czwartek, 20 czerwca 2013

Już czas


Już czas, by powoli dopowiadać historię mojego syna. Przede mną jeszcze kilka postów, chyba tych najtrudniejszych. Każda historia ma swoje zakończenie, szkoda, że w tym przypadku nie jest ono szczęśliwe. Zaczynając pisanie tego bloga, nie spodziewałam się, że wyjdzie aż tyle wpisów. Uważam, że każdorazowe opisywanie pobytów Filipa w szpitalu mija się z celem, zmieniały się tylko daty jego pobytów i łóżka na oddziale. Dni tam spędzone niczym nie różniły się od siebie, mijały smętnie, sennie w nadziei, że wyjdzie się z tego miejsca jak najszybciej. Podawane leki, inne aniżeli w domu, miały zdziałać cuda, które w przypadku Filipa nie zdarzyły się. Gdy któregoś razu, chciałam zmienić dla syna szpital, bo może akurat nie nastąpi tam cudowne ozdrowienie, ale chociaż widoczna poprawa - pan ordynator odmówił przyjęcia, mimo iż syn miał skierowanie. Jego argumenty były mało przekonujące, a to długi okres oczekiwania na miejsce (nic nowego, tak jest wszędzie), a to lekarze z poprzedniego szpitala, znają historię jego choroby, więc lepiej, aby tam trafił, czyli tzw. "spychologia stosowana", poparta żałosnymi argumentami i naszą niemocą.

Już czas, by po powrocie do domu, wreszcie rozpakować torbę, w której są rzeczy Filipa zabrane ze szpitala. Rzucili mi ją, jak psu kość i poszli sobie, ot tak po prostu! To, co nie zmieściło się do torby, dostałam w worku na śmieci z napisanym flamastrem jego imieniem i nazwiskiem. Sprzątając pokój Filipa, traktuję tę torbę jak przysłowiowy mebel z którego ścieram kurz. Dlaczego nie rozpakowałam jego osobistych rzeczy wcześniej? Bo nie byłam w stanie i nie czułam się na siłach, aby to zrobić! W TYCH RZECZACH, RESZTKACH JEGO ZAPACHU, JEST TAKI NAMACALNY SKRAWEK MOJEGO SYNA! I nieważne, iż wiem, że nie wróci i więcej ich nie założy! Liczy się tylko, że tam w tej torbie ukryta jest ta jego ziemska cząstka. Kurtka, bluzy, spodnie, ręcznik, który coraz słabiej nim pachnie... Nieważne, że dla kogoś moje zachowanie, wydaje się niepojęte i niepokojące! Jak mogłam tak od razu usunąć ze szklanki, choćby ślad ust Filipa po jego ostatniej wypitej kawie?! Wtedy nie mogłam, nie tak szybko, po co ten pośpiech - wołałam do wszystkich! Musiało trochę przewalić się tych czarnych chmur w moim życiu, aby do takiej zmiany dojrzeć, bo teraz JUŻ CZAS... Tyle osób w dobrej wierze, namawiało mnie do rozpakowania tej torby, a ja czułam, że ten czas jeszcze nie nadszedł. Jak pozbyć się butów Filipa, które miał na sobie po raz ostatni, przecież są na nich jeszcze drobinki piasku w podeszwie?! Wiem, że to uprzątanie rzeczy, będzie miało moc oczyszczającą, charakter takiego ostatecznego pożegnania. W końcu muszę to zrobić dla dobra swojego i Filipa. Kiedyś czytałam i trochę uwiera mnie takie twierdzenie, bo kto to sprawdził, że przez zachowanie podobne do mojego, nie pozwalamy bliskiej nam osobie (jej duszy) odejść z tego świata, tylko trzymamy ją na ziemi, a przecież jej ziemski czas dobiegł już końca.

Już czas, by na spokojnie i bez emocji posłuchać utworów Filipa, które miał przy sobie, zanim wstał i więcej już nie wrócił.

Już czas, by posprzątać jego rzeczy w szufladach... Tylko po co to wszystko? BY ZROBIĆ MIEJSCE NA INNE JUŻ RZECZY, NA ŻYCIE BEZ MOJEGO SYNA. JUŻ CZAS, BY SIĘ Z NIM POŻEGNAĆ...

O co więc w tym wszystkim chodzi? Czy trzeba zrobić sobie to miejsce?! Kupić nowe firanki, łóżko?! Znaleźć swoją polanę, smukłą sosnę i nowy brzeg?! Wspominać wdzięcznie kogoś kogo się straciło, prosząc by częściej przychodził w snach?! Do końca życia nosić go w sercu i kochać?! BO PRZECIEŻ JEST...
                                                                                                             

sobota, 8 czerwca 2013

Trędowaty


Czy pamiętacie o kim w przeszłości mówiło się, że był trędowaty? Czy tylko o kimś, kto zapadł na trąd? Nie, nie tylko! Określenie człowieka jako trędowatego ma do dziś także znaczenie metaforyczne. Bywa oznaką samotności, cierpienia, ale także wykluczenia ze społeczności. Bywa, że taki ktoś czuje się gorszy od innych, wyobcowany. Drugi metaforyczny trąd jest chorobą, z której człowiek ani się nie leczy, ani na nią nie umiera. W dalekiej przeszłości trąd traktowany był również jako „choroba mistyczna”. Chory miał świadomość, że jego stan wciąż się pogarszał i nie miał nadziei na wyzdrowienie ani na powrót do społeczeństwa. W tej sytuacji jedyną nadzieją była śmierć, a rozpacz była tylko brakiem tej nadziei. Pamiętacie może film "Trędowata" z Elżbietą Starostecką w roli głównej - tam była podobna sytuacja. Oto pojawiła się piękna, młoda, ale uboga guwernantka Stefcia Rudecka. Kiedy zakochała się z wzajemnością, została odizolowana przez część rodziny i znajomych bogatego narzeczonego, Waldemara. Nie została zaakceptowana przez środowisko narzeczonego z powodu niższej pozycji społecznej i braku majątku. Czuła się gorsza od innych, osaczona przez otoczenie, niczym trędowata.

Dlaczego w ogóle o tym wspominam, czy to porównanie ma jakiś związek z moim synem? Jestem przekonana, że ma i to ogromny! Do tej pory nigdy nie myślałam w ten sposób o Filipie aż do teraz, do czasu pisania tego posta. Nawet nie przyszło mi do głowy określenie - TRĘDOWATY, SKAŻONY, ODRZUCONY, SAMOTNY! Nie sądziłam, że to słowo wyda mi się tak adekwatne do sytuacji, które były jego udziałem. A jednak! Dziś z perspektywy czasu, uważam, że MÓJ SYN, BĘDĄC CHORY NA SCHIZOFRENIĘ, CZUŁ SIĘ JAK TRĘDOWATY! Z pewnością on nie myślał o sobie takimi kategoriami! Dlaczego więc ja, myślę o nim w ten sposób?! Sądzę, że on już w trakcie choroby czuł tę swoją inność, wyobcowanie, wykluczenie ze środowiska. Kiedy zachorował przestał nagle do tego towarzystwa pasować. Nie chcę teraz wystawiać synowi laurki z dedykacją o jego wspaniałości, bo nie byłoby to prawdą! Oczywiście bywało różnie, ale faktem jest, że Filip sprzed choroby i on w trakcie choroby, to dwie odmienne osobowości. Ten dorastający, czy może dorosły już chłopak z pierwszej części swojego życia, miał bardzo dużo znajomych, kilkoro zaufanych przyjaciół, dbał o swój wygląd i kochał odwzajemnioną miłością swoją dziewczynę. Jednak schizofrenia zabrała mu wszystko, włącznie z tym, że zabrała mu życie! Kiedyś upodobniłam tę chorobę do bluszczu, który wzrastając, owija się wokół swojej podpory silnie rozgałęziając się, aby w końcu pokryć ją w całości. W tradycjach wielu narodów, roślina ta od dawna obecna jest jako symbol wierności i trwałości życia. Ja odbieram ją po swojemu, gdy raz się przyczepi, pozostaje wierna do końca życia osobnika, którego oplotła.

W czasie choroby z dawnego Filipa, z cech, które przytoczyłam wcześniej pozostało niewiele - zmienił się psychofizycznie. Jeśli kiedyś, sprzed choroby, zależało mu na wyglądzie, tak w jej trakcie, nie przywiązywał do tego uwagi, albo inaczej, miewał jedynie momenty, iż chciało mu się dobrze wyglądać. Kiedyś wysportowany i dbający o kondycję, później otyły i napuchnięty z powodu skutków ubocznych przyjmowanych leków. W przeszłości otoczony gromadą znajomych, chwilę później przez nich zapomniany. Przyjaciele ci najwytrwalsi, przegrywali z tym bluszczem, który już go oplótł. Sporadyczne próby wyciągania Filipa na imprezę kończyły się fiaskiem. Wcześniej kochająca dziewczyna przy jego boku, nie wytrzymała presji choroby i odeszła. Bo jak długo można być posądzaną o udział w spisku przeciwko własnemu chłopakowi?! Jak długo można znosić obelgi od człowieka, który wprawdzie szczerze kocha, ale jest chory?! Co zwyciężyło u niej - miłość czy rozsądek? Rozsądek! Czy jako matka, mam do niej żal? Nie! To jej życie i jej decyzje.

Dopiero teraz dociera do mnie, że mój syn mógł czuć się jak trędowaty. Widziałam jego samotność i cierpienie. Patrzyłam, próbowałam pomóc, ale bezskutecznie. Mam przed oczami Filipa, który godzinami wysiadywał na różnego rodzaju czatach, forach, portalach randkowych w nadziei, że może pozna jakąś dziewczynę. Z jednej strony była radość, szykowanie się na spotkanie, gdy do takiego w ogóle dochodziło, a za chwilę rozczarowanie i smutek. Znajomość z zasady kończyła się po pierwszym spotkaniu. Choroba brała go w swoje sidła, tak jakby wołając do niego pełna zawiści: Nie pozwolę ci nikogo poznać, rozumiesz! Jesteś i będziesz tylko mój! To ja, mam ciebie na wyłączność, pamiętaj o tym! Filip wspominał, że albo on pierwszy nie wiedział o czym rozmawiać i strasznie się męczył, albo dziewczyna kończyła spotkanie, widząc, że coś jest nie tak. Przecież wcześniej było nie do pomyślenia, żeby brakowało mu tematów do rozmowy. Zawsze miał sporo koleżanek, już w przedszkolu pisał i dostawał pierwsze listy miłosne, które do dziś przechowuję na pamiątkę. Widzę to jego smutne spojrzenie, że znowu "lipa", jak mawiał. Czasami dzwonił do swojej byłej dziewczyny, która wyprowadziła się do miasta odległego o 600 kilometrów. Prowadzili wielogodzinne rozmowy, po których może i czuł się wyciszony, ale i bardziej samotny. Tak bardzo chciał kogoś poznać, zapełnić pustkę. Chciał kochać i być kochany. Marzył o założeniu rodziny, o dzieciach - ŻEBRAŁ O MIŁOŚĆ.

Powoli, krok po kroku, to wykluczanie ze społeczności biegło równocześnie dwoma torami. Z jednej strony on sam zamykał się na tę społeczność, było w niej za dużo szumu, zgiełku, czyli zwykłego życia, a z drugiej to ludzie zamykali się na niego. Hey you, jesteś jakiś inny niż dawniej! Co się z tobą dzieje, jak "skumasz" nasze życie, to zadzwoń, OK! My, nie mamy czasu na takich odmieńców jak ty, czaisz! Takie teksty słyszał bardzo często. Pamiętam, jak czytał różne psychologiczne książki m.in."Potęgę Podświadomości", którą cytował prawie z pamięci. Miała mu pomóc wyleczyć się za pomocą autosugestii! Czuł się gorszy od swoich znajomych. Kiedyś "dusza towarzystwa", później potrafił już tylko siedzieć i milczeć, by zmęczony wracać do domu w którym czuł się najbezpieczniej. Miał świadomość, że jego stan, mimo leczenia nie poprawia się, ale miał ciągle nadzieję, że ta poprawa nastąpi - walczył do końca!

Jak sięgam pamięcią, jego koledzy chorzy na schizofrenię, niestety, nie mają dziewczyn. Wiem, jak bardzo chcieliby z kimś być - nie raz słyszałam ich rozmowy, gdy głośno marzyli. Czasami mijam ich na ulicy, idących samotnie, takich współczesnych trędowatych...