W poprzednim poście napisałam, iż w moim życiu jest tak mało radości, że jak najdłużej chciałabym celebrować na różne sposoby ślub Poli i Steve'a, a to za pomocą zdjęć wysyłanych do rodziny i znajomych czy też spisać na kartkach "wirtualnego papieru" wspomnienia z tego wydarzenia. Jeśli istnieje w naszej kulturze określenie - szczęśliwa matka Panny Młodej, to ja tak się czułam! Przepełniała mnie radość, że oto dane mi było przybyć na ślub córki. Natomiast smutkiem napawał fakt, że ślub i całe wesele nie odbywały się w Polsce w gronie ważnych dla nas osób. Kto wie, może pojawi się jeszcze sposobność na ślub kościelny, który tym razem odbyłby się w Polsce. Wiem i czuję to, że zabraknie na tej polskiej ceremonii mojego Taty, który odchodzi z tego świata. Dlatego tak ważne było, aby mieć coś radosnego w zanadrzu, kiedy nastanie czas żałoby. U mnie po krótkim okresie radości i wesela w sercu szybko nastąpił czas smutku...
Żeby dziś odtworzyć atmosferę ze ślubu Poli i Steve'a, muszę nie lada wysilić się. Chciałam napisać tego posta w trochę innym klimacie, na inne kwestie zwrócić Waszą uwagę, ale nie potrafię. Tamten czas wesela już minął, a nieproszony gość stoi za drzwiami i coraz głośniej łomocze w nie! Mam nadzieję, że będzie mi trochę łatwiej, a to za sprawą zdjęć, które dziś otrzymałam.
Jeśli niepisaną prawdą jest, że kobieta najpiękniej wygląda w dniu swojego ślubu, to Pola właśnie tak wyglądała. Wszystko było przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Piękna suknia, buty, kwiaty dopełniały całości, ale i Steve prezentował się dostojnie. Miło było usłyszeć od niego podziękowanie za przywiezioną z Polski kamizelkę i krawat specjalnie dla Pana Młodego. Kiedy oglądałam zdjęcia z tej ceremonii byłam pod wrażeniem, że tak wiele można z nich wyczytać. Tyle dobrych, pozytywnych uczuć widać, ale najważniejsza z nich jest MIŁOŚĆ tych dwojga ludzi.
A przy okazji tego ślubu, proszę, powiedzcie mi, czy tak właśnie musiało być, ponieważ jakieś dwa lata temu obejrzałam film z gatunku komedii romantycznej pt."Mama mia" i popłakałam się potwornie. Kiedy inni śmiali się serdecznie, ja jak zwykle dopatrywałam się drugiego dna, ale tym razem widziałam coś pięknego i wzniosłego. Zamarzyło mi się, aby jedna ze scen filmu, wydarzyła się także w moim życiu. Meryl Streep, która grała matkę Panny Młodej, poprowadziła swoją córkę do ołtarza w maleńkim kościółku na jednej z malowniczych greckich wysepek, w którym to miał nastąpić moment zaślubin jej jedynego dziecka. Ona wychowywała ją sama, uważała zatem, że nikt nie miał prawa do tego gestu - symbolu oddania córki pod skrzydła przyszłego męża, tylko ona matka. Dlatego też mój poprzedni post zatytułowałam "Opuści córka matkę swoją". Między innymi płakałam dlatego, bo widziałam w tej scenie siebie i Polę. Wydawało mi się wtedy i teraz, podobnie jak mojej bohaterce, że nikt poza mną nie ma prawa do tego gestu. Minął jakiś czas i moje marzenie się spełniło - TO JA, POPROWADZIŁAM MOJĄ CÓRKĘ PRZED OBLICZE NAJWYŻSZEGO SĘDZIEGO, PRZED KTÓRYM POLA MIAŁA WYPOWIEDZIEĆ SŁOWA PRZYSIĘGI MAŁŻEŃSKIEJ. Kiedy otworzyły się drzwi do sali, w której tłumnie czekali goście, ja widziałam tylko Steve'a patrzącego z zachwytem na moją córkę i byłam szczęśliwa. To było nasze wielkie wejście, bo oto podałam Poli swoją dłoń, aby ona po raz ostatni, jako moja mała córeczka, mogła się na niej wesprzeć. Gdy tak dostojnie prowadziłam Polę usłyszałam...westchnienia pełne zachwytu. Dla takiej chwili można poświęcić wiele. Moi znajomi mówią, że młodzi na swój sposób są do siebie podobni. Dlaczego o tym piszę? Ten zachwyt był jeszcze z innego powodu, gdyż większość osób znała Polę z tzw. sportowego stylu ubierania się. Widzieli ją głównie w dresie i "trampkach" biegającą po korcie, a tu zobaczyli kogoś zupełnie odmienionego. Cieszyłam się, że choć na chwilę wydobyła swoją dziewczęcość, a może kobiecość, bo już na drugi dzień po ślubie, ubrana w dresy z włosami spiętymi w koński ogon, pojechała z mężem i gośćmi, aby postrzelać na pustyni z różnych rodzajów broni. Ot, cała Pola! Gdy zobaczyłam na jednym z portali zdjęcia z tej eskapady, zamarłam! W każdym momencie, tylko nie kilkanaście godzin po ślubie, czegóż zresztą nie robi się dla gości?!
A ja, no cóż, gdy doprowadziłam Polę do tego wzruszonego, miłego chłopaka, który za chwilę miał stać się jej mężem, powiedziałam do niego takie słowa: Steve, całe dotychczasowe życie byłam blisko Poli. Teraz nadszedł czas, aby oddać ją pod opiekę męża, czyli Twoją. Proszę, opiekuj się nią! Czułam, że minuta po minucie muszę właśnie tak odegrać tę scenę, najlepiej zresztą jak umiałam. To było moje ostatnie wejście jako matki, która dla dobra córki, powinna usunąć się na dalszy plan, bo oto za chwilę ktoś inny będzie dla niej całym światem. Sędzia zapytał Polę: czy chce poślubić tego mężczyznę? A on...patrzył na nią zakochanym wzrokiem i może myślał jak w tym wierszu: "A kiedy będziesz moją żoną, umiłowaną, poślubioną...". Wspomnę jeszcze, że mimo iż był to ślub cywilny, miałam okazję przeczytać fragment z "Hymnu o miłości" św. Pawła. Ja czytałam po polsku, a ktoś z rodziny Steve'a po angielsku - bardzo miły akcent.
Niestety, nie mogę dalej zacytować za poetą, że po ceremonii poszli cisi, zamyśleni wśród złotych przymgleń i promieni, bo życzeniom i pocałunkom ze strony gości nie było końca. A potem była już uczta weselna, na której Pola i Steve wraz z gośćmi hucznie się bawili. Między innymi zdjęcia, które były robione na tej uroczystości, mówią prawdę o ich miłości, a ja jako szczęśliwa matka, tak bardzo chcę wierzyć, że prawdziwa miłość nigdy nie ustaje...