czwartek, 18 sierpnia 2011

A we mnie obrazy są...


Dziś mija drugi tydzień pobytu Poli w domu. Dlaczego wszystko, co miłe i przyjemne, tak szybko mija? Próbujemy, jak najwięcej czasu spędzać ze sobą, dokładnie tak, jak chciałybyśmy wyspać się na zapas, a przecież to niemożliwe.

Parę dni temu pojechałyśmy na Kaszuby nad piękne jezioro, aby odwiedzić teściową i babcię w jednej osobie. Było to pierwsze spotkanie po roku nieobecności Poli w kraju. Muszę zaznaczyć, że moja teściowa, ma bardzo ładne imię, którego zresztą od dzieciństwa nie lubi - Domicela, w skrócie Micia (tak pieszczotliwie nazywała ją jej własna mama), czyli Babcia Micia. Czas, niestety, rzeźbi nasze sylwetki. Kłopoty z poruszaniem się babci Mici, to smutny widok, tym bardziej, że jest we mnie inny jej obraz. Pamiętam moją teściową, jako energiczną kobietę, która wybudowała dom. Miał to być dom marzeń, niestety, życie zweryfikowało te plany.

Moje dzieci uwielbiały przyjeżdżać do dziadków ze względu na jezioro, z którego prawie że  nie wychodziły. Mogę cieszyć się, że w przypadku babci Mici - phizis nie współgra z psyche. Wprawdzie ciało powoli odmawia jej posłuszeństwa, ale psychika jest dalej w dobrej kondycji. Może między innymi dlatego, że znalazła dla siebie klucz do lepszego samopoczucia. Z tego, co pamiętam, zawsze uciekała w świat książek. Kiedy było jej ciężko, odgradzała się od świata, który nie był jej przyjazny. Czytanie, było i jest dla niej swoistym ładowaniem akumulatorów, aby później mogła stawiać czoła rzeczywistości. To właśnie jeden z tych obrazów, który jest we mnie i w Poli.

Przyjazdy do domu, na tę kaszubską wieś, od długiego już czasu pełne są nostalgii, ale i radości, że było nam dane coś wspólnie przeżyć. Pozostaje tylko żal, że wszystko za szybko się skończyło, a przecież mogło być inaczej... Są w nas obrazy, które od czasu do czasu odkurzamy, przypominając sobie przy tym o naszej przeszłości. Pilnujemy, żeby za bardzo nie pokryły się tą pajęczyną smutku, bo później byłoby ciężko dotrzeć do tych rzeczywistych, jeszcze nie skażonych czasem barw. Pola mówi, że to są slajdy z naszego życia, i że musimy skrzętnie przechowywać je w naszej pamięci. Im częściej będziemy te slajdy wyświetlać, tym większa jest nadzieja, że barwy te nie zatrą się, może tylko trochę wypłowieją.

Dzisiejszy tytuł posta: "A we mnie obrazy są..." może odnosić się do każdego z nas. Ten obraz, to scena z przeszłości, na którą patrzymy każdy po swojemu, zwracając uwagę na coraz to inne szczegóły. Moja teściowa lubi usiąść na przedprożu swojego domu i snuć wspomnienia. A we mnie obrazy są..., mawiała ostatnio. Patrzę długo na obrazy, których nikt poza mną nie widzi i czuję wtedy, że jestem bogata w te bezcenne dzieła sztuki.

Na jej obrazie, było lato któregoś roku, słońce, bez opamiętania świecące i tłumy kąpiących się na maleńkiej plaży. Idę, dziarskim krokiem nad jezioro - wspominała i trzymam w ręku dwa "zimowe szlafroki", wzbudzając przy tym ogólną wesołość wczasowiczów. Pora roku i lejący się z nieba żar, nijak nie pasowały do materiału, z którego były uszyte. Ja, chciałam tylko, mówiła, aby moje wnuki wreszcie wyszły z tej wody. Widziałam z oddali małą Polę, skuloną i trzęsącą się z zimna, i szczękającego zębami Filipa, bez opamiętania skaczącego na główkę do jeziora. Żadna siła nie była w stanie wywlec ich z tej wody, o założeniu szlafroków nawet nie było mowy - kontynuowała swoją opowieść, babcia Micia. Oboje syczeli przez zęby, że tylko ośmieszam ich przed kolegami. Wreszcie po długich błaganiach nałożyli szlafroki i z minami skazańców wrócili do domu. Wtedy były lamenty i spazmy, jako żywa reakcja na troskę babci, a dziś jest czułość i radość, że taki obraz zachował się w naszej pamięci, bo przecież te obrazy w nas są...

Gdy jesteśmy tam, lubimy chodzić do lasu i nad jezioro, i o dziwo, nasza wyobraźnia podsuwa nam wówczas podobne sceny, na przykład pierwszy w życiu spacer po lesie naszego maleńkiego pieska albo Filipa uczącego się jeździć na łyżwach po zamarzniętym jeziorze. Buty do gry w hokeja były co najmniej o dwa numery za duże, a on tym samym wymyślił jazdę z użyciem kijków od nart. Bardzo ciekawie i humorystycznie to wyglądało. Babcia Micia nie byłaby sobą, gdyby nie przytaszczyła kilku par skarpet z owczej wełny na tę okoliczność. Miały stanowić "wypełniacze" w tych za dużych butach. Tym razem, to my, Pola i ja, widziałyśmy prawie że ten sam obraz z tą różnicą, iż wtedy była sroga zima, a my hasaliśmy po zamarzniętej przy brzegu tafli jeziora. Mój mąż, Filip, Pola i ja oraz babcia Micia znowu zatroskana. Uważała, że jej wnuk niechybnie połamie sobie nogi na tych łyżwach, jeśli ona nie wymusi na nim założenia skarpet! Roześmiani, o czerwonych od mrozu policzkach, byliśmy wówczas szczęśliwi nawet, nie wiedząc o tym...

A dziś, jest w nas i inny obraz, ostatnio namalowany kolorami lata, Pola i ja siedzimy, jak dwa łabędzie nad brzegiem tego samego jeziora, tylko pora roku nie ta i tylko ludzi, których kochamy nam brak...

                                                                                                           

2 komentarze:

  1. http://nieobiektywna.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie jestem czytelniczką bloga "Nieobiektywnej", do niedawna nie wiedziałam o Jej istnieniu i dlatego nie wpisuję komentarza na Jej blogu. Zajrzałam tam z ciekawości i od kilku dni nie mogę zapomnieć uśmiechniętej twarzyczki w okularach.... Twarzy Igora, który powiększył grono aniołów.[*][*][*]
    Boże daj mu wieczną radość, a jego Rodzicom ukojenie i siłę, aby mogli dalej żyć po tej stracie.
    Matka syna chorego na schizofrenię
    hannajp@o2.pl

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...