W przedostatnim poście napisałam o moim pobycie tego lata w Kołobrzegu i niby mogłabym zakończyć ów temat, ponieważ tak jak chciałam, utrwaliłam te moje zachody słońca, ale jest jeszcze COŚ, czym chcę się z Wami podzielić. Doświadczyłam mianowicie lekcji miłości, a dokładniej przyjrzałam się lekcji miłości rodziców i dwojga rodzeństwa w stosunku do syna - brata, chłopca, około 14-15 lat, siedzącego na wózku inwalidzkim. Ale po kolei, zanim dojdę do tego zdarzenia, chcę jeszcze o czymś napisać. Choćby po to, żeby po latach, czytając te zapiski, poczuć klimat i atmosferę wakacji spędzonych w Kołobrzegu.
Z grupą znajomych chodziliśmy na rybkę przy plaży, w którym to, co wieczór odbywały się tańce na tzw. "betonowym parkiecie". Właśnie grał tam i chyba gra do tej pory, wszak mamy jeszcze lipiec 2011 roku, najlepszy zespół, jaki na tę okoliczność można sobie wymarzyć. Leciało tam odlotowe disco polo, które ruszyłoby do tańca nawet towarzystwo o kulach, a chcące choć troch poszaleć sobie na parkiecie. Zastanawiałam się, gdzie uchowałam się, skoro nie znałam np. "Pszczółki Mai" albo "Lekcji miłości". Kto żyw ciągnął na "parkiet", chociaż spody butów mogły już na zawsze zostać na tym betonie, ale i to miało swój nieodparty urok. Ludzie młodzi i starsi szaleli ostro. Muzykę słychać było na kilometr, a echo ciągnęło się po plaży...
Kiedy patrzyłam na tabuny roześmianych, młodych ludzi bawiących się do upadłego, nagle ogarnął mnie, jakieś bliżej nieopisany smutek. Niestety, była to kolejna konfrontacja z rzeczywistością na zasadzie: tutaj bawią się, wręcz szaleją rówieśnicy Filipa, chłopcy podrywają dziewczyny, a gdzie jest mój syn? Dlaczego nie widzę go w tłumie, w którym powinien być, gdzie on teraz jest? A przecież on też jeździł (przed wybuchem choroby) ze znajomymi do Rewala nad morze i chyba też się bawił. To już przeszłość, było, minęło, a przyszłości już nie będzie...
Tego wieczoru niespodziewanie, a było już stosunkowo późno, przed północą, pojawiła się wspomniana przeze mnie rodzina: mama, tata, córka, młody chłopak - syn i najmłodszy z rodzeństwa, siedzący na dużym wózku inwalidzkim. Jeśli o chłopaku, czy też o młodzieńcu, a nie miał więcej niż 16-17 lat, można powiedzieć, że jest zjawiskowo piękny typu: twarz, figura, to on był po prostu doskonały pod każdym względem. Dokładnie taki, jakby ten "Kreator" w niebie, dał mu wszystko co najlepsze w swojej zewnętrzności, a nie przewidział, że nie starczy tej materii na pozostałe dzieci, bo nawet jego siostra nie była tak urodziwa, jak on. Z zaciekawieniem przyglądałam się poruszeniu, jakie wywołało wejście tej rodziny, a szczególnie jego - ABSOLUTNA DOSKONAŁOŚĆ, tak go skrycie nazwałam. Dziewczyny, nie bez powodu wodziły za nim wzrokiem. Kiedy minęło pierwsze wrażenie, zobaczyłam COŚ więcej. Oni mówili po szwedzku, zachowywali się bardzo swobodnie, a zarazem czuło się taką delikatną opiekuńczość w stosunku do tego sparaliżowanego chłopca. Widać było, jak on wyczuwał rytm, jak próbował nieudolnie podnosić się z tego wózka, do którego prawie że był przyrośnięty. Dla tej rodziny, to był brat i syn na pełnych prawach do życia w radości. Czuło się, że to on jest w tej rodzinie najważniejszy, niby taki normalny, a zarazem trochę inny. To było miłe: wszyscy razem próbowali stwarzać tę codzienność, te zalążki normalnego życia. Nie chcę idealizować tego, co zobaczyłam, bo może być to zewnętrzność pod, którą kryje się cierpienie i miliony pytań bez odpowiedzi. Nie chcę wydawać żadnych sądów, bo nie mam do tego moralnego prawa. Nie wszystko jest piękne, nie wszystko jest doskonałe, nie wszystko udaje się, ale można próbować to akceptować. Dla mnie była to taka specyficzna lekcja miłości.