poniedziałek, 25 czerwca 2012

Jeśli umrę za młodu


Jeżeli wierzymy, że istnieje drugie życie po tamtej stronie, jeśli ta WIARA ma przynieść ulgę tym, którzy pogrążeni są w żalu i tęsknocie, to dzisiejszy post chcę poświęcić, in memoriam Kamilowi młodemu człowiekowi, który odszedł nagle, 18 czerwca 2012 roku. Chodził z moją córką Polą do szkoły podstawowej, a później, jak to zwykle bywa w dorosłym życiu, ich drogi rozeszły się. Potęga internetu, daje o sobie znać nawet w smutnych chwilach. Ktoś zamieścił nekrolog na Facebooku, a potem wszystko potoczyło się błyskawicznie. Kamil zginął w tragicznym wypadku samochodowym, będąc zaledwie kilka kilometrów od domu. Ten odcinek jest szczególnie niebezpieczny, krzyże przy drodze mówią same za siebie. Powiecie, że każdego dnia ludzie giną w wypadkach, każdej minuty umierają w szpitalach. Tak, to prawda, tyle tylko, że wszystko jest do czasu, dopóty dopóki, jakaś historia nie dotyczy nas bezpośrednio. Słuchamy o tragediach, jedząc spokojnie kolację przy wieczornych wiadomościach, czasami westchniemy ciężko i przechodzimy do kolejnych "newsów", przecież takie jest życie, myślimy... Niestety, nie przypominam sobie twarzy Kamila, jako dziecka, może gdybym zerknęła na szkolne zdjęcie, kto wie?! Tym bardziej nie znałam jego, jako dorosłego człowieka. Weszłam na profil Kamila na Facebooku i ból ścisnął mi serce. Na zdjęciach widać roześmianego, przystojnego chłopka wspinającego się z kolegami po pniu palmy. Przecież było to zaledwie ubiegłe lato, nie zapowiadające nadchodzącej tragedii. A za chwilę te przeraźliwie smutne komentarze kolegów i koleżanek Kamila, przecież zostały jeszcze świeże, majowe wpisy życzeń z jego dwudziestych siódmych urodzin, przecież te życzenia miały się spełnić...

JESTEŚMY NICZYM TRZCINA NA WIETRZE, KTÓRĄ WIATR KOŁYSZE I RZUCA PO POLACH! Bezradni, bezbronni...jednego dnia wstajemy, myjemy zęby, rozpoczynamy dzień, a czy zakończymy go spokojnie i szczęśliwie, nie wiadomo. Mamy oczywiście nadzieję, że długie i szczęśliwe życie przed nami, a potem ułamki sekund i już nigdy nie będzie, tak samo. Nie mnie osądzać, nie mnie wdawać się w polemikę, jedynie czytałam wypowiedzi, że Kamil miał być w pracy do 15:30, a wypadek jakoby wydarzył się około godziny czternastej. Był piątek, może zwolnili się wcześniej z pracy, chcąc rozpocząć letni weekend. Spieszyli się na spotkanie ze śmiercią?! Niedorzeczność - tragiczny w skutkach wypadek!

Co można zrobić w obliczu śmierci, tym bardziej, że ginie młody człowiek?! NIC, BĄDŹ PRAWIE NIC! TEN, CO POZOSTAJE ZASTYGA W BÓLU, SMUTKU I NIEDOWIERZANIU. Kiedy straciłam syna, świat się nie zatrzymał, do dziś nie wiem, dlaczego?! Wydawało mi się wtedy, że mój syn będzie ostatni... Co można zrobić dla osoby, która odeszła? Nie ma mnie teraz w Polsce, ale poprosiłam moich rodziców, aby poszli na mszę w jego intencji i pożegnali go od nas. Słyszałam, jak kiedyś pewna kobieta mówiła, że...Pan Bóg jest bardziej wrażliwy na modlitwy staruszków i dzieci. Palę teraz świecę z myślą o nim. Chciałoby się znowu powiedzieć...KAMIL, IDŹ W STRONĘ ŚWIATŁA... Dziś znowu siedziałam na ławce w parku, patrzyłam w niebo i widziałam, że odrzutowiec wzbija się w stronę zachodzącego słońca. Czyżby to Kamil spieszył na spotkanie z Jasnością? Przecież był zawodowym żołnierzem, miał wiele wspólnego z lotnictwem. W swoją ostatnią drogę też "poszedł" w mundurze...Czy coś to zmieni, jeśli dopowiem, że dwóch chłopców jadących z Kamilem, przeżyło!

DLACZEGO PANIE BOŻE NIE OCALIŁEŚ ICH WSZYSTKICH?!
                                                                                                                       

                                                                                                                                     




                                               
                                                                                             

czwartek, 14 czerwca 2012

Dobro przyjęliśmy, czemu zła przyjąć nie możemy?


https://www.vismaya-maitreya.pl
"Nagi wyszedłem z łona matki 
i nagi tam powrócę. 
Dał Pan i zabrał Pan.
Niech będzie Imię Pańskie błogosławione
[Hi 1, 21]



W ubiegłym tygodniu miałam okazję spotkać się z polskim księdzem, który pracuje w kościele St.Mary w East Islip. To, co usłyszałam, nie przyniosło mi większej ulgi ani pocieszenia, wręcz przeciwnie. Wyszłam z burzą myśli i jakimś wewnętrznym niepokojem. Rozmawialiśmy między innymi o "Księdze Hioba". Powiedziałam, że chwilami czuję się, jak Hiob z kart "Starego Testamentu". Uważam, iż nie ma w tym nic złego, że próbujemy znajdować podobieństwa do różnych przekazów biblijnych. Czy popełniam bluźnierstwo względem Boga, gdy czasami porównuję swoje życie do Hioba?! Wydaje mi się, że jestem przedstawicielką, żeby nie powiedzieć patetycznie, symbolem niezawinionego cierpienia, bo przecież nie byłam i chyba nie jestem totalnie złym człowiekiem. Uważam, że byłam dobrą matką i żoną. To dla mnie samej, nie zawsze starczało czasu. Z dzisiejszej perspektywy, wiem, że popełniłam błąd zapominając o sobie w myśl zasady - wszyscy byli ważni, tylko nie ja! Ogarnia mnie smutek, gdy robię retrospekcję wydarzeń z własnego życia. Dbałam o wszystkich, tylko nie o siebie, niestety! Wielokrotnie musiałam tak postępować i nie mogłam wówczas odpuścić.

Przypatrując się postaci Hioba - był on wiernym i sprawiedliwym czcicielem Boga i chociaż został skazany na ciężką próbę (utracił majątek, dzieci i zachorował na trąd), nie stracił wiary w Bożą sprawiedliwość. Moja wiara też była wielokrotnie wystawiana na próbę. Często odgrażałam się Panu Bogu, że nie zasłużyłam sobie na taki los, że nie zrobiłam w życiu nic złego, aby tak mnie boleśnie doświadczał, więc dlaczego?! A może po prostu dalej użalam się nad sobą, tracąc resztki energii?! W "Księdze Hioba" napisane jest: "On zrani, On także uleczy, skaleczy i ręką swą własną uzdrowi", żeby tak mówić, trzeba być człowiekiem wielkiej wiary. To także słowa Hioba "człowiek swej drogi jest nieświadomy, Bóg sam ją przed nim zamyka" - oprócz wiary, wielka mądrość życiowa przez niego przemawia. Przyjaciele Hioba przy spotykających go nieszczęściach radzili mu, aby uznał swoją winę. Sądzili, że tragedie, które dotknęły go są karą za grzechy, bo jakże by inaczej? Hiob przekonany był jednak o swojej prawości i bronił jej odważnie, ale wierzył też w istnienie Sprawiedliwego. Dyskutował z nim, pytał dlaczego te dramaty spotkały właśnie jego, lamentował nad sensem swojego życia, ale pozostał wierny Bogu. Ktoś napisał, że "Hiob jest przykładem archetypu człowieka, ciężko doświadczonego przez los, że dramat Hioba polega na napięciu, którego nie można pokonać, bo z jednej strony przekonanie o własnej prawości, a z drugiej świadomość, że to Bóg sprawiedliwy go doświadcza".

Odkąd pamiętam, ja też byłam blisko religii, kościoła, ale z daleka od codziennej obecności w kościele. Nie potrzebowałam, aż tak bliskiego kontaktu z Bogiem. Dbałam o wychowanie religijne i sakramenty swoich dzieci, od chrztu począwszy na bierzmowaniu skończywszy. Starałam się chodzić z nimi do kościoła, ale bynajmniej nie był to przymus z mojej strony, na zasadzie NIEDZIELA - MUSIMY PÓJŚĆ DO KOŚCIOŁA! Chcę jedynie zasugerować, że bardzo łatwo i prosto jest, bez większych wyrzeczeń, dziękować Bogu za wszelkie łaski, gdy w naszym domu nie dzieje się nic złego, gdy omijają nas burze i kataklizmy. Gorzej, gdy doświadczamy cierpienia, choroby i trudności dnia codziennego. Cóż wtedy mówimy - Panie Boże, dziękuję Ci za wszelkie doznane krzywdy, za krzyż, który nakładasz na moje ramiona, czy jesteśmy raczej pełni żalu i smutku i odwracamy się od Niego? Jeżeli większość z nas, opowiada się za przylgnięciem do Pana Boga, bo przecież wierzymy, bez szemrania i godzenie się z Jego wolą, to przykro mi, ale ja nie wyszłam ze swoich prób zwycięsko! Kościół naucza, że Bóg oczekuje od nas patrzenia na wszystkie przeżywane sytuacje, zwłaszcza trudne, oczami wiary. Ja jednak nie potrafię, nie umiem powiedzieć za Hiobem - "Szczęśliwy ten, kogo Bóg karci, więc nie odrzucaj nagan, Wszechmocnego".

Cierpienie jest ciężką próbą w życiu każdego człowieka. Bóg poddaje nas, aby sprawdzić do jakiego stopnia Mu ufamy, czy poddajemy się Jego woli, czy też buntujemy się przeciwko Niemu. Hiob przyjął z pokorą cierpienie, jakie Bóg na niego zesłał. Do końca zaufał swojemu Stwórcy, mimo że ból rozrywał mu serce, nie przestał Go wielbić. Nie miał zamiaru walczyć z Bogiem i przeklinać Go za nieszczęścia, jakie zesłał na niego i jego rodzinę. Postawa Hioba "pokazuje, iż cierpienie nie zawsze jest karą za nasze grzechy, ale próbą, jakiej poddaje nas Bóg. Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy"? - mówił Hiob.

Może spotkanie z księdzem i książka, którą dostałam do poczytania, miały wlać w moje serce więcej pokory i wiary? Ów ksiądz zadał mi pytanie: jeśli nie doświadczyłabym tego, czego doświadczyłam, czy byłabym tak blisko Boga, jak jestem teraz? Chociaż ja, wcale nie uważam, że jestem tak blisko Niego. Jeszcze stoję na uboczu, jeszcze się przyglądam pełna nieufności, mimo że dalej proszę. O tym, czy moja wiara pogłębi się kiedyś, aż do całkowitego przylgnięcia do Boga (nie wiem, czy takie całkowite zjednoczenie w ogóle jest możliwe!), będzie decydowało pragnienie pełnienia we wszystkim Jego woli i związana z tym zgoda, aby swoją wolę poddać Jego woli, ponieważ człowiek, w tym i ja, żyje w ciągłym napięciu między wolą Boga a wolą swoją.
                                                                                                           
                                                                                                       

niedziela, 3 czerwca 2012

Samotne gęsi z East Islip

Od niepamiętnych czasów nie lubię sobót i niedziel, działają na mnie dosyć przygnębiająco. Dwa tragiczne wydarzenia w mojej rodzinie, miały miejsce właśnie w te dni. W sumie znalazłam dla siebie, tak mi się przynajmniej wydaje, jakieś rozwiązanie na cyklicznie pojawiające się weekendy. Kiedy nad moją głowę nadciągają "czarne chmury" i przypuszczam, że z tego może wyniknąć już tylko straszna burza, wtedy próbuję przegonić je na "dzień spokojnego nieba". Wiem, jaką destrukcję przynosi mi tkwienie w tak ciężkim nastroju, dlatego wmawiam sobie, że np. dziś, nie jest dobry moment na przykre wspomnienia, które nadciągają, jak huragan. Dlatego sobota, to czas, kiedy będę chciała przypomnieć sobie pewne zdarzenia, poddać się smutkowi, o ile ten wprosi się do mnie. Zarezerwuję czas, aby pobyć ze swoimi myślami w takim nastroju. Będę próbowała pozostać blisko mojego męża i syna. Sobota jest dla nich, aby pójść odwiedzić ich, posiedzieć w ciszy... Muszę przyznać, że w moim przypadku to działa, taki stan panowania nad własnymi emocjami. Oczywiście nie zawsze udaje mi się, ale staram się ze wszech miar. Wyćwiczyłam w sobie tę umiejętności i próbuję panować nad przykrym nastrojem. Wcześniej zdarzało się, że np. codziennie słuchałam muzyki, którą Filip miał tego tragicznego dnia przy sobie. Coś pchało mnie do włączenia, akurat tego, a nie innego kawałka. Po takiej dawce emocji spalałam się wewnętrznie, byłam kompletnie rozbita i nie mogłam funkcjonować. Natomiast od pewnego czasu, kiedy przychodzi sobota i wiem, że jest to specjalny dzień dla nich i wiem też, że jeśli dopadną mnie jakieś żale i smutki, to nie będę chciała przed nimi uciekać. Daję sobie wewnętrzne przyzwolenie.

fot. Clara, 2012 r
Codziennie staram się chodzić na spacer w moje ulubione miejsce jak choćby dziś. Jest pobliski skrawek zieleni, gdzie w pobliżu po małej zatoczce, pływają dzikie gęsi, kaczki i łabędzie z dwójką potomstwa. Zresztą co i raz widzę maluchy w gęsim stadzie, tak jakbym dostawała informację od natury - pamiętaj, wiosną i latem, najczęściej powstaje nowe życie! Wiem, że nie powinnam karmić dzikiego ptactwa chlebem, ale ich radość jest ogromna. Gdy widzą, że wyciągam z torby pokruszony chleb, lecą do mnie, trzepocząc skrzydłami. Widok jest zdumiewający, a małe dzieci popatrujące na tę scenę, mają wiele uciechy. Gęsi są bardzo oswojone, nie syczą na mnie, tylko na swoich współbraci, którzy chcą coś uszczknąć dla siebie z tego jadła.

fot. Clara, 2012 r
Dzisiaj, po rytuale karmienia, usiadłam na ławce i patrzyłam z zaciekawieniem na dwie gęsi będące ciągle razem. Inne chodziły w stadzie, a te dwie trzymały się na uboczu. Patrząc na nie łatwiej było mi przyjąć, że te dwie, samotne gęsi, to niczym dawniej, mój syn i ja. My też trzymaliśmy się trochę na uboczu, odseparowani na własne "przymusowe życzenie", bojąc się niezrozumienia, wytykania palcami i ośmieszania. Niby chodziliśmy w tym ludzkim stadzie razem, ale oddzielnie, własnymi ścieżkami, szczególnie ja, uciekając przed drwiną. Dziś, jak i każdego dnia, siedziałam na ławce sama, wzięłam więc kawałek patyka i napisałam na czarnej ziemi: I LOST MY SON... Przecież nie muszę informować całego świata, że straciłam syna, a mimo to, czułam przymus wykrzyczenia tego bólu, musiałam napisać. Dzisiaj, tak bardzo za nim zatęskniłam. Filip jest w moich myślach codziennie, a w tę sobotę miałam szczególne prawo do tej tęsknoty, bo czułam, że byliśmy, jak te samotne gęsi z East Islip, tylko mój syn i ja...