środa, 9 stycznia 2013

Po lepsze jutro jechaliśmy


Przychodzi mi na myśl zdarzenie, które miało miejsce parę lat temu, a które przypomniała mi moja teściowa. Niestety, mimo pobytów w szpitalach, Filip czuł się źle. Miał swoje, jak je określał "jazdy", które wyniszczały go energetycznie. Najprawdopodobniej były to jakieś natrętne myśli lub miał wizje czegoś, co było przeznaczone tylko dla schizofreników. Może głosy, które słyszał, namawiały go do zrobienia czegoś strasznego?! Teściowa, przypomniała mi, że któregoś razu Filip, będąc u babci na wakacjach, zapytał, gdzie przechowuje ostre narzędzia. Oczywiście, nie odpowiedział na pytanie do czego ich potrzebuje. Widocznie sam je gdzieś znalazł, bo po chwili ulotnił się. Długa cisza, która nastała po tym zamieszaniu, spowodowała, że teściowa zaczęła szukać go w zakamarkach domu. Gdy dotarła na piętro, drzwi jednego z pokoi zamknięte były od środka. Dopiero walenie do drzwi, krzyki i jej lamenty spowodowały, że Filip ocknął się z jakiegoś letargu. Po chwili otworzył je, trzymając nóż w ręku. Teściowa przyznała, że coś przerażającego było w jego oczach.... Była przekonana, że Filip już wtedy chciał targnąć się na swoje życie, ale ona przeszkodziła mu w ostatnim momencie. Niestety, była to już kolejna próba, licząc te, które miały miejsce na początku choroby - samookaleczanie się, połknięcie przedmiotu. Gdy Filip był w psychozie zdarzało się, że dochodziło do samookaleczania się. Na pytanie, zadawane najdelikatniej, jak tylko umiałam: dlaczego to robił, odpowiadał ze smutkiem, że nie wiedział, ale czuł przymus zrobienia tego czegoś. Filip, nigdy nie chciał mówić na temat choroby, która go dotknęła. Stosował uniki, półsłówka, nagle zmieniał temat, albo mówił wprost, że nie chce rozmawiać o tym, co się z nim dzieje. Musiałam domyślać się wielu sytuacji, analizować je i łączyć w fakty. To był jego schizofreniczny świat, do którego bronił dostępu. Dlaczego? Czyżby bał się niezrozumienia swoich koszmarów, myśli, głosów, które popychały go w otchłań przepaści?! Być może, ale uważam też, że zdrowy człowiek nie jest w stanie wyobrazić sobie, co dzieje się w głowie schizofrenika, jakie myśli targają nim, do jakich czynów jest zdolny. Może dlatego jest tak bardzo osamotniony w tych dwóch światach, w których przyszło mu żyć. Może gubi się, bo już sam nie wie co jest prawdą a co snem.

Po tym przykrym zdarzeniu, zaczęłam szukać pomocy dla mojego syna. Dowiedziałam się, że istnieją grupy wsparcia dla osób chorujących na schizofrenię oraz uzależnionych od narkotyków. Wtedy słyszałam o dwóch ośrodkach - jednym na południu Polski i drugim na Warmii i Mazurach, wybrałam ten drugi. Z internetu wyczytałam o terapii i widziałam zdjęcia obiektu. Na miejsce czekaliśmy dobrych parę miesięcy, do tego trzeba było złożyć masę dokumentów. Równie ważne jest to, że taka osoba musiała być po detoksie - wypis z tego oddziału był podstawą do przyjęcia. Żeby dostać się na sam detoks, trzeba było czekać w wielomiesięcznej kolejce. Grozę budził fakt, że można było przyspieszyć kolejkę oczekujących, tylko w jeden sposób, gdy pacjent z tego oddziału nie wytrzymywał ciśnienia i pękał, a to uciekając ze szpitala lub ośrodka terapeutycznego. W czasie, gdy starałam się o miejsce na detoksie, Filip nie brał już żadnych narkotyków, był czysty, ale przepisy o przyjęciu do ośrodka były żelazne - najpierw detoks, później ośrodek! Ta kwarantanna na oddziale z zasady trwała dwa tygodnie. Jeździłam do Filipa, widziałam rzesze młodych ludzi, skopanych przez życie, poniekąd na własne życzenie. Prędzej byli na tyle słabi psychicznie, że nie umieli i nie mogli wyjść z nałogu, mimo podejmowanych prób. Pamiętam narkomankę w wysokiej ciąży, która chodziła po korytarzu, odpalając papierosa od papierosa i krzyczała, że dziecko, które nosi w sobie jest dla niej przekleństwem i już go nienawidzi. Może ktoś powie, że ma to, czego chciała, że przecież nie musiała zaczynać z narkotykami, mogła się zabezpieczyć itd. A może nie wszyscy mamy taką samą odporność psychiczną?! Po jednym przejedzie "emocjonalny walec", a on wstanie i pójdzie walczyć dalej, a drugi przez ten sam walec, zostanie doszczętnie zmiażdżony. Czy to o czym piszę, broni tych ludzi?! Nie, staram się tylko ich nie osądzać. W tym czasie, Filip już nie przystawał do tego towarzystwa. Nawet lekarz z detoksu, mówił, że syn niepotrzebnie przebywa na tym oddziale, ale takie były procedury.

Wreszcie nadszedł długo oczekiwany moment wyjazdu do ośrodka, a zima była straszna w owym czasie. Były mrozy i śnieżyce, a my jechaliśmy przez zawiane, polne drogi w nadziei na wybawienie. Przeczytałam to, co napisałam i przestraszyłam się trochę, bo jeden powie, że walczyłam o syna na wszelkie sposoby, a drugi, że po prostu zamęczyłam go, poddając prawie że torturom psychofizycznym - nowe miejsca, ludzie, środowisko. Panie Boże, ale ja chciałam tylko dobrze dla mojego syna, nic więcej! Pamiętam taką scenę...jechaliśmy, a w szyby samochodu po stronie Filipa, świeciło piękne słońce. Dziękowałam wtedy Bogu, że udało mi się nakłonić Filipa na ten ośrodek. On nie chciał nigdzie wyjeżdżać, czuł się najlepiej w domu, a ja...ciągnęłam go po tych polnych drogach w nadziei, że wreszcie dotrę do psychoterapeutów - uzdrowicieli. Gdy tak jechaliśmy, akurat zadzwoniła do niego koleżanka, pytając gdzie jest i w ogóle, co się z nim dzieje. Właśnie wtedy, mój mózg zatrzymał w kadrze taką scenę...oto patrzyłam na twarz radosnego Filipa, który cieszył się, że ktokolwiek o nim pamięta. Ale ja widziałam jeszcze coś - wielką kulę słońca, unoszącą się nad polami i moje myślenie, że to dobry znak. Przecież to pełne energii słońce, ta życiodajna siła, nie mogła być zwiastunem czegoś złego, a i kolor czerwony, to znak miłości. Musiało więc być dobrze, tak sobie myślałam, ale dźwięczały mi też w uszach słowa Filipa, który z zażenowaniem mówił do dziewczyny, że mama wiezie go do jakiegoś lekarza. Nie wymienił słowa - schizofrenia! Z pewnością wstydził się choroby i swojej niemocy tego, że nie może jej zwalczyć. Był przy tym tak uległy i ufny, pełen nadziei, że pomogą mu stłamsić te obezwładniające koszmary. Tak więc jechaliśmy w ten mroźny, słoneczny dzień po zaśnieżonych drogach Warmii i Mazur do miejsca, gdzie miało zadziać się nowe narodzenie. Kilkumiesięczna terapia, akceptacja choroby i wiele innych ważnych tematów miało uczynić ów CUD! Wychodzi na to, że tylko ja byłam przygotowana do kolejnej walki, miałam potrzebne informacje na temat ośrodka, zwyczajów tam panujących. Jednak oboje wierzyliśmy, że pokonamy wroga, jeśli nawet go nie zdepczemy, to chociaż pozbawimy złych mocy, przecież po lepsze jutro jechaliśmy...