Wprawdzie zapowiadałam, że nie będę pisała o szpitalach, w których przebywał Filip i poniekąd słowa dotrzymuję, ale mozolnie wdrapując się na ten mój szczyt, muszę wspomnieć choćby o ostatnim z nich. W końcowych miesiącach życia, mój syn czuł się szczególnie źle. Poszedł do szpitala we wrześniu, a wyszedł parę dni przed Bożym Narodzeniem, tym razem na moją prośbę. Pola miała przylecieć na święta i był to jedyny czas, aby trochę razem pobyć. Przebywał w nim tyle tygodni i ani on nie czuł większej poprawy, ani ja jej nie widziałam. Wydawało mi się, że może przyjazd siostry, wpłynie na niego pozytywnie i uda się nam miło spędzić święta. Kilka dni później miałam przekonać się, że były to nasze pobożne życzenia...
Owszem w szpitalu, trochę go podleczyli, znowu zmienili leki i w stanie, jak ja to określam, nieznacznej poprawy wypisali do domu. Przez fakt, że Filip bardzo lubił swoją doktor, na odchodne, postanowił wręczyć jej kwiaty. Pamiętam, że tego dnia, śnieg iskrzył w pięknym słońcu, a ja z nadzieją i ogromnym bukietem jechałam odebrać go ze szpitala. Gdy mniej więcej w tym samym czasie, na drugim kontynencie, moja córka szykowała się do lotu, syn już za chwilę miał wrócić do domu. Przepełniała mnie ogromna radość i ta ciągła nadzieja, że skoro za parę dni, mamy tradycyjnie dostąpić cudu narodzin, to może i szczęście zagości w naszym domu. Niestety, pani doktor, długo nie wychodziła z gabinetu, a my staliśmy u jej wrót, czekając na zmiłowanie. Widziałam, że Filip z minuty na minutę, czuł się coraz gorzej. Znowu miał "jazdy", jak nazywał te swoje urojenia. Nie był w stanie już dłużej wytrzymać i prosząc mnie o kluczyk od samochodu, po prostu uciekł - sytuacja nie do ogarnięcia przeze mnie. Ja stałam, jak sierota pod tym gabinetem z bukietem, który to Filip miał wręczać, zdenerwowana, bo nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Czułam, jak ta cała radość w mgnieniu oka ulatniała się ze mnie, czyli znowu nie wyszło! Gdy dowlokłam się do samochodu, mój syn leżał na tylnym siedzeniu, zwinięty w kłębek z dwoma kapturami na głowie. Jak mi później powiedział, chciał, aby te kaptury (jeden od bluzy, drugi od kurtki), ochroniły go przed tym, co tylko on widział. Czy wtedy, jakoś mogłam mu pomóc?! Niestety, nie mogłam!
Dzień przed Wigilią, Filip zapragnął pojechać do babci i dziadka, na drugi koniec miasta, tam zawsze spędzaliśmy święta. Jakie było znowu nasze rozczarowanie, Poli i moje, gdy w Wigilię w południe przedzwonił, prosząc, żebym przyjechała po niego, bo nie będzie w stanie dotrwać do kolacji. Nie pomogły nasze prośby, iż bardzo chcemy, żeby był z nami. I co z tego, że my chcieliśmy, skoro on nie mógł! Musiałam przyjechać po niego, by po chwili, położył się do łóżka. Biedny mój syn, nie mógł poradzić sobie, nie potrafił ujarzmić objawów - choroba znowu wygrywała! Co po tych naszych prośbach, skoro on naprawdę, czuł się źle. Ganię siebie za to, że wtedy tego nie rozumiałam. Pojechałyśmy same i smutne na tę kolację...w naszych sercach nie było radości, gdy dzieliliśmy się opłatkiem, pozostawała tylko nadzieja na cud. Czy któreś z nas, siedząc przy wigilijnym stole i patrząc na to puste miejsce, w ogóle pomyślało, że jest to nasza ostania Wigilia z Filipem, mimo iż bez niego?! Czym prędzej wróciłyśmy do domu. W jego pokoju było ciemno, a on leżał sam, pogrążony w swoich myślach. Nie interesowały go świąteczne przysmaki przyrządzone przez babcię ani prezenty. Ostatnia, smutna Wigilia mojego syna i nasza... Czy wtedy w jego sercu, też tradycyjnie narodził się mały Jezus?! Czy raczej panował w nim mrok i ciemności?! Niestety, już się tego nie dowiem...
Może z tematyką tego posta, powinnam poczekać na inną porę roku, choćby jesień, ale technicznie nie jest możliwe. Tak jak napisałam w tytule, im bardziej zbliżam się w swojej wędrówce do szczytu góry, tym robi się zimniej i nieważne, że na dole świeci piękne słońce i męczy upał.
Owszem w szpitalu, trochę go podleczyli, znowu zmienili leki i w stanie, jak ja to określam, nieznacznej poprawy wypisali do domu. Przez fakt, że Filip bardzo lubił swoją doktor, na odchodne, postanowił wręczyć jej kwiaty. Pamiętam, że tego dnia, śnieg iskrzył w pięknym słońcu, a ja z nadzieją i ogromnym bukietem jechałam odebrać go ze szpitala. Gdy mniej więcej w tym samym czasie, na drugim kontynencie, moja córka szykowała się do lotu, syn już za chwilę miał wrócić do domu. Przepełniała mnie ogromna radość i ta ciągła nadzieja, że skoro za parę dni, mamy tradycyjnie dostąpić cudu narodzin, to może i szczęście zagości w naszym domu. Niestety, pani doktor, długo nie wychodziła z gabinetu, a my staliśmy u jej wrót, czekając na zmiłowanie. Widziałam, że Filip z minuty na minutę, czuł się coraz gorzej. Znowu miał "jazdy", jak nazywał te swoje urojenia. Nie był w stanie już dłużej wytrzymać i prosząc mnie o kluczyk od samochodu, po prostu uciekł - sytuacja nie do ogarnięcia przeze mnie. Ja stałam, jak sierota pod tym gabinetem z bukietem, który to Filip miał wręczać, zdenerwowana, bo nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Czułam, jak ta cała radość w mgnieniu oka ulatniała się ze mnie, czyli znowu nie wyszło! Gdy dowlokłam się do samochodu, mój syn leżał na tylnym siedzeniu, zwinięty w kłębek z dwoma kapturami na głowie. Jak mi później powiedział, chciał, aby te kaptury (jeden od bluzy, drugi od kurtki), ochroniły go przed tym, co tylko on widział. Czy wtedy, jakoś mogłam mu pomóc?! Niestety, nie mogłam!
Dzień przed Wigilią, Filip zapragnął pojechać do babci i dziadka, na drugi koniec miasta, tam zawsze spędzaliśmy święta. Jakie było znowu nasze rozczarowanie, Poli i moje, gdy w Wigilię w południe przedzwonił, prosząc, żebym przyjechała po niego, bo nie będzie w stanie dotrwać do kolacji. Nie pomogły nasze prośby, iż bardzo chcemy, żeby był z nami. I co z tego, że my chcieliśmy, skoro on nie mógł! Musiałam przyjechać po niego, by po chwili, położył się do łóżka. Biedny mój syn, nie mógł poradzić sobie, nie potrafił ujarzmić objawów - choroba znowu wygrywała! Co po tych naszych prośbach, skoro on naprawdę, czuł się źle. Ganię siebie za to, że wtedy tego nie rozumiałam. Pojechałyśmy same i smutne na tę kolację...w naszych sercach nie było radości, gdy dzieliliśmy się opłatkiem, pozostawała tylko nadzieja na cud. Czy któreś z nas, siedząc przy wigilijnym stole i patrząc na to puste miejsce, w ogóle pomyślało, że jest to nasza ostania Wigilia z Filipem, mimo iż bez niego?! Czym prędzej wróciłyśmy do domu. W jego pokoju było ciemno, a on leżał sam, pogrążony w swoich myślach. Nie interesowały go świąteczne przysmaki przyrządzone przez babcię ani prezenty. Ostatnia, smutna Wigilia mojego syna i nasza... Czy wtedy w jego sercu, też tradycyjnie narodził się mały Jezus?! Czy raczej panował w nim mrok i ciemności?! Niestety, już się tego nie dowiem...
Może z tematyką tego posta, powinnam poczekać na inną porę roku, choćby jesień, ale technicznie nie jest możliwe. Tak jak napisałam w tytule, im bardziej zbliżam się w swojej wędrówce do szczytu góry, tym robi się zimniej i nieważne, że na dole świeci piękne słońce i męczy upał.