Z przerażeniem spojrzałam na datę mojego ostatniego posta, tak dawno nie pisałam. Czas biegnie, jak oszalały, a ja ciągle pytam Polę, ile zostało nam tego wspólnego czasu. Ona wyjeżdża 11 września i nie wiadomo czy przyleci na Święta Bożego Narodzenia, czy też dopiero na przyszłe wakacje. Tak, jak nie można wyspać się na zapas, tak nie można "nabyć się" z drugim człowiekiem.
A ja, od dziś już wiem, dlaczego - dlaczego co? Poprawnie, to zdanie powinno brzmieć: od dziś już wiem, dlaczego mogę przeżyć każdy, kolejny dzień. Nie mówię o jakości dni, bo są one przeraźliwie beznadziejne, ale o tym, że muszę JAKOŚ egzystować. Jeśli miałabym namalować pejzaż, to byłby on w szarościach i różnych odcieniach czerni. Na dziś nie jestem w stanie wziąć do ręki jakiegoś rozbielonego błękitu, tylko ciemny granat, a moje niebo, tylko czasami bywa błękitne...
Od jakiegoś czasu udaje mi się przeżyć kolejny dzień, ponieważ staram się nie myśleć codziennie o Filipie. Wiem o tym, że już go nie ma i nigdy nie będzie i od tego myślenia, idzie czasami zwariować! Nie mogę zbyt często roztrząsać tego, co wydarzyło się w związku z jego śmiercią, samego pogrzebu, bo nie mogłabym egzystować, nie miałabym siły wstać z łóżka, to byłoby ponad moje siły. Wiem, co działo się ze mną w parę miesięcy po jego odejściu, byłam psychicznym wrakiem człowieka. Spadałam głową prosto w przepaść, gdzie na jej dnie czaiła się już tylko rozpacz... Wiedziałam, że nie mogę dać się wciągnąć w te wiry, bo przepadnę, przestanę istnieć, choćby, jako matka dla swojego jedynego dziecka, Poli. Dzisiaj również nie jestem w stanie zbyt często oglądać zdjęć, czy to z ceremonii pogrzebowej, czy z naszego wspólnego życia. Ta świadomość, że one są na dnie szuflady, to dla mnie najważniejsze! Parę razy obserwowałam siebie, co dzieje się, gdy wręcz chłonęłam treść tych fotografii. Dziesiątki zużytych chusteczek i ja patrząca przez kilkanaście minut na każdą z nich, tak jakbym chciała nauczyć się tych treści na pamięć. I kolejny raz niedowierzanie, przecież to nie może być prawda! Jak to możliwe, że on odszedł?! Podobne emocje targają mną, gdy wchodzę na bloga "Nieobliczalnej" i patrzę na fotografię jej 11 letniego syna Igora, którego nie ma wśród nas. Znowu kołacze się, że to nie może być prawda, przecież jeszcze parę tygodni temu pozował do tego zdjęcia, roześmiany...
Kiedy zbyt często jestem blisko Filipa, to znaczy, dotykam jego ubrań, oglądam fotografie, czytam notatki, widzę jakieś gadżety, wówczas po takim "spotkaniu" jestem ciężko chora. Czuję, jak ból rozsadza mi głowę, boli mnie każdy centymetr ciała, a ja niestety, nie zawsze mogę płakać. Raz jestem rozedrgana emocjonalnie i płaczę, a innym razem czuję się, jak sopel lodu, zamrożona od środka. Po tak smutnej sesji, przejście do rzeczywistości nie jest łatwe. Czuję się rozwalona psychicznie, zupełnie tak, jakbym po ciężkiej chorobie wróciła do świata żywych. Takie otworzenie drzwi do pokoju z rzeczami Filipa, powoduje we mnie rozstrój psychofizyczny. Wiem też, że przebywanie w świecie smutku za długo, bywa złowrogie i niszczące, zbyt szybko można poczuć się swojsko w tych specyficznych klimatach na granicy życia i śmierci, a wtedy to pierwszy krok do depresji. Podobnie było, gdy przez długie miesiące prawie że nie wychodziłam z cmentarza i traktowałam to, jako stan całkowicie normalny, bo przecież musiałam codziennie pojechać do mojego syna, tak jak jeździłam do niego do szpitala, odwiedzić go. Nagle ten cmentarz stał się miejscem bardzo bliskim i tak dobrze znanym.
Moje wewnętrzne dziecko czasami podszeptuje mi, że jeśli sama nie zatroszczę się o siebie, nikt tego za mnie nie zrobi. Problem polega na tym, że dobrze o tym wiem, ale nie zawsze się stosuję. To są te dobre podszepty Anioła, zatroszcz się o siebie, ale w sukurs za tym idą smutne myśli, że za rzadko jestem blisko Filipa, że jestem egoistyczna... Wiem, że na ten moment jest to "chore myślenie", ale ono jest częścią mnie, nie mogę i nie potrafię na razie wyrzec się jego...