czwartek, 22 grudnia 2011

Myśli dobrych, chwil spokojnych


Wigilia

Już wzdychał na myśl o Bożym Narodzeniu

o tym jak naprawdę było
zaczął się modlić do świętej rewolucji w Betlejem
od której liczymy czas
kiedy znowu zaczął merdać puszysty ogon tradycji
wprosiła się choinka
elegancko ubrana
mlaskały kluski z makiem
kura po wigilii spieszyła na rosół
potem milczenie większe niż żal
i już na gwiazdkę szalik przytulny jak kotka
żeby się nie ubierać za cienko
i nie kasłać za grubo
zdrzemnął się na dwóch fotelach
wydawało mu się że słowo ciałem się stało - i mieszkało
 poza nami
nawet usłyszał że za oknem
przyszedł Pan Jezus
prosty jak kościół z jedną tylko malwą
obdarty ze śniegu i polskich kolęd
za wcześnie za późno nie w porę
nacisnął dzwonek dzwonek był nieczynny

                                                                       Ks.Jan Twardowski



Bardzo podoba mi się ten wiersz...idą święta, zatem życzę, aby Twój
dzwonek był czynny do Wigilii przyszłego roku i jeszcze dłużej.


Wszystkim, którzy tu do mnie zaglądacie oraz Waszym bliskim,
 z okazji Świąt Bożego Narodzenia życzę tego, co dobre i najlepsze,
a w Nowym Roku radości codziennych, myśli dobrych i chwil spokojnych.

                                                                                                              

                                                                                   
                                                                                                                 

niedziela, 11 grudnia 2011

Zatrzymaj się na chwilę


Od dawna powinnam COŚ zrobić z rzeczami mojego syna, które są w jego pokoju, a które to oddano mi w szpitalu po jego odejściu, właściwie rzucono mi, jak psu kość w worku na śmieci. Dojrzałam wreszcie do kolejnego etapu, aby coś z nimi zrobić. Na dziś jeszcze nie wiem co, ale wiem i czuję, że nadszedł ten czas. Nie lubię siebie takiej, mało stanowczej, bo z jednej strony, jakaś siła pcha mnie, aby rozporządzić rzeczami syna, a z drugiej odkładam ten moment z dnia na dzień.

Gdy piszę ten post znowu jest sobota, kolejny bardzo późny wieczór, a ja siedzę na rozłożonej kanapie z tą różnicą, że obok mnie spokojnie śpi Pola, która zdążyła przylecieć na parę tygodni do domu na święta. Jeszcze nie tak dawno, bo dokładnie 11 września, wylatywała do Stanów, a tu ani się obejrzałam, a już czekałam na nią na lotnisku. Wszyscy cieszymy się z przyjazdu Poli, ponieważ od dwóch lat nie spędzała świat w Polsce. Kiedyś powiedziała, że zrobi wszystko, aby przyjechać na Święta Bożego Narodzenia, że nie wyobraża sobie, aby te szczególne święta spędzać z dala od domu. Tak po cichu, myślę sobie, że głównie zależy jej na tym, aby spędzać święta z dziadkami, cieszyć się, że zastała ich w dobrym zdrowiu. Na tyle lat mojego żywota, ja też doświadczyłam dwukrotnie nieobecności na święta w Polsce, mimo iż spędzałam je w gronie rodzinnym, to nie był mój dom rodzinny, to nie była Polska ze swoistym kolorytem tych świąt. Czułam się obco i nieswojo i chyba rozumiem pobudki, dla których moja córka przyjechała do Polski.

Właśnie dlatego, że szybkimi krokami zbliżają się święta...zatrzymajmy się na chwilę w tej gonitwie, nie tylko przedświątecznej, ale i w czasie świąt. Bądźmy uważni na to, co ktoś do nas mówi, albo nie może lub nie chce powiedzieć, bo boi się niezrozumienia i drwiny. Wiem, że moja prośba wygląda ckliwie, ale to wszystko ma głębszy sens, głównie dlatego, że to święta radości. Wprawdzie zostawiamy puste miejsce przy stole, aby tradycji stało się zadość, ale rozmowa, czy też wspomnienie, tak szczere o tych, którzy odeszli też jest bardzo ważne. Byli częścią naszego życia, współtworzyli naszą historię. Być może kiedyś przy wigilijnym stole też siedział ktoś, kto cieszył się z wizyty Świętego Mikołaja, śpiewał kolędy i zajadał na przemian rybę po grecku z kluskami z makiem. Może winniśmy pamiętać o tych, którzy odeszli i wspomnieć o nich w ten wigilijny wieczór. Może mamy za co im dziękować, może wspomnienia spowodują, że poczujemy, iż ktoś szczególnie nam bliski, odejdzie na ten magiczny moment od Pańskiego stołu, tam w niebiesiech i zasiądzie do wieczerzy z nami, przecież tego wieczoru cuda się zdarzają. Może w naszej wyobraźni zobaczymy czyjąś postać, do której tak bardzo tęsknimy. Tej szczególnej radości, nawet przez łzy, Wam życzę.
                                                                                                               

                                                     

                                                                                                                       

wtorek, 29 listopada 2011

Nauczyłaś mnie kochać


"Mimozami jesień się zaczyna, złotawa, krucha i miła
to Ty, to Ty jesteś ta dziewczyna, która do mnie na ulice wychodziła.
Od Twoich listów pachniało w sieni, gdym wracał zdyszany ze szkoły,
a po ulicach w lekkiej jesieni fruwały za mną jasne anioły.
Mimozami zwiędłość przypomina, nieśmiertelnik żółty październik
to Ty, to Ty moja jedyna przychodziłaś wieczorem do cukierni.
Z przemodlenia, z przeomdlenia senny w parku płakałem szeptanymi słowy
księżyc z chmurek prześwitywał jesienny od mimozy złotej, majowej.
Ach, czułymi, przemiłymi snami zasypiałem z nim gasnącym o poranku
w snach dawnymi bawiąc się wiosnami jak ta złota, jak ta wonna wiązanka"

                                                                                                    Czesław Niemen



DLA MOJEJ CLARY, JEDEN Z NAJPIĘKNIEJSZYCH WIERSZY. JESZCZE JESIENNIE... ZBIERAM OKRUCHY LATA I STRZĘPKI CIEPŁYCH PROMYKÓW, ZBIERAM Z MATEUSZEM WIELKIE LIŚCIE SZURAJĄCE POD NOGAMI. TRZYMAM ZA RĘKĘ MOJEGO PIĘKNEGO SYNA I CIESZĘ SIĘ KAŻDĄ CHWILĄ, KIEDY SPOJRZY I UŚMIECHNIE SIĘ DO MNIE ...KIEDY BIEGNIE Z RĘKAMI ROZPOSTARTYMI, JAK PTAK, KIEDY JEST TAK SZCZĘŚLIWY I UŚMIECHNIĘTY... NAUCZYŁAŚ MNIE KOCHAĆ MOJE DZIECKO! NAUCZYŁAŚ MNIE... TWOJA HISTORIA, PRZEŻYCIA .... PO PROSTU NAUCZYŁAŚ MNIE KOCHAĆ MATEUSZA BEZ WZGLĘDU NA WSZYSTKO! NAUCZYŁAŚ MNIE... TWOJE SŁOWA, ROZMOWY... NAUCZYŁAŚ MNIE PO PROSTU KOCHAĆ, MOJEGO SYNA! LILA

Czy pamiętacie z pierwszych postów, moją przyjaciółkę Lilę, która nie mogła pogodzić się z moją decyzją i zrozumieć, że nie jestem gotowa, aby pisać jawnie o moim synu, o jego chorobie. Był to czas, kiedy na blogu, tłumaczyłyśmy sobie dzielące nas różnice kulturowe. Ona mieszka w USA i tam jest to bardziej naturalne, że o pewnych sprawach mówi się wprost. My, w Polsce dopiero dojrzewamy do decyzji, aby mówić o chorobach psychicznych. Dla nas jest to ciągle temat tabu, boimy się reakcji otoczenia. Niby zdajemy sobie sprawę, że jest to choroba niezależna od nas, ale wstydzimy się, aby ktoś nie przypiął nam, bądź naszemu dziecku, przykrego określenia. Wszystko nas boli: litość, drwina, plotka, a nawet współczucie. Wszystko pali do czerwoności, a my pozostajemy na polu walki sami, pogrążeni w swojej bezsilności.

Wiele rozmów telefonicznych, dużo e-maili mamy z Lilą za sobą i oto niedawno dostaję od niej taki piękny tekst, który prawie przytoczyłam w całości. Próbuję wyobrazić sobie jesień w tym amerykańskim miasteczku. Ciepło, słońce przedzierające się przez liście i moją przyjaciółkę wracającą ze spaceru z synkiem. Radość z zazdrością tańczą też po moich gałęziach drzew, gonią się, jak nieujarzmione, amerykańskie wiewiórki. Próbują mnie dotykać...ja też chodziłam z moimi dziećmi do parku w żółtych promieniach liści, ja też chodziłam nieraz... A teraz dotknęła mnie boleśnie zazdrość, a radość, gdzieś szybko uleciała. Wiem, że ona gdzieś we mnie jest zagrzebana, a może to ja powinnam podziękować jej za te słowa?! Bo oto z ogromną zazdrością, grzebię niczym w tyglu wspomnień i cieszę się, że wyrzucam na światło dzienne okruszki radości... Moja przyjaciółka napisała, że nauczyłam ją kochać własnego syna, choć to stwierdzenie na wyrost, bo przecież go kocha, a ja cieszę się, że mam wspomnienia. Tylko muszę być uważna, tylko muszę dopuścić do swojej świadomości, że radość i zazdrość będą ze mną "tańcowały", będą mnie dotykały, bo tam, gdzie tańczy radość, pojawia się i zazdrość. Ja też chodziłam z małym Filipem na spacer do parku po żołędzie i kasztany - to moja radość. Kiedy słyszę, że Lila chodzi ze swoim synkiem i liście szeleszczą im pod nogami - to moja radość i zazdrość.
                                                                                                     
                                                                           
                                                                                                                                       

                                                             

piątek, 11 listopada 2011

Jest taki dzień, który łączy dwa światy


"Jest taki dzień, co łzę wyciska
Jest taki dzień, co przynosi nadzieję
Jest taki dzień, który łączy dwa światy
Jest taki dzień...Wszystkich Świętych"

Dla mnie tym dniem, od niepamiętnych czasów, był dzień 1 Listopada. Jako mała dziewczynka razem z siostrą zapalałyśmy znicze, ustawiałyśmy kwiaty na grobie moich dziadków, rodziców mojej mamy. W tamtym czasie nie każdy miał aparat fotograficzny w domu. W związku z tym po cmentarzu chodził pan fotograf i proponował robienie pamiątkowych zdjęć. Mój tata uczył mnie, aby robić zdjęcia i utrwalać, jak mawiał, ulotność chwili. Dlatego też dzięki niemu, mam w swoich pamiątkach zdjęcie, na którym razem z siostrą i rodzicami, 1 Listopada jesteśmy przy grobie dziadków. Dla nas, małych dziewczynek, zwykle był to bardzo męczący dzień, miałyśmy mnóstwo pracy przy zapalaniu zniczy. Wracałyśmy do domu wieczorem, wybrudzone parafiną, umazane sadzą z powypalanych zniczy, ale na swój sposób szczęśliwe, przecież zrobiłyśmy tyle dobrego...

A jak wyglądał tegoroczny dzień 1 Listopada? Pogoda była piękna, przez konary drzew przebijało
niezdarnie słońce, a spadające na groby liście, wyjątkowo tego dnia dodawały uroku. Wspominałam kiedyś, że jeśli mogę być szczęśliwa, będąc na cmentarzu, to z faktu, że mój mąż i syn spoczywają obok siebie. Miejsce, które w dalekiej przyszłości miało być dla mnie, stało się, niestety, doczesnym "domem" dla mojego syna. Sporo wysiłku włożyłam, aby litery, które zostały zerwane i ukradzione z pomnika syna, były zamontowane przed tym świętem. Właściciel zakładu kamieniarskiego znalazł chwilę i sam przyjechał, aby dopatrzeć wszystkiego. W hurtowni z takimi precjozami nie było akurat krzyża, jaki był wcześniej, stąd na taki sam czekam dalej, plus ubezpieczyłam oba pomniki.

Ktoś kiedyś powiedział, że "pamięć o człowieku trwa dopóty, dopóki o nim się mówi", ja dodałabym jeszcze, że do czasu, do kiedy odwiedza się groby zmarłych. Oprócz rodziny, co roku przychodzą znajomi syna i męża, chociaż z roku na rok powoli wykruszają się.

Pozwólcie, że opowiem Wam o czymś niezwykle ważnym i miłym. Przyjaciel mojego syna, Radek, nie mógł tego dnia odwiedzić jego grobu, dlatego prosił swoją siostrę, aby w jego imieniu, postawiła tę przysłowiową świeczkę i kwiaty. Jakież było moje zdziwienie, gdy na pomniku syna, zobaczyłam przepiękne laurki w wykonaniu jej dwóch małych córeczek.

One pamiętały Filipa sprzed choroby, gdy bawił się z nimi. Te laurki, to taki łącznik z dwoma światami, widziany oczami dzieci. To zupełnie tak, jakby starały się powiedzieć: byłeś dla nas ważny, skoro przyszłyśmy Cię odwiedzić, jesteś dla nas ważny, skoro mówimy o sobie samych. Na tych laurkach narysowały siebie, tak jak umiały. Nogi jak patyczki, nieforemny tułów i głowa, ale one dla  siebie były piękne. Powiedziały do swojej mamy, że wujek, tak go nazywały, musi wiedzieć, jakie są piękne i że chcą zostać modelkami.



Fot. Clara 
Fot. Clara 



Któregoś razu namalowały serce, na znak, że tęsknią za nim. Kiedy indziej, przyszłam 1 Listopada i zobaczyłam położoną na liściu biedronkę, wykonaną z plasteliny - było to prawdziwe arcydzieło sztuki rzeźbiarskiej i malarskiej. W tym roku dziewczynki zrobiły "lampion miłości". Na zielonym tle namalowały wielkie czerwone serce, a u góry przykleiły czerwoną różyczkę.
Fot. Clara 

 Wszystkie te ich dzieła sztuki zostają na swoim miejscu przez święta, a później z wielką troskliwością przenoszę je do domu i przechowuję na pamiątkę. Najciekawsze w tym wszystkim jest, że tym naprawdę małym dziewczynkom: Natalii i Julii nikt specjalnie nie mówił, nie podpowiadał, co mają zrobić. Z czego więc to wynika? Z potrzeby serca, ze stopnia ich wrażliwości, z zaangażowania ich mamy. Zawsze wzruszam się, kiedy dzwoni do mnie ich mama i pyta, czy pomóc w sprzątaniu grobów. Było mi tak miło, że przyjaciele Filipa, dbali o groby, gdy ja byłam u Poli. Te gesty znaczą dla mnie tak wiele, przecież łączą dwa światy...
Fot. Clara 

Dzień 1 Listopada, to nie tylko, przynajmniej w moim odczuciu, dzień poświęcony ludziom, którzy odeszli, ale i naszym milusińskim - zwierzakom, które odeszły, a przez tyle lat były z nami i okazywały nam swoją miłość. W miejscu, w którym "pochowałyśmy" z Polą naszego Gucia, też postawiłam w tym roku świeczkę. To dla mnie symbol pamięci o nim, jaki był kochany, jaki miał charakterek, jak próbował rozstawiać nas po kątach. Pewien starszy pan, miłośnik zwierząt, powiedział mi, że pieski też mają swojego "Pieskowego Boga". Próbuję wierzyć w to, niczym mała dziewczynka w Świętego Mikołaja.
                                                                                                                                 

                                                                                                                           
Fot. Clara 

poniedziałek, 24 października 2011

I znowu Ciebie nie ochroniłam...


W dniu 11 października tego roku, nie mogłam być na cmentarzu w związku z rocznicą śmierci mojego męża, poszli tam jednak moi rodzice. Późnym wieczorem dostałam od nich telefon, że zostały zdewastowane dwa pomniki tj. pomnik mojego syna i syna. W pierwszym momencie nie docierało do mnie, co mówiła mama, wydawało mi się, że to nie dzieje się naprawdę! Jako pierwszy celowo wymieniłam pomnik syna, ponieważ straty były o wiele większe, aniżeli przy pomniku męża. Wiadomość była o tyle ciężka do przyjęcia, że jakiś czas temu został ukradziony wazon z brązu, z pomnika męża. Właściciel zakładu kamieniarskiego podpowiedział, aby nie stawiać ponownie z takiego samego materiału, tylko dać inicjały na wazonie z kamienia konkretnie z granitu, posłuchałam rady i tak też zrobiłam. Przez parę lat miałam spokój, aż do tego czasu.

Złodzieje, wandale, "hieny cmentarne", bo jak inaczej ich określić, wyrwali z pomnika syna z pionowej płyty litery z brązu, które stanowiły praktycznie cały napis tj. imię, nazwisko, data narodzin, data odejścia oraz krzyż z brązu. Z pomnika męża zdążyli wyrwać raptem dwie litery. Wszystko wyglądało żałośnie, płacz złorzeczenie pod adresem łobuzów. Złożyłam wprawdzie doniesienie na policji o popełnionym przestępstwie, ale policjant powiedział, że szanse odzyskania jakichkolwiek pieniędzy, nawet po złapaniu złodzieja, równają się zeru. Przykre, tym bardziej, że za parę dni Święto Zmarłych. Okazało się, że nie tylko ja poniosłam szkody, ale i inne pomniki zostały ograbione. W pobliżu widziałam powyrywane krzyże, wazony.

Kto to robi i dlaczego, z jakich pobudek? Oczywiście dla korzyści materialnych, ale czy ci ludzie mają jakieś uczucia? Czy upadli tak nisko w swoim myśleniu o i między innymi przeżyciu kolejnego dnia? Podobna akcja grabieży miała miejsce w kwietniu tego roku i moje nagrobki oszczędzono. Cały tragizm sytuacji polegał na tym, że złapano jakiego piętnastoletniego chłopaka, który nie wiedział, że te wyroby z brązu nie są skupowane na złomie. Sądził, iż sprzedają się tak dobrze, jak mosiądz. Wiem, że z cmentarzy ginie praktycznie wszystko, od kwiatów, zniczy po zdemontowanie całych pomników. O tych ostatnich dowiedziałam się od samych kamieniarzy, wieje zgrozą, zapewne! Smutku dopełniał fakt, że nie miałam ubezpieczonych tych pomników. Niestety, ubezpieczenia tego typu nie należą do tanich, wszystko zależy od wartości pomnika. Ktoś może zapyta: po co i dla kogo stawia się nagrobki? Moja odpowiedź jest prosta: - nic innego ze spraw materialnych, ziemskich nie mogłam już ofiarować moim bliskim, tylko te nagrobki. To symbol, takie małe mieszkanka, które miały być na tzw. "ziemską wieczność". Patrzyłam na ten zdewastowany nagrobek i mówiłam cicho..., i znowu Ciebie nie ochroniłam, mój Synku.
                                                                                                           

poniedziałek, 17 października 2011

Dlaczego cud się nie zdarzył?


Ten post jest szczególny, bardzo osobisty, mówiący o odejściu, a zarazem trudny i ciężki dla mnie. Opisując pewne zdarzenia, próbuję zatrzymać w kadrze, to co się wydarzyło.

Kiedy niedzielnego, październikowego przedpołudnia, wracałyśmy z moją teściową z tragiczną wiadomością o stanie zdrowia mojego męża, na drodze leżał dywan z brązowo-rudych liści, słońce zapraszało do wyjazdów za miasto. Było radośnie, babie lato kusiło swoją urodą, tylko w naszych sercach panował mrok. Dwie samotne kobiety jadące do szpitala, do którego wcześniej został przewieziony mój mąż, Marek. Każda kochała go po swojemu, każda modliła się po swojemu, tylko nasz cel był wspólny, pragnęłyśmy jego wyzdrowienia. Mimo to, moja teściowa, będąca lekarzem w kółko powtarzała, że to jest mózg, że na wszystko jest już za późno. Ja do końca pozostawałam w świecie swojej naiwności, że wszystko będzie dobrze. Lekarz po zrobieniu specjalistycznych badań, potwierdził diagnozę: guz mózgu i natychmiastowa operacja. W niedzielny wieczór byłam u Marka na sali, leżał bezbronny, bez jakiegokolwiek kontaktu. Mówiłam do niego, ale on błądził gdzieś wzrokiem, trzymałam go za rękę, ale on tego uścisku nie odwzajemniał. Dzisiaj, mając to doświadczenie, wiedząc, że na drugi dzień będzie operacja, zostałabym z nim całą noc, ale wtedy nie chciałam prosić lekarza o pozwolenie - znowu bałam się. Dziś zachowałabym się inaczej. W moim życiu ciągle towarzyszył mi lęk i bojaźń, których nie potrafiłam okiełznać. W poniedziałek znalazłam jeszcze księdza, który udzielił mojemu mężowi sakramentu chorych. Wszystko miało pomóc, wiara miała przenosić góry! Kiedy operacja trwała, siedziałam w przyszpitalnej kaplicy i modliłam się o cud. Marek, nie mógł wybudzić się po zabiegu, pozostając cały czas w śpiączce. Czy już wtedy coś przeczuwałyśmy, ponieważ Pola miała jechać na turniej, a w ostatniej chwili zmieniłyśmy plany. W nocy mój mąż został przewieziony na OIOM, bo nastąpiły problemy z oddychaniem, za niego pracowała aparatura. Znajomy lekarz, który akurat pracował tam pracował, zawezwał mnie do gabinetu i patrząc na wyniki badań, prześwietlenia głowy, powiedział, że w tym stanie rokowania nie są dobre. Jeżeli nawet wybudziłby się i tak będzie roślinką, że na to, co się z nim stało, nie byłoby ratunku w najlepszej klinice świata! Czy, aby na pewno? Setki pytań bez odpowiedzi! Ale moja odpowiedź była wtedy jednoznaczna: nie ważne, że byłby roślinką, ważne, że by żył! Młody, przystojny mężczyzna leżący w łóżku do końca życia, wpatrzony w sufit... Może to jednak Siła Wyższa podejmuje za nas te najważniejsze decyzje dotyczące naszego życia?! Raz weszłam na Oddział Intensywnej Terapii i zobaczyłam płatki z ligniny na powiekach Marka. Na pytanie, dlaczego i po co, dostałam odpowiedź, że to na wszelki wypadek, gdyby wybudził się ze śpiączki, nie będzie wówczas miał problemów z oczami. Wszyscy czekaliśmy na cud, a cud nie chciał się wydarzyć! Wchodziłam na OIOM w ubraniu ochronnym i specjalnym obuwiu, ale tylko na chwilę. Patrzyłam w odrętwieniu na pacjentów tam leżących, podłączonych do rurek i skomplikowanych urządzeń.

W sobotę, 11 października 1997, dzień rozpoczął się dla mnie dziwnie, ciągle pamiętałam sen, który po tylu latach dalej tkwi we mnie. Przyśnił mi się Marek oparty o szpitalną poduszkę z bandażem na głowie, bardzo spokojny, żeby nie powiedzieć smutny, który mówił, że nic z tego nie będzie. Pamiętam tę jego twarz... Obudziłam się i znowu strach, który ściskał za gardło. Pojechałam do pracy, nic nie zapowiadało tragedii. Pola z moim tatą przyjechali, by zabrać mnie do szpitala. Stan Marka był bardzo zły. Weszła do niego jeszcze moja teściowa, potem Filip widział ojca na końcu. Nie zdążył dobrze wyjść z oddziału, gdy pielęgniarka wybiegła za nim, mówiąc, że stan pacjenta nagle się pogorszył. Gdy dotarłam do szpitala, mój mąż już nie żył. Nie chciał, nie mógł poczekać, aby pożegnać się ze mną, a może jemu też było ciężko i dlatego... Nigdy nie dowiem się, tajemnicę zabrał ze sobą. A my? Byliśmy garstką ludzi stojących pod drzwiami OIOM-u - zapłakani, opuszczeni przez człowieka, który dla każdego z nas był całym światem. Odszedł człowiek..., jak mieliśmy dopuścić do siebie, że to tylko przejście do innego, lepszego świata, a my, co z nami tu na ziemi, z naszymi planami, z naszymi rolami, które mieliśmy wypełniać przez całe życie?! Kiedy odchodzi młody człowiek, to jest zawsze gwałt na naturze. To, nie tak miało być!

Wróciliśmy do domu, nie wierząc w to, co się stało, byliśmy, jak w letargu. Mój syn nie mógł unieść tego, co usłyszał i po prostu uciekł ze szpitala. Pamiętam, jak z płaczem rzuciłam się na moją sąsiadkę, która była moją pocieszycielką w tym trudnym czasie i pytałam ją dlaczego dawała mi nadzieję, że wszystko będzie dobrze, dlaczego kazała mi ufać?!

Ceremonia pożegnania odbyła się 18 października, było zimno, padał deszcz, a na 1 listopada wyjątkowo na kwiatach leżał już pierwszy śnieg. Wtedy po raz pierwszy umarłam...

                                                                                                             



                                                                        

piątek, 7 października 2011

Wtedy też był piątek


Wszystko, co robiłam do tej pory, a było związane z pisaniem bloga, miało między innymi jedno przesłanie - ocalić od zapomnienia, utrwalić chwilę, która minęła, aby po latach wrócić i przypomnieć sobie fakty z własnego życia, coś na wzór pamiętnika.

Do tej pory celowo nie pisałam o moim mężu, Marku. Jeśli już wspominałam, to pierwsze lata małżeństwa, a potem były tylko krótkie wzmianki. Z pewnością parę miesięcy temu, nie byłam jeszcze gotowa, aby poświęcić mu choćby jeden post. Teraz nadeszła odpowiednia chwila, bo zbliża się kolejna rocznica śmierci mojego męża. Marek, ojciec Filipa i Poli, od czternastu lat nie żyje. Odszedł ode mnie, od nas do innego świata. Tak po cichutku, bezszelestnie, bez pożegnania... Gdy złowrogie chmury zbierały się nad naszą rodziną też była cudna jesień, też był piątek, tyle tylko, że trzeciego października, a nie, jak dziś siódmego. Tamtej jesieni polskie "babie lato" pełne było słońca, przetykane pajęczyną na gałęziach drzew i utkanym ze spadających liści, dywanem. Z dnia na dzień słońce ustępowało niepogodzie, była to taka swoista przeplatanka radości, nostalgii i smutku. Wielki w bezmiarze smutku i rozpaczy tydzień, bo tyle trwała walka mojego męża o życie, a przecież wcześniej nic nie zapowiadało tragedii, która za parę dni miała nadejść.

W zwykły piątkowy poranek, trzeciego października, mąż pojechał odebrać rakietę do tenisa z dworca kolejowego, którą miał przywieźć trener Poli. Wrócił do domu, zrobił sobie herbatę, której nie zdążył już wypić. Jeszcze na chwilę położył się w pokoju się Filipa, akurat tego dnia nie musiał wcześnie jechać do pracy. Mimo upływu lat, wszystko doskonale pamiętam tak, jakby działo się to wczoraj. Traf chciał, że umówiłam się z wychowawczynią Filipa. Byłam w łazience, gdy usłyszałam, jakieś dziwne odgłosy dochodzące z pokoju, w którym spał Marek. Weszłam i zobaczyłam, że śpi, ale było coś niepokojącego w jego śnie. Twarz pokryta stróżkami potu i jakieś charczenie, zamiast oddechu. Zaczęłam go budzić, był bezwładny, po prostu leciał mi przez ręce. Po kilkunastu minutach dobudziłam go i poprosiłam, aby przeszedł do drugiego pokoju i tam położył, bo ja wiedziona poczuciem rodzicielskiego obowiązku, musiałam jechać do szkoły Filipa. Oczywiście, że to co piszę o swojej obowiązkowości przepełnione jest autoironią! Trzeba było mi zostać w domu, a do szkoły przedzwonić. Pamiętam, że gdy wróciłam po godzinie, on nadal spał. Znowu obudziłam go, tym razem łatwiej, niż poprzednio. Marek, próbował coś do mnie powiedzieć, ale mówił tak niezrozumiale, że musiałam domyślać się, że chce napić się mleka. I od tego momentu, a właściwie już wcześniej, zaczynają obezwładniać mnie pytania - dlaczego? Dlaczego nie zauważyłam, dlaczego nie skojarzyłam, że z Markiem działo się coś nienaturalnego, coś złego?! Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, że to jest coś, co może zagrażać jego zdrowiu czy życiu! Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja, która minie.

Przepraszam, za ten szczegółowy opis, który może jest zbędny, ale muszę utrwalić te chwile, klatka po klatce, jak na taśmie filmowej. Po kilku minutach Marek usiadł na kanapie i spojrzał w stronę drzwi, robiąc przy tym tak przerażoną minę, jakby coś strasznego zobaczył, a po sekundzie zaczęło wykręcać mu twarz i ręce. Wpadłam w panikę, zaczęłam krzyczeć, wołać pomocy. Marek osunął się na podłogę, dostał ataku padaczki. Gdy leżał nieprzytomny, ja wydzwaniałam na pogotowie prosząc, aby jak najszybciej przyjechali. Wykonałam cztery telefony zanim po okołu 40 minutach przyjechali. Pan doktor nie pozwolił mi jechać wraz z mężem w ambulansie, tylko kazał szukać jego legitymacji ubezpieczeniowej. Gdy w końcu dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że mój mąż został nafaszerowany silną dawką leków uspokajających, ponieważ w ambulansie odzyskał przytomność i był bardzo agresywny. Siedziałam przy nim przez jakieś trzy godziny, zanim na izbę przyjęć przyszedł lekarz i stwierdził, że mąż musi być odwieziony na inny oddział do drugiego szpitala.

Wtedy po raz pierwszy bezgranicznie zaufałam lekarzowi, później okazało się, że nie ostatni, ale chyba źle na tym zaufaniu wyszłam. Nie dopuściłam do głosu, choćby swojej intuicji - byłam tak "ugrzeczniona" w stosunku do pana doktora, którego bałam się nie urazić nadmiarem pytań! Na zasadzie nie pytany nie odpowiada, więc też nie opowiedziałam o tym, co stało się w domu, bo nie pytał! Nienawidziłam siebie wtedy, jak i teraz za to moje "ugrzecznienie" albo inaczej brak asertywności! To cholerne dobre wychowanie, te zasady wpojone w domu i w szkole, aby nie daj Boże, kogoś nie urazić zbytnią dociekliwością, zbędnymi pytaniami! A co zgotowałam samej sobie?! Wiem, że to jest chore, że to jest mój problem, ale tak niestety było! Właśnie ten pan doktor postawił złą diagnozę, która okazała się tragiczna w skutkach!

Kiedy na drugi dzień, w sobotę przyjechałam do Marka, do szpitala odległego o 30 km od naszego miejsca zamieszkania, dowiedziałam się, że zawieziono go właśnie tam, ponieważ pan doktor stwierdził u mojego męża objawy delirium i według niego, tylko w tamtym szpitalu powinien był się znaleźć! Pytałam wtedy na jakiej podstawie wydał taką diagnozę, skoro mąż był bez kontaktu, naszpikowany środkami uspokajającymi?! Powinien był trafić na neurologię, a zawieziono go na detox oddziału psychiatrycznego! Kiedy zobaczyłam Marka leżącego na korytarzu (brak wolnych łóżek na salach), bez kontaktu, nie wytrzymałam! Leżał, jak roślina bez czucia i emocji. Mówiłam do niego, a on nie reagował, jedynie ruszał dłońmi. Próbował, co chwila przykrywać się kołdrą, tak jakby wstydził się, że jest nagi. Był całkowicie bezbronny, jak małe dziecko, zdany na innych ludzi, którzy podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące jego życia. Dopiero po dwóch dniach, jakiś młody lekarz na niedzielnym dyżurze, zatrzymał się przy Marku na dłużej. Nie pasowały mu objawy do wcześniej postawionej diagnozy. Z powrotem przewieziono go do szpitala w naszym miejscu zamieszkania, przy czym nikt mnie o tym nie poinformował. Kiedy razem z teściową, pojechałyśmy odwiedzić Marka, nie zastałyśmy go w tym szpitalu. Lekarz przekazał nam hiobową wieść - podejrzenie guza mózgu. Pamiętam, jak przez mgłę, że szłyśmy do gabinetu lekarskiego ciągnącymi się chyba ze 15 minut korytarzami i ten przeraźliwy dźwięk zamykanych i otwieranych, skrzypiących drzwi, został we mnie do dziś. To była moja najdłuższa droga, jaką przebyłam w szpitalu, to była droga skazańca, którego świat za chwilę miał przestać istnieć. Za chwilę bezpowrotnie runęły wszystkie plany i marzenia.

                                                                                                             

                                                                                     
                                                                                                             

środa, 28 września 2011

Ty mi przebaczenie dasz



"Ziemio dobra, ziemio stara
Ty mi przebaczenie dasz
Bądź jak orzeł i jak sarna (…)
Daj nam ciszę, daj nam czas


Ziemio dobra, ziemio stara,
W mysich dziurach czuwa śmierć
To umiera dawna wiara
A tej nowej tli się ćwierć…


Może jutro coś się zmieni,
Oniemiały zabrzmi dzwon (…)
Tylko odwróć siostro kartę złą
Ziemio dobra, ziemio stara
Ty mi przebaczenie dasz (...)
Resztę grzechów dobrze znasz"
                                                       Agnieszka Osiecka



Ten krótki wiersz jest oczywiście parafrazą tekstu Agnieszki Osieckiej, który stworzyłam na swoje potrzeby. Mam nadzieję, że kiedyś dostanę od Najwyższego przebaczenie za to, że czasami tak bezkarnie odgrażałam się Jemu, wykrzykiwałam jakieś bezeceństwa, obarczając Go winą za wszystko. Sama nie mogę ogarnąć tych tragedii, które mnie dopadają i błądzę niczym dziecko we mgle. Z jednej strony złość i żal o wszystko, a z drugiej ciągłe skamłanie i prośba o litość i przebaczenie, o siły na przeżycie kolejnego dnia. Najtrudniej jest przebaczyć sobie samemu. Wierzyłam, że skoro jestem dobrym człowiekiem, dobrą matką i żoną, to nic złego w prezencie od życia dostać nie mogę, a jednak dostałam i będę dostawać, bo takie jest życie! Czy teraz użalam się nad sobą? Tak, ale i to jest czasami potrzebne, więc lamentów ciąg dalszy... Pomyliłam się okrutnie, umarła we mnie dawna wiara, a tej nowej tli się maleńki płomyczek, który i tak momentami gaśnie. I znowu pojawia się nadzieja, że może jutro coś się zmieni..., ale jeśli w sobie samej, nie dokonam zmiany w myśleniu i zachowaniu, to przecież nikt za mnie tego nie zrobi! Niby to wszystko takie łatwe, a zarazem potwornie trudne.


Tak ciężko jest mi z uśmiechem witać nowy dzień. W zakamarkach duszy czai się lęk i kołacze pytanie: nowy dniu, co mi przyniesiesz? Wolę zatem delikatnie spoglądać zza firanki na budzące się słońce, tak bezpieczniej, ale i smutniej. Czy to już postawa tchórza, człowieka przegranego, który boi się wychylać poza pewne życiowe schematy, tak dobrze mu znane i boi się wyzwań, jakie stawia mu jutro? Czasami na klęczkach próbujemy prosić o lepszy los, o odwrócenie złej karty, którą być może sami nieopatrznie wybraliśmy z talii kart lub ktoś dla nas wybrał. Ślemy modlitwy do Najwyższego, prosząc o litość i miłosierdzie dla tych, co żyją i tych, którzy odeszli... I znowu, i znowu nadzieja: Panie, Ty dobrze znasz moje słabości i ograniczenia, może ulitujesz się i przychylniej spojrzysz na mnie w łaskawości swojej...

poniedziałek, 12 września 2011

Nadzieja jest w nas


Czas, który spędziłam z Polą, całe pięć tygodni, od dziś należy już do przeszłości. Kiedy piszę tego posta, ona leci ponad chmurami do siebie, ale co tak naprawdę znaczy do siebie? Na razie Pola przebywa w Stanach, na czas trwania nauki ma tylko wizę studencką, kto wie, co będzie potem?! Na pewno do grudnia powinna skończyć studia, na pewno będzie próbowała zdawać ciężki egzamin na drugi kierunek studiów, o którym od dziecka marzyła, wreszcie ma sympatycznego chłopaka. Czy będą ze sobą, czas pokaże. Czy tam zostanie, też nie wiadomo?! Trochę trudno jest mi to wszystko ogarnąć. Nie takie były plany, kiedy pierwszy raz tam leciała. Zawsze, kiedy Pola wyjeżdża, ja popadam w stan maksymalnego odrętwienia i smutku. Z lotniska wracam do pustego mieszkania, gdzie nawet pies mnie już nie wita, bo przeniósł się biedak w zaświaty. Na szczęście ten stan permanentnego smutku trwa, tylko jakiś czas, bo potem rzucam się w wir codzienności.

Dziś, był niezwykle słoneczny i upalny dzień, a ja sprzątałam, mimo niedzieli, resztę rzeczy Poli. Ta konfrontacja z rzeczywistością była nie do zniesienia. Pościel, w której spała jeszcze parę godzin temu, teraz była tylko bezduszną materią, chociaż nieprawda, czułam jeszcze jej zapach na poduszce…

Czasami łapię się na tym, że gdzieś na końcu tunelu, widzę światełko, które zwie się NADZIEJA. Bez niej ciężko byłoby mi egzystować. Ostatnio, Pola też wiele razy używała tego słowa. Mówiła, że miała nadzieję, kiedy ostatni raz po świętach wyjeżdżała do szkoły, że za parę miesięcy wróci i zobaczy Filipa w lepszej kondycji. Wcześniej przebywał przez cztery miesiące w szpitalu. Faszerowany lekami, które w jego przypadku nie przynosiły poprawy. Akurat w ostatnich dniach jej pobytu, przyplątało się do Filipa jakieś przeziębienie, kaszlał od kilku dni i tej nocy, kiedy Pola wyjeżdżała, usnął dopiero nad ranem. Ona szła do jego pokoju, gdy zatrzymałam ją, mówiąc, że nie ma sensu budzić go, bo przecież zaraz, za parę miesięcy, przyjedzie. Czy wtedy tliła się we mnie nadzieja na jej rychły powrót? Chyba tak, tyle tylko, że dalej tkwi we mnie, jak zadra poczucie winy, że nie chciałam, aby budziła brata na pożegnanie. Mówiła, że coś kazało jej wejść do pokoju i przytulić się do niego, i PRZEPROSIĆ za to, że bywała dla niego przykra. Pola, nie zawsze radziła sobie z chorobą brata. Filip pod koniec miewał momenty, że musiał przeczytać jakiś tekst czy to u dołu ekranu w telewizorze, czy jakąś reklamę, gdy jechaliśmy samochodem, czy np. jakiś wyraz na koszulce, którą akurat Pola miała na sobie. Te sytuacje były potwornie męczące przede wszystkim dla niego, jak i dla nas, był to tzw. przymus czytania. Jeśli jechałam z nim samochodem, a on nie zdążył przeczytać reklamy lub tekstu na samochodzie, lub numeru rejestracji - od razu denerwował się do tego stopnia, iż wymuszał na mnie, żebym zakręciła, aby mógł dany tekst spokojnie przeczytać. W ten sposób rozładowywał napięcie, które w nim narastało, potem wyciszał się. Często bardzo źle się czuł i wówczas nie chciał nigdzie wychodzić z domu. Potrafił, jadąc ze mną samochodem, nałożyć sobie kaptur na głowę, zamknąć oczy lub położyć się na tylnym siedzeniu, aby tylko nic nie widzieć i nie czytać. Kiedy Pola zakładała jakąś sportową koszulkę i nie daj Boże, był na niej napis, logo lub cokolwiek innego, wtedy musiała stać przed nim do czasu, dopóki on tego tekstu nie przeczytał, inaczej była awantura. Stawiał ją na "baczność" parę razy dziennie, to było silniejsze od niego. Leki, które miały obniżać napięcie, niewiele bądź wcale nie pomagały. Pola, płakała, wściekała się, ale stała, aż on przeczyta. Obie dobrze wiedziałyśmy, że to "robi" choroba, ale nie zawsze potrafiłyśmy zareagować spokojnie, były wybuchy złości, płaczu. Za chwilę pojawiało się w nas poczucie winy, że przecież Filip jest chory i nie radzi sobie z pewnymi reakcjami, emocjami, a my, nie reagujemy spokojem, tylko irytacją, nerwami. Gdzieś to błędne koło zataczało coraz większe kręgi naszego chorego, irracjonalnego zachowania. Czułyśmy się jak w matni, uwikłane w problem, z którym same nie radziłyśmy sobie. Choroba wygrywała! Moment wahania się przed wyjazdem Poli wystarczył, żeby odeszła od drzwi, do tej pory nie może sobie tego wybaczyć. To nasze zachowanie wynikało z troski o niego, a dla nas stało się traumą.

Tę nadzieję na kolejne spotkanie z Filipem miała też moja siostra, która żegnała się z nim, odjeżdżając po urlopie spędzonym w Polsce. Mój syn, specjalnie na jej wyjazd wypisał się ze szpitala, co było jakąś niedorzecznością. Tak naprawdę jej wyjazd był dla niego, tylko pretekstem. Powiedział mi później, że nie mógł już znieść tego szpitala, czuł się w nim bardzo źle. Filip potrafił być bardzo miły dla Poli i do mnie, naprawdę cieszył się, że przyjechałyśmy do niego w odwiedziny (kolejny szpital odległy o 30 km), by zaraz potem być przykrym, momentami wulgarnym. "Po co przyjechałyście, nie potrzebuję waszych odwiedzin, nic od was nie chcę, a ty (wrzeszczał na Polę) zabieraj swój prezent (koszulkę, na której bardzo mu zależało)". On pozostawał roztrzęsiony po takiej akcji, a my z płaczem wlokłyśmy się po 10 minutowej wizycie, kolejne 30 km do domu. Przecież doskonale wiedziałam, że ta słowna agresja wynika z jego choroby, a mimo wszystko byłam rozżalona. Gdybym wtedy potrafiła zapanować nad swoimi nerwami, nie wyjeżdżałbym, nie zostawiałabym go samego, tylko przeczekałabym ten jego zły nastrój. On po chwili dzwonił do domu i przepraszał. TA HUŚTAWKA NASTROJÓW DOBIJAŁA NAS WSZYSTKICH! Byliśmy zmęczeni, w okolicy brakowało już szpitali, ale w nas ciągle była nadzieja, że będzie lepiej... Chyba dzięki tej nadziei mamy ochotę podnosić rękawicę i walczyć!

Czy nadzieję miała też moja siostra, żegnając się parę dni temu, ze starszymi już i schorowanymi rodzicami, że zastanie ich za kolejne dwa lata w dobrym zdrowiu? Czy moi rodzice mają nadzieję, że dożyją wesela własnej wnuczki? Podobno, nadzieja jest w nas...
                                                                                                             



        

poniedziałek, 29 sierpnia 2011

Od dziś już wiem


Z przerażeniem spojrzałam na datę mojego ostatniego posta, tak dawno nie pisałam. Czas biegnie, jak oszalały, a ja ciągle pytam Polę, ile zostało nam tego wspólnego czasu. Ona wyjeżdża 11 września i nie wiadomo czy przyleci na Święta Bożego Narodzenia, czy też dopiero na przyszłe wakacje. Tak, jak nie można wyspać się na zapas, tak nie można "nabyć się" z drugim człowiekiem.

A ja, od dziś już wiem, dlaczego - dlaczego co? Poprawnie, to zdanie powinno brzmieć: od dziś już wiem, dlaczego mogę przeżyć każdy, kolejny dzień. Nie mówię o jakości dni, bo są one przeraźliwie beznadziejne, ale o tym, że muszę JAKOŚ egzystować. Jeśli miałabym namalować pejzaż, to byłby on w szarościach i różnych odcieniach czerni. Na dziś nie jestem w stanie wziąć do ręki jakiegoś rozbielonego błękitu, tylko ciemny granat, a moje niebo, tylko czasami bywa błękitne...

Od jakiegoś czasu udaje mi się przeżyć kolejny dzień, ponieważ staram się nie myśleć codziennie o Filipie. Wiem o tym, że już go nie ma i nigdy nie będzie i od tego myślenia, idzie czasami zwariować! Nie mogę zbyt często roztrząsać tego, co wydarzyło się w związku z jego śmiercią, samego pogrzebu, bo nie mogłabym egzystować, nie miałabym siły wstać z łóżka, to byłoby ponad moje siły. Wiem, co działo się ze mną w parę miesięcy po jego odejściu, byłam psychicznym wrakiem człowieka. Spadałam głową prosto w przepaść, gdzie na jej dnie czaiła się już tylko rozpacz... Wiedziałam, że nie mogę dać się wciągnąć w te wiry, bo przepadnę, przestanę istnieć, choćby, jako matka dla swojego jedynego dziecka, Poli. Dzisiaj również nie jestem w stanie zbyt często oglądać zdjęć, czy to z ceremonii pogrzebowej, czy z naszego wspólnego życia. Ta świadomość, że one są na dnie szuflady, to dla mnie najważniejsze! Parę razy obserwowałam siebie, co dzieje się, gdy wręcz chłonęłam treść tych fotografii. Dziesiątki zużytych chusteczek i ja patrząca przez kilkanaście minut na każdą z nich, tak jakbym chciała nauczyć się tych treści na pamięć. I kolejny raz niedowierzanie, przecież to nie może być prawda! Jak to możliwe, że on odszedł?! Podobne emocje targają mną, gdy wchodzę na bloga "Nieobliczalnej" i patrzę na fotografię jej 11 letniego syna Igora, którego nie ma wśród nas. Znowu kołacze się, że to nie może być prawda, przecież jeszcze parę tygodni temu pozował do tego zdjęcia, roześmiany...

Kiedy zbyt często jestem blisko Filipa, to znaczy, dotykam jego ubrań, oglądam fotografie, czytam notatki, widzę jakieś gadżety, wówczas po takim "spotkaniu" jestem ciężko chora. Czuję, jak ból rozsadza mi głowę, boli mnie każdy centymetr ciała, a ja niestety, nie zawsze mogę płakać. Raz jestem rozedrgana emocjonalnie i płaczę, a innym razem czuję się, jak sopel lodu, zamrożona od środka. Po tak smutnej sesji, przejście do rzeczywistości nie jest łatwe. Czuję się rozwalona psychicznie, zupełnie tak, jakbym po ciężkiej chorobie wróciła do świata żywych. Takie otworzenie drzwi do pokoju z rzeczami Filipa, powoduje we mnie rozstrój psychofizyczny. Wiem też, że przebywanie w świecie smutku za długo, bywa złowrogie i niszczące, zbyt szybko można poczuć się swojsko w tych specyficznych klimatach na granicy życia i śmierci, a wtedy to pierwszy krok do depresji. Podobnie było, gdy przez długie miesiące prawie że nie wychodziłam z cmentarza i traktowałam to, jako stan całkowicie normalny, bo przecież musiałam codziennie pojechać do mojego syna, tak jak jeździłam do niego do szpitala, odwiedzić go. Nagle ten cmentarz stał się miejscem bardzo bliskim i tak dobrze znanym.

Moje wewnętrzne dziecko czasami podszeptuje mi, że jeśli sama nie zatroszczę się o siebie, nikt tego za mnie nie zrobi. Problem polega na tym, że dobrze o tym wiem, ale nie zawsze się stosuję. To są te dobre podszepty Anioła, zatroszcz się o siebie, ale w sukurs za tym idą smutne myśli, że za rzadko jestem blisko Filipa, że jestem egoistyczna... Wiem, że na ten moment jest to "chore myślenie", ale ono jest częścią mnie, nie mogę i nie potrafię na razie wyrzec się jego...

                                                                                                          

czwartek, 18 sierpnia 2011

A we mnie obrazy są...


Dziś mija drugi tydzień pobytu Poli w domu. Dlaczego wszystko, co miłe i przyjemne, tak szybko mija? Próbujemy, jak najwięcej czasu spędzać ze sobą, dokładnie tak, jak chciałybyśmy wyspać się na zapas, a przecież to niemożliwe.

Parę dni temu pojechałyśmy na Kaszuby nad piękne jezioro, aby odwiedzić teściową i babcię w jednej osobie. Było to pierwsze spotkanie po roku nieobecności Poli w kraju. Muszę zaznaczyć, że moja teściowa, ma bardzo ładne imię, którego zresztą od dzieciństwa nie lubi - Domicela, w skrócie Micia (tak pieszczotliwie nazywała ją jej własna mama), czyli Babcia Micia. Czas, niestety, rzeźbi nasze sylwetki. Kłopoty z poruszaniem się babci Mici, to smutny widok, tym bardziej, że jest we mnie inny jej obraz. Pamiętam moją teściową, jako energiczną kobietę, która wybudowała dom. Miał to być dom marzeń, niestety, życie zweryfikowało te plany.

Moje dzieci uwielbiały przyjeżdżać do dziadków ze względu na jezioro, z którego prawie że  nie wychodziły. Mogę cieszyć się, że w przypadku babci Mici - phizis nie współgra z psyche. Wprawdzie ciało powoli odmawia jej posłuszeństwa, ale psychika jest dalej w dobrej kondycji. Może między innymi dlatego, że znalazła dla siebie klucz do lepszego samopoczucia. Z tego, co pamiętam, zawsze uciekała w świat książek. Kiedy było jej ciężko, odgradzała się od świata, który nie był jej przyjazny. Czytanie, było i jest dla niej swoistym ładowaniem akumulatorów, aby później mogła stawiać czoła rzeczywistości. To właśnie jeden z tych obrazów, który jest we mnie i w Poli.

Przyjazdy do domu, na tę kaszubską wieś, od długiego już czasu pełne są nostalgii, ale i radości, że było nam dane coś wspólnie przeżyć. Pozostaje tylko żal, że wszystko za szybko się skończyło, a przecież mogło być inaczej... Są w nas obrazy, które od czasu do czasu odkurzamy, przypominając sobie przy tym o naszej przeszłości. Pilnujemy, żeby za bardzo nie pokryły się tą pajęczyną smutku, bo później byłoby ciężko dotrzeć do tych rzeczywistych, jeszcze nie skażonych czasem barw. Pola mówi, że to są slajdy z naszego życia, i że musimy skrzętnie przechowywać je w naszej pamięci. Im częściej będziemy te slajdy wyświetlać, tym większa jest nadzieja, że barwy te nie zatrą się, może tylko trochę wypłowieją.

Dzisiejszy tytuł posta: "A we mnie obrazy są..." może odnosić się do każdego z nas. Ten obraz, to scena z przeszłości, na którą patrzymy każdy po swojemu, zwracając uwagę na coraz to inne szczegóły. Moja teściowa lubi usiąść na przedprożu swojego domu i snuć wspomnienia. A we mnie obrazy są..., mawiała ostatnio. Patrzę długo na obrazy, których nikt poza mną nie widzi i czuję wtedy, że jestem bogata w te bezcenne dzieła sztuki.

Na jej obrazie, było lato któregoś roku, słońce, bez opamiętania świecące i tłumy kąpiących się na maleńkiej plaży. Idę, dziarskim krokiem nad jezioro - wspominała i trzymam w ręku dwa "zimowe szlafroki", wzbudzając przy tym ogólną wesołość wczasowiczów. Pora roku i lejący się z nieba żar, nijak nie pasowały do materiału, z którego były uszyte. Ja, chciałam tylko, mówiła, aby moje wnuki wreszcie wyszły z tej wody. Widziałam z oddali małą Polę, skuloną i trzęsącą się z zimna, i szczękającego zębami Filipa, bez opamiętania skaczącego na główkę do jeziora. Żadna siła nie była w stanie wywlec ich z tej wody, o założeniu szlafroków nawet nie było mowy - kontynuowała swoją opowieść, babcia Micia. Oboje syczeli przez zęby, że tylko ośmieszam ich przed kolegami. Wreszcie po długich błaganiach nałożyli szlafroki i z minami skazańców wrócili do domu. Wtedy były lamenty i spazmy, jako żywa reakcja na troskę babci, a dziś jest czułość i radość, że taki obraz zachował się w naszej pamięci, bo przecież te obrazy w nas są...

Gdy jesteśmy tam, lubimy chodzić do lasu i nad jezioro, i o dziwo, nasza wyobraźnia podsuwa nam wówczas podobne sceny, na przykład pierwszy w życiu spacer po lesie naszego maleńkiego pieska albo Filipa uczącego się jeździć na łyżwach po zamarzniętym jeziorze. Buty do gry w hokeja były co najmniej o dwa numery za duże, a on tym samym wymyślił jazdę z użyciem kijków od nart. Bardzo ciekawie i humorystycznie to wyglądało. Babcia Micia nie byłaby sobą, gdyby nie przytaszczyła kilku par skarpet z owczej wełny na tę okoliczność. Miały stanowić "wypełniacze" w tych za dużych butach. Tym razem, to my, Pola i ja, widziałyśmy prawie że ten sam obraz z tą różnicą, iż wtedy była sroga zima, a my hasaliśmy po zamarzniętej przy brzegu tafli jeziora. Mój mąż, Filip, Pola i ja oraz babcia Micia znowu zatroskana. Uważała, że jej wnuk niechybnie połamie sobie nogi na tych łyżwach, jeśli ona nie wymusi na nim założenia skarpet! Roześmiani, o czerwonych od mrozu policzkach, byliśmy wówczas szczęśliwi nawet, nie wiedząc o tym...

A dziś, jest w nas i inny obraz, ostatnio namalowany kolorami lata, Pola i ja siedzimy, jak dwa łabędzie nad brzegiem tego samego jeziora, tylko pora roku nie ta i tylko ludzi, których kochamy nam brak...

                                                                                                           

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

W pajęczynie smutku


Parę dni temu przyleciała na wakacje, moja córka Pola po rocznej nie obecności w domu. Bardzo cieszę się z jej przyjazdu, mimo iż nie obyło się bez problemów typu: zmiana terminu wylotu o dzień później, ponieważ utknęła w korku na autostradzie, gdzie doszło do karambolu i nie zdążyła na samolot. Ofiary w ludziach, helikoptery, karetki pogotowia, straż pożarna, to co ogląda się w mrożących krew scenach w filmach, stało się nagle przykrą rzeczywistością. Cysterna z przyczepą wywróciła się i stanęła w poprzek trzech pasów autostrady, kierowca zasnął za kierownicą, a nadjeżdżające auta z impetem uderzały w ogromny samochód. Jeśli tak wygląda piekło, to ludzie stali u jego bram... Mój smutek usadowił się wtedy na delikatnej pajęczej nici...

Rzecz znamienna, że już na drugi dzień spotkałyśmy dwóch, a właściwie trzech chłopców, którzy są znajomymi, sąsiadami z dzielnicy, a chorują na schizofrenię. Czy to przypadek, czy te spotkania miały nam coś powiedzieć? Nie zrozumcie mnie źle, że chodzę i rozmyślam nad znaczeniem i powodem tych spotkań. Tyle tylko, że było to bardzo dziwne, a zarazem smutne...

Jeden z chłopców, Paweł, rówieśnik Poli, miły, przystojny chłopak, od kilku lat jest na rencie z powodu schizofrenii. Ma za sobą pobyty w szpitalach, ciężkie psychozy, przerwy w braniu leków i długą drogę do akceptacji choroby. Na dziś już wie, że bez leków nie może ogarnąć tej choroby. Ma też świadomość, że jego ciało zmieniło się pod wpływem brania psychotropów. Zrobił się otyły, ociężały w ruchach. Jest to cena, którą musi płacić za okiełznanie tego wroga. Dopóki organizm nie przyzwyczai się do leków, człowiek bywa otumaniony, senny, bez energii. Brak ruchu powoduje nadwagę i inne skutki uboczne. Bardzo przykre, ale nie można zrezygnować z brania leków, kierując się li tylko zmianą figury i sennością. To dokładnie tak, jakby kobieta chorująca na raka, powiedziała, że rezygnuje z brania chemioterapii, ponieważ z tego powodu wypadają jej włosy, a dla niej to atrybut kobiecości. Wybranie mniejszego zła, to może klucz do jakiegoś małego sukcesu, ale żeby takie wybory nastąpiły, czasami trzeba przejść "drogę cierniową". Ta pajęcza sieć okryła i ten smutek, Poli i mój. Było nam strasznie przykro, gdy Paweł mówił nam, że bardzo chciałby mieć dziewczynę. Przypominały nam się sceny, kiedy Filip z przed choroby, miał problemy ze znalezieniem dziewczyny w jej trakcie. Wprawdzie umawiał się z nimi, ale trwało to bardzo krótko, dopóty dopóki, dziewczyna nie zorientowała się, że czasami wygłaszał swoje mądrości nijak nie przystające do panujących w ówczesnym świecie norm. Huśtawka nastrojów, której podlegał, a z którą on sam nie mógł sobie poradzić, powodowała, że dziewczyna odpływała w siną dal. Wtedy i jego dosięgała pajęczyna smutku. Próbował szukać odpowiedzi, dlaczego tak się dzieje, ale odpowiedź nie nadchodziła, więc szukał dalej...

O, ten pająk smutku był zachłanny i zaborczy, swoją pajęczą sieć zarzucał i na mnie. Powoli wpuszczał swój jad w moje ciało, mózg, paraliżując emocje. Nie wiedziałam, jak pomóc synowi, co uczynić, aby choć trochę był szczęśliwy. Przecież nie mogłam złapać dziewczyny, jak barwnego motyla i usadowić ją na tej pajęczej sieci, byłoby to powolne konanie. Nie miałam moralnego prawa, aby tak postąpić, więc znowu miotałam się w swoim smutku... Czasami miałam wrażenie, że ta pajęczyna była drugą powłoką dla Filipa przez, którą on nie miał siły przedrzeć się, oplatała go niczym kokon, wręcz dusiła go.

Bartosz, drugi fajny chłopak też w szponach tej samej choroby. Przykre, bo oprócz leków bierze czasami narkotyki, jak sam mawia, żeby złagodzić skutki choroby. Jego "schizy" nie pozwalają mu funkcjonować. Przebywa w ośrodkach odwykowych przez parę miesięcy, po czym wychodzi i wraca do nałogu. Sympatyczny, uśmiechnięty, dobrze ubrany młody człowiek, zawsze gotowy do pomocy, a jednak... Ilekroć patrzę na nich, serce mi pęka, ale przystaję przy nich i rozmawiamy, czuję wtedy, że jestem bliżej Filipa. Smutno mi, Boże, po co, na co, dlaczego to wszystko? Wiem, że odpowiedzi nie znajdę, a pajęczyna smutku coraz bardziej mnie oplata...

Trzeci chłopak też Paweł, tym razem, rówieśnik Filipa, będąc na studiach, zachorował. Skończył z trudem licencjat i dalej nie mógł kontynuować nauki. Pamiętam go z przed wybuchu choroby: szczupły, uroda południowca, wysoki i smagły, teraz bardzo otyły. Ma za sobą ciężki epizod choroby - schizofrenii katatonicznej. Mógł siedzieć nieruchomo przez kilkanaście godzin w dziwacznej pozycji, prawie jak człowiek z kamienia. Kiedy ocknął się z tego odrętwienia, walił pięściami w drzwi oddziału psychiatrycznego, błagając matkę, aby zabrała go stamtąd. On, cierpiący psychiczne męki po jednej stronie drzwi i matka szalejąca z rozpaczy po drugiej stronie. Po wielu tygodniach okazało się, że te drzwi stały się bramą do spokojniejszego jutra. Został w szpitalu, psychoza minęła. Paweł, jest bardzo religijny, kiedy jestem w kościele, szukam go wzrokiem, modlę się za niego. Gdy wychodzi, czasami specjalnie idę za nim, patrzę ukradkiem. Rozmyślam, jak wyglądałby Filip, gdyby żył. Nienormalne, być może, ale nie zważam na to. Są dni, kiedy widuję go w autobusie, czy tramwaju. Siedzi, tempo patrzy w okno i mówi coś do siebie, a właściwie nie do siebie, tylko do kogoś kogo on tylko sam widzi...

Pola, powiedziała ostatnio, że to nie tak, iż ona nie chce z nimi rozmawiać, tylko strasznie jej smutno i ciężko, kiedy patrzy na nich i nic nie może zrobić. Wtedy myślę bojowo, jak to nic?! Może dać im cząstkę swojego czasu, swojej uwagi, swojej delikatnej czułości. Zerwać choć na chwilę te pajęcze nici smutku z nich i  samej siebie.
                                                                                                     


                                                                 

                                                                                                                  

piątek, 29 lipca 2011

Lekcja miłości


W przedostatnim poście napisałam o moim pobycie tego lata w Kołobrzegu i niby mogłabym zakończyć ów temat, ponieważ tak jak chciałam, utrwaliłam te moje zachody słońca, ale jest jeszcze COŚ, czym chcę się z Wami podzielić. Doświadczyłam mianowicie lekcji miłości, a dokładniej przyjrzałam się lekcji miłości rodziców i dwojga rodzeństwa w stosunku do syna - brata, chłopca, około 14-15 lat, siedzącego na wózku inwalidzkim. Ale po kolei, zanim dojdę do tego zdarzenia, chcę jeszcze o czymś napisać. Choćby po to, żeby po latach, czytając te zapiski, poczuć klimat i atmosferę wakacji spędzonych w Kołobrzegu.

Z grupą znajomych chodziliśmy na rybkę przy plaży, w którym to, co wieczór odbywały się tańce na tzw. "betonowym parkiecie". Właśnie grał tam i chyba gra do tej pory, wszak mamy jeszcze lipiec 2011 roku, najlepszy zespół, jaki na tę okoliczność można sobie wymarzyć. Leciało tam odlotowe disco polo, które ruszyłoby do tańca nawet towarzystwo o kulach, a chcące choć troch poszaleć sobie na parkiecie. Zastanawiałam się, gdzie uchowałam się, skoro nie znałam np. "Pszczółki Mai" albo "Lekcji miłości". Kto żyw ciągnął na "parkiet", chociaż spody butów mogły już na zawsze zostać na tym betonie, ale i to miało swój nieodparty urok. Ludzie młodzi i starsi szaleli ostro. Muzykę słychać było na kilometr, a echo ciągnęło się po plaży...

Kiedy patrzyłam na tabuny roześmianych, młodych ludzi bawiących się do upadłego, nagle ogarnął mnie, jakieś bliżej nieopisany smutek. Niestety, była to kolejna konfrontacja z rzeczywistością na zasadzie: tutaj bawią się, wręcz szaleją rówieśnicy Filipa, chłopcy podrywają dziewczyny, a gdzie jest mój syn? Dlaczego nie widzę go w tłumie, w którym powinien być, gdzie on teraz jest? A przecież on też jeździł (przed wybuchem choroby) ze znajomymi do Rewala nad morze i chyba też się bawił. To już przeszłość, było, minęło, a przyszłości już nie będzie...

Tego wieczoru niespodziewanie, a było już stosunkowo późno, przed północą, pojawiła się wspomniana przeze mnie rodzina: mama, tata, córka, młody chłopak - syn i najmłodszy z rodzeństwa, siedzący na dużym wózku inwalidzkim. Jeśli o chłopaku, czy też o młodzieńcu, a nie miał więcej niż 16-17 lat, można powiedzieć, że jest zjawiskowo piękny typu: twarz, figura, to on był po prostu doskonały pod każdym względem. Dokładnie taki, jakby ten "Kreator" w niebie, dał mu wszystko co najlepsze w swojej zewnętrzności, a nie przewidział, że nie starczy tej materii na pozostałe dzieci, bo nawet jego siostra nie była tak urodziwa, jak on. Z zaciekawieniem przyglądałam się poruszeniu, jakie wywołało wejście tej rodziny, a szczególnie jego - ABSOLUTNA DOSKONAŁOŚĆ, tak go skrycie nazwałam. Dziewczyny, nie bez powodu wodziły za nim wzrokiem. Kiedy minęło pierwsze wrażenie, zobaczyłam COŚ więcej. Oni mówili po szwedzku, zachowywali się bardzo swobodnie, a zarazem czuło się taką delikatną opiekuńczość w stosunku do tego sparaliżowanego chłopca. Widać było, jak on wyczuwał rytm, jak próbował nieudolnie podnosić się z tego wózka, do którego prawie że był przyrośnięty. Dla tej rodziny, to był brat i syn na pełnych prawach do życia w radości. Czuło się, że to on jest w tej rodzinie najważniejszy, niby taki normalny, a zarazem trochę inny. To było miłe: wszyscy razem próbowali stwarzać tę codzienność, te zalążki normalnego życia. Nie chcę idealizować tego, co zobaczyłam, bo może być to zewnętrzność pod, którą kryje się cierpienie i miliony pytań bez odpowiedzi. Nie chcę wydawać żadnych sądów, bo nie mam do tego moralnego prawa. Nie wszystko jest piękne, nie wszystko jest doskonałe, nie wszystko udaje się, ale można próbować to akceptować. Dla mnie była to taka specyficzna lekcja miłości.

                                                                                                             





   


czwartek, 21 lipca 2011

Tylko moje zachody słońca


Na początek muszę się z czegoś wytłumaczyć, co od pewnego czasu nie daje mi spokoju. Może ktoś dojdzie do wniosku, że za mało piszę o samej chorobie, która niszczyła mojego syna, o jej symptomach, a rozpisuję się na tak zwane tematy poboczne, że nie dotykam sedna sprawy i gdzieś po drodze rozmywam się. Piszę o tym, co na dany moment jest dla mnie niezwykle ważne. Nie mogłam przejść obojętnie obok tego, co już wcześniej napisałam. Jakaś niewytłumaczalna siła nakazywała mi, aby nadawać takie, a nie inne tytuły i pisać właśnie o tym, co już widnieje we wcześniejszych zapiskach.

Tak jest i dzisiejszego wieczoru. Niby chodzi mi po głowie inny temat, ale pragnę "zatrzymać w kadrze" chwile, które przeżyłam kiedyś nad polskim morzem, a były one nieodłącznie związane z moim synem. Nigdy wcześniej nie miałam okazji, by być z dziećmi w Kołobrzegu. Docieraliśmy razem np. do Stegny lub Krynicy Morskiej, ale nigdy dalej. Cała nasza trójka, a właściwie czwórka (piesek zawsze nam towarzyszył) lubiła spacerować brzegiem morza, bez względu na porę roku. Pamiętam miłe chwile, gdy Filip czasami czuł się dobrze i wtedy chętny był do wyjazdu nad morze. Jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci tak, jakby mój mózg zrobił zdjęcie chwili, która nigdy więcej miała się nie powtórzyć. Filip, idąc plażą przepytywał Polę z różnych przedmiotów, licytowali się kto więcej umie, a psiak biegał przed nami, niosąc w pysku kawałek sękatego kija.

Kwiecień, plaża jeszcze pusta o tej porze roku, tylko gdzieniegdzie ludzie wygrzewający się w pierwszych promieniach słońca. Ktoś z boku nawet nie domyśliłby się, iż jest to fasada, pod którą następuje proces rozkładu uczuć tej trójki ludzi, i która próbuje pojąć, co dzieje się z ich życiem. Dlaczego Filip, który jest z nami na plaży, aktywny, śmiejący się, opowiadający dowcipy, pełen energii, po chwili staje się smutny i nieobecny, pogrążony w swoim świecie, zupełnie tak, jakby demony zła zawładnęły jego umysłem i uczuciami. Wystarczyło, że Pola i ja patrzyłyśmy na niego i widziałyśmy wszystko. Jego dalekie, nieobecne oczy, smutek na twarzy, wszystko było tam wyrysowane... Z fajnego, roześmianego chłopaka stawał się poirytowanym, spiętym, nie dającym dojść do siebie, kimś obcym. W takiej sytuacji należało wracać czym prędzej do domu, bo beztroskie chwile dobiegały końca. Działo się dokładnie tak, jakby wychodził ze swojej skorupy tylko na chwilę, by zaraz do niej powrócić. Na szczęście robiłam zdjęcia, utrwalałam momenty, gdy był radosny. Na dziś, to mój największy skarb. Tak było kiedyś, a jak było jeszcze parę dni temu?

Wiele razy siedziałam na plaży i jak urzeczona patrzyłam na moje zachody słońca, były przepiękne. Żółto-pomarańczowa kula powolutku skrywająca się za horyzont. Ile osób próbowało utrwalić ten moment, robiąc zdjęcia. Zastanawiałam się, czy słońce zachodzi tylko u mnie, czy jeszcze gdzieś w jakimś innym ze światów? Czy tam dzień też chyli się ku zachodowi? Jaka paleta uczuć pojawia się w człowieku, jaki wachlarz doznań, gdy widzi, że wszystko przemija, że kolejny dzień się kończy, a jutro dopiero nadejdzie. Wydaje mi się, że nasza podświadomość dokładnie wie, czego oczekujemy i podaje nam to na złotej tacy. Chciałabym wejść w to słońce, dla mnie jest ono bramą do lepszego świata. Tych cudnych i tylko Waszych zachodów słońca, życzę.

                                                                                     
                                                                             

                                                                                                                 
                                                                                                                   

sobota, 9 lipca 2011

Życie trwa dalej


Czy można przygotować się na cierpienie? Wydaje mi się, że nie można. Wiem natomiast, że są różne etapy cierpienia. Wiem też, że bywają momenty, kiedy można usiąść na przeciw drugiej osoby, uczestnicząc np. w warsztatach prawidłowego przeżywania żałoby i opowiadać o własnym smutku. Ja, niestety, nie uczestniczyłam w tego typu spotkaniach, ponieważ w moim miejscu zamieszkania takich grup wsparcia po prostu nie ma.

Przeżywając jakiś etap smutku, ludzie często mówią nawet o widzeniu zmarłych, że twarz zmarłego męża mignęła jakiejś wdowie w autobusie lub, że córka rozmawiała godzinami ze swoją zmarłą matką bądź, że ktoś czuje obecność osoby, która odeszła. My, patrzymy na to z boku z bojaźnią wręcz z niedowierzaniem, a czasami z obawą czy, aby ktoś nie postradał zmysłów?! Psychologia tłumaczy to, że ludzie przeżywający stratę nie wariują, lecz taki stan traktują, jako coś normalnego w żałobie. JAKAŚ CZĘŚĆ NASZEJ PSYCHIKI SZUKA ZMARŁEGO DŁUGO PO JEGO ŚMIERCI.

Niektórzy skarżą się, że bliscy nie pozwalają im na przeżycie żałoby. Tymczasem człowiek, który stracił kogoś powinien przeżyć całą rozpacz. Przedwczesne wyciągnięcie z żałoby może tylko ją przedłużyć. Musimy zrozumieć, a przede wszystkim musimy wiedzieć, że żałoba powinna się dopełnić, ale czy wtedy zauważymy też, że życie trwa dalej i czy faktycznie spłynie na nas spokój? Czy w ogóle tego spokoju tak naprawdę pragniemy?

Jedna z matek, która straciła syna, powiedziała kiedyś, że czarna kurtka jej syna długo wisiała w przedpokoju. Nikomu nie wolno było sprzątnąć jego pokoju na strychu. Na podłodze leżał rzucony jego ręką plecak, koło łóżka czytane ostatnio książki, na krześle rozłożone ubrania. Długo wierzyłam, że wróci - powiedziała. Po kilku miesiącach przestała reagować na dzwonek do drzwi. Na początku w swojej wyobraźni widziała tylko smutne obrazy, a później zastąpiły je wspomnienia syna z dzieciństwa. Mały Tomek kołysany do snu, on w łóżeczku, on na podwórku z kotem. Na krótko przed rocznicą odejścia Tomka posprzątała sama jego pokój. Na koniec powiedziała, że ból wciąż jest, ale lżej jest oddychać.

Ostatnim etapem przeżywania żałoby jest pożegnanie. Powinniśmy powiedzieć wszystko to, czego nie zdążyliśmy powiedzieć osobie, która odeszła za jej życia. NIE POZWALAMY SOBIE NA SZCZERĄ ROZMOWĘ PRZED ŚMIERCIĄ. Wmawiamy sobie i umierającemu, że śmierć nas nie dosięgnie. Potem żałujemy przez całe życie, że nie zdążyliśmy się pożegnać. Powinniśmy powiedzieć swoim bliskim, którzy odeszli, co czujemy na dany moment, że kochamy, tęsknimy, czasami powinniśmy przeprosić. I rzecz niezwykła - my, mamy powiedzieć głośno to, czego nie zdążyliśmy usłyszeć od nich. Wtedy najczęściej padają te same słowa: kocham cię, tęsknię.

Każda przeżyta żałoba kończy się akceptacją śmierci. Dostrzegamy wtedy, że coś straciliśmy, ale również coś ocalało. Zmarli odeszli, przepłynęły przez nas wszystkie fale żałoby, a życie trwa dalej.
Wprawdzie napisałam ten post, ale czy ja będę tą  solidną uczennicą i dobrze odrobię zadaną mi lekcję...
                                                                                               

sobota, 2 lipca 2011

Żałobo, w czarne koronki spowita


Wmawiamy sobie często, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy ktoś gdzieś płacze, mijamy go w popłochu, żeby nie zarazić się jego smutkiem. My, chcemy żyć, potrzebujemy radości i zadowolenia. To ktoś obcy stracił bliską osobę, ale nie my. Gdzieś rozgrywa się dramat, ale na szczęście, to nie nasza tragedia. Dopiero, gdy smutek i rozpacz zapuka do naszych drzwi, czujemy się bezradni, bo przecież nie jesteśmy przygotowani na przyjęcie „gościa smutku”, odganiamy go jak packą na muchy, a on wciąż stoi i puka!

Wiem, że na najgorsze nie można się przygotować, mimo iż często są tego zwiastuny, coś zbliża się nieuchronnie. Jesteśmy pełni nadziei, że wszystko będzie dobrze, że Pan Bóg okaże miłosierdzie naszemu bliskiemu i nam samym. Żyjemy myślą, że to najgorsze czyha gdzieś za rogiem, jak złodziej, ale na nas nigdy nie napadnie lub też nie powinno napaść. Potem niejednokrotnie żałujemy przez całe życie, że nie zdążyliśmy się pożegnać.

Gdy jednak coś się wydarzy, nie możemy uwierzyć w tę śmierć. To nie możliwe, że już go nie ma, że nie zadzwoni, nie stanie we drzwiach, nie usłyszymy jego śmiechu albo płaczu. Czujemy rozdzierający ból w całym ciele. Będąc na cmentarzu zawsze mijam stary grób, na którym widnieje napis: "To nieprawda, że Ciebie już nie ma", jak widać nawet w kamieniu można wyryć słowa do końca zaprzeczające faktom. Umownie przyjęło się, że potrzebny jest rok czasu, aby pogodzić się ze stratą i samemu zacząć żyć. Czasami ludzie potrzebują pomocy, aby „oswoić” śmierć i zmierzyć się z żałobą. Napisałam ten wstęp i myślę sobie, ile osób z niechęcią pominie ów wpis, bo to smutne, bo nas nie dotyczy, bo na dworze piękne słońce, bo są wakacje, bo...

Kiedy nagle dochodzi do jakiejś tragedii, po fakcie zaczynamy analizować, zadawać sobie pytania: czy wcześniej mieliśmy np. jakieś przeczucia? Często bezradnie rozkładamy ręce, wszystko było w nas uśpione, nic nie zwróciło naszej uwagi, dokładnie tak, jakby te zdarzenia po sobie następujące układały się według misternie napisanego scenariusza. Nikt nie może wypaść z roli, przedstawienie nie może się opóźnić, wszystko przebiega zgodnie z planem. Chciałoby się zapytać, zgodnie z czyim planem, kto jest reżyserem danej tragedii?

Dla ludzi dramat zamyka się w momencie pogrzebu, a dla matki, która traci swoje dziecko on dopiero się zaczyna. Czujemy się odpowiedzialni za śmierć naszego dziecka i nikt ani nic nie jest w stanie tego zmienić, przynajmniej na początku. Dlatego dobrze, że powstają warsztaty prawidłowego przeżywania żałoby. Napisałam, to ostatnie zdanie i zastanawiam się czy prawidłowo przeżywam swoją żałobę, nie wiem, czy nie utknęłam na jakimś jej etapie?! Dla wielu nieprawidłowo przeżyta strata staje się źródłem głębokiej i długotrwałej depresji.

Na początku jest zaprzeczanie: to nie wydarzyło się naprawdę, to przecież niemożliwe, to jakaś pomyłka! Potem jest złość na zmarłego: on odszedł, zostawił mnie a ja cierpię, dalej jest złość na Boga, jak on mógł do tego dopuścić! Tuż za nią poczucie winy: mogłam/em coś więcej zrobić dla swojego dziecka. Dalej trzeba zmierzyć się z własną bezradnością wobec umierania. Jednak człowiek nigdy nie jest gotowy na śmierć drugiej osoby, mimo iż lekarze czasami przygotowują nas do tego. Nie przewidzimy naszych zachowań, tak jesteśmy zaprogramowani - to jest tylko moje zdanie w tej kwestii.

Ta żałoba przychodzi do nas falami, spowita na początku w czarne koronki. Musimy mieć tylko świadomość, że ze spotkania na spotkanie, będzie zmieniała kolor tych swoich misternie tkanych koronek. Może kiedyś zniknie z naszego życia albo chociaż przyoblecze się w jaśniejsze barwy, bo świat bez naszych dzieci nie jest i już nigdy nie będzie taki sam, ale nadal będzie istniał.

W następnym poście spróbuję napisać o tym, że każda dobrze przeżyta żałoba kończy się akceptacją śmierci, bo bliscy odeszli, a życie trwa dalej, tylko w jakich barwach... Na moje dziś, to wszystko jest bardzo trudne do zaakceptowania, wiem też, że jest to proces. Dlaczego o tym piszę? Spróbujmy popatrzeć wokół siebie, ja w swojej żałobie byłam sama i jestem sama, wśród bliskich mi osób.

                                                                                                             


                                                          

sobota, 25 czerwca 2011

Niezastąpieni, zawsze obecni


"Niezastąpieni"

"Ach, opuszczeni są jak zakochani,

tak samo tęsknią.
Ta tylko różnica,
że zakochanym pisane spotkanie,
a umarli nie wrócą do nas. Wyszli z życia...

Tak wyszli, bo słyszymy,

słyszymy stąpanie,
ale klucz odrzucony i drzwi zatrzaśnięte.
Trzeba od kalek uczyć się zapomnienia
wiedzieć, jak czują rękę, co była odcięta
i choć nie ma tej ręki, to palców wspomnienie
trzyma coś, co ściska aż do bólu granic.

Ach, opuszczeni razem z kalekami

wiedzą, że jest najczulsze to, co jest odjęte.

Ich stoły, łóżka, domy na pół przerąbane

ich ogrody na przestrzał świata rozłamane.

Ach, opuszczeni są jak zakochani,

bo wierzą,
wierzą w to Święto - Spotkanie,
kiedy to, co zabrane będzie im oddane,
by żyło jeszcze bliżej wiecznie miłowane."

                                              Ernest Bryll


Lubię wracać do starych gazet pokrytych kurzem, bo tam ukryta jest mądrość. Ciężko mi je wyrzucać i tak przez przypadek trafiłam na wiersz zapomnianego przeze mnie Ernesta Brylla. Wiersz został specjalnie napisany dla miesięcznika "Pani" w 1995 roku. W artykule zatytułowanym "Niezastąpieni", aktorka Mirosława Dubrawska, wspominała swojego męża, również aktora, Zygmunta Hubnera, a Janusz Warmiński opowiadał o żonie i wielkiej aktorce, Aleksandrze Śląskiej. Oboje zgodnie twierdzili, że pozostało puste miejsce przy wigilijnym stole...oraz niewiele zmieniło się w tych dwóch, tak odległych od siebie warszawskich domach od czasu odejścia ich bliskich. Los chciał, że w tym samym 1989 roku.

Mirosława Dubrawska, mówiła, iż mimo upływu kilku lat od śmierci męża, nie wypełniła jeszcze jego woli, bo ciężko było jej rozstać się z pamiątkami po nim.

Mąż Aleksandry Śląskiej wspominał, że ich dom wygląda tak, jakby żona, a dopiero potem wielka aktorka dopiero z niego wyszła, bo wyszła, nie wiedząc, że już nigdy tam nie wróci. Wszystko pozostało na swoim miejscu. Części ubrań na krześle, fotelu. Toaletka, biurko tak samo zastawione. Na ścianach wiszą zdjęcia, afisze. "PRZESZŁOŚĆ JEST MOJĄ SIŁĄ, NADAJE SENS TERAŹNIEJSZOŚCI I PRZYSZŁOŚCI" - tak mówił mąż wielkiej aktorki, Aleksandry Śląskiej.

Może i ja gdzieś podświadomie szukam tego typu artykułów, które są dla mnie drogowskazem, co dalej robić z rzeczami mojego syna...odpowiedź już chyba dostałam.