białego worka na śmieci podpisanego czarnym flamastrem z jego imieniem i nazwiskiem, wrzucono rzeczy, które stały na szafce: kawę, papierosy, piankę do golenia i parę innych drobiazgów. Stałam nieruchomo jak posąg, próbując zatrzymać w pamięci kolejny kadr: jestem w sali obok łóżka syna i po raz ostatni patrzę na miejsce, na którym on jeszcze siedemnaście godzin temu leżał i słuchał muzyki.

Tysiące razy, krok po kroku, rozpamiętywałam sytuację, w której doszło do tej tragedii?! Co było impulsem?! Wydawało się przecież, że ta niedziela, jak każda inna w szpitalu, upłynie leniwie bez większych zawirowań. Nie wiem, dlaczego może to intuicja, ale w mojej wyobraźni pojawiają się ciągle te same obrazy. Robię sobie taką retrospekcję wydarzeń, że w to wczesne popołudnie prawdopodobnie Filip leżał na łóżku, słuchając ulubionej muzyki i był pogrążony w swoim świecie. Nagle musiało wydarzyć się coś strasznego, coś zobaczył lub usłyszał tylko on w swojej chorobie! Może był to jakiś impuls, scena, urojenia, osoby lub głosy, czyli te jego "schizy"! Być może ten ktoś lub coś "naigrywało" się z niego, nie dawało mu spokoju lub wręcz nakazywało mu pójść do łazienki i skończyć ze sobą, niestety, zabrał ze sobą żyletkę. Te urojenia , natarczywe myśli sterowały nim, nakazywały, były na tyle silne, że nie mógł uwolnić się od nich. Gdyby wtedy minął ten atak, nie był tak silny, to może nie doszłoby do tej tragedii, a tak wypełniło się. Filip czuł się bardzo źle i jeśli nie tym razem, to być może innym doszłoby do powtórki, tak mówił jego lekarz. Wtedy na oddziale było cicho i spokojnie, mało pacjentów. Pielęgniarki siedziały w dyżurce i popijały kawę. W którymś momencie Filip wyszedł do toalety, tak jak każdy pacjent i nie było w tym nic dziwnego. Nikt z personelu przecież nie sprawdza, jak długo i często pacjent tam przebywa. A Filip był w niej wyjątkowo długo przez nikogo nie zauważony. Wreszcie któryś z pacjentów wszedł i zobaczył go stojącego w kałuży krwi. Mój syn próbował popełnić samobójstwo, podcinając sobie żyły w zgięciach obu dołów łokciowych! Dlaczego piszę, że próbował? Dlatego, że gdy go znaleziono jeszcze żył. Podobno był bardzo agresywny wobec personelu, nie pozwolił nikomu do siebie podejść, tak jakby te "schizy" wymuszały na nim tę agresję, sterowały jego myślami. To one miały nad nim moc! Po chwili przybiegł lekarz z innego oddziału, który akurat zabezpieczał jeszcze trzy inne i w tym czasie akurat przyjmował pacjenta, a tu, chodziło o czas! Każda sekunda była na wagę życia! Pielęgniarkom nie udawało się zatrzymać krwotoku, czyli co?! Wykrwawiał się! Z relacji świadków wiem, że Filip zszedł do karetki jeszcze o własnych siłach. Miał być przewieziony do innego szpitala. Ubytek krwi był tak wielki, że w karetce doszło do zapaści i stracił przytomność. Reanimowano go zarówno w karetce jak i na "OIOMie", bez skutku. Za późno też określono u niego grupę krwi, a potrzebna była natychmiast.

W takiej tragedii mój syn był całkowicie sam i samotny. Nikogo z rodziny kto trzymałby go za rękę, kiedy odchodził. Nikt do niego nie mówił, nie dziękował za to, że był, że dla nas był ważny i kochany. Nikt nie dawał mu nadziei, że po tamtej stronie czekają na niego bliscy. Nie dane było mi pożegnać się z nim, wyszeptać, że jego tata z pewnością już wyszedł mu na spotkanie i zaraz powie: SYNKU, CZEKAŁEM NA CIEBIE TAK DŁUGO... Parę lat wcześniej, gdy był pogrzeb mojego męża, Filip napisał do niego kartkę i włożył do marynarki na wysokości serca, a na niej widniało: "BYŁEŚ NAJLEPSZYM TATĄ NA ŚWIECIE". Kiedy rozmawiałam z przyjaciółką przez telefon, w tym czasie, mój syn kończył życie - odruchowo spojrzałam na zegarek, była 19:10. Czy miałam jakieś przeczucie? Żadnego! Tylko znowu zapamiętałam kolejny moment: siedziałam na kanapie, skończyłam rozmawiać i nagle przez ułamek sekundy poczułam coś, jakby powiew wiatru z mojej lewej strony. Zupełnie tak, jakby ktoś wziął wachlarz i zrobił ruch powietrza. Spojrzałam w to miejsce, ale nie poczułam lęku, tylko zdziwienie. Jak dziś to tłumaczę? Chcę wierzyć, że Filip przyszedł do mnie, aby się pożegnać. Zrobił ten podmuch specjalnie, żebym poczuła jego obecność. Jednak nie chciał odejść bez pożegnania, bo skoro ja nie zdążyłam dojechać do niego, nie doczekaliśmy tej środy, to on przyszedł pożegnać się ze mną... Jeszcze do niedawna w myślach, mówiłam do niego: odszedłeś tak cicho bez pożegnania, mój synku. A teraz już wiem, że odszedłeś cicho, ot tak po prostu...