poniedziałek, 24 października 2011

I znowu Ciebie nie ochroniłam...


W dniu 11 października tego roku, nie mogłam być na cmentarzu w związku z rocznicą śmierci mojego męża, poszli tam jednak moi rodzice. Późnym wieczorem dostałam od nich telefon, że zostały zdewastowane dwa pomniki tj. pomnik mojego syna i syna. W pierwszym momencie nie docierało do mnie, co mówiła mama, wydawało mi się, że to nie dzieje się naprawdę! Jako pierwszy celowo wymieniłam pomnik syna, ponieważ straty były o wiele większe, aniżeli przy pomniku męża. Wiadomość była o tyle ciężka do przyjęcia, że jakiś czas temu został ukradziony wazon z brązu, z pomnika męża. Właściciel zakładu kamieniarskiego podpowiedział, aby nie stawiać ponownie z takiego samego materiału, tylko dać inicjały na wazonie z kamienia konkretnie z granitu, posłuchałam rady i tak też zrobiłam. Przez parę lat miałam spokój, aż do tego czasu.

Złodzieje, wandale, "hieny cmentarne", bo jak inaczej ich określić, wyrwali z pomnika syna z pionowej płyty litery z brązu, które stanowiły praktycznie cały napis tj. imię, nazwisko, data narodzin, data odejścia oraz krzyż z brązu. Z pomnika męża zdążyli wyrwać raptem dwie litery. Wszystko wyglądało żałośnie, płacz złorzeczenie pod adresem łobuzów. Złożyłam wprawdzie doniesienie na policji o popełnionym przestępstwie, ale policjant powiedział, że szanse odzyskania jakichkolwiek pieniędzy, nawet po złapaniu złodzieja, równają się zeru. Przykre, tym bardziej, że za parę dni Święto Zmarłych. Okazało się, że nie tylko ja poniosłam szkody, ale i inne pomniki zostały ograbione. W pobliżu widziałam powyrywane krzyże, wazony.

Kto to robi i dlaczego, z jakich pobudek? Oczywiście dla korzyści materialnych, ale czy ci ludzie mają jakieś uczucia? Czy upadli tak nisko w swoim myśleniu o i między innymi przeżyciu kolejnego dnia? Podobna akcja grabieży miała miejsce w kwietniu tego roku i moje nagrobki oszczędzono. Cały tragizm sytuacji polegał na tym, że złapano jakiego piętnastoletniego chłopaka, który nie wiedział, że te wyroby z brązu nie są skupowane na złomie. Sądził, iż sprzedają się tak dobrze, jak mosiądz. Wiem, że z cmentarzy ginie praktycznie wszystko, od kwiatów, zniczy po zdemontowanie całych pomników. O tych ostatnich dowiedziałam się od samych kamieniarzy, wieje zgrozą, zapewne! Smutku dopełniał fakt, że nie miałam ubezpieczonych tych pomników. Niestety, ubezpieczenia tego typu nie należą do tanich, wszystko zależy od wartości pomnika. Ktoś może zapyta: po co i dla kogo stawia się nagrobki? Moja odpowiedź jest prosta: - nic innego ze spraw materialnych, ziemskich nie mogłam już ofiarować moim bliskim, tylko te nagrobki. To symbol, takie małe mieszkanka, które miały być na tzw. "ziemską wieczność". Patrzyłam na ten zdewastowany nagrobek i mówiłam cicho..., i znowu Ciebie nie ochroniłam, mój Synku.
                                                                                                           

poniedziałek, 17 października 2011

Dlaczego cud się nie zdarzył?


Ten post jest szczególny, bardzo osobisty, mówiący o odejściu, a zarazem trudny i ciężki dla mnie. Opisując pewne zdarzenia, próbuję zatrzymać w kadrze, to co się wydarzyło.

Kiedy niedzielnego, październikowego przedpołudnia, wracałyśmy z moją teściową z tragiczną wiadomością o stanie zdrowia mojego męża, na drodze leżał dywan z brązowo-rudych liści, słońce zapraszało do wyjazdów za miasto. Było radośnie, babie lato kusiło swoją urodą, tylko w naszych sercach panował mrok. Dwie samotne kobiety jadące do szpitala, do którego wcześniej został przewieziony mój mąż, Marek. Każda kochała go po swojemu, każda modliła się po swojemu, tylko nasz cel był wspólny, pragnęłyśmy jego wyzdrowienia. Mimo to, moja teściowa, będąca lekarzem w kółko powtarzała, że to jest mózg, że na wszystko jest już za późno. Ja do końca pozostawałam w świecie swojej naiwności, że wszystko będzie dobrze. Lekarz po zrobieniu specjalistycznych badań, potwierdził diagnozę: guz mózgu i natychmiastowa operacja. W niedzielny wieczór byłam u Marka na sali, leżał bezbronny, bez jakiegokolwiek kontaktu. Mówiłam do niego, ale on błądził gdzieś wzrokiem, trzymałam go za rękę, ale on tego uścisku nie odwzajemniał. Dzisiaj, mając to doświadczenie, wiedząc, że na drugi dzień będzie operacja, zostałabym z nim całą noc, ale wtedy nie chciałam prosić lekarza o pozwolenie - znowu bałam się. Dziś zachowałabym się inaczej. W moim życiu ciągle towarzyszył mi lęk i bojaźń, których nie potrafiłam okiełznać. W poniedziałek znalazłam jeszcze księdza, który udzielił mojemu mężowi sakramentu chorych. Wszystko miało pomóc, wiara miała przenosić góry! Kiedy operacja trwała, siedziałam w przyszpitalnej kaplicy i modliłam się o cud. Marek, nie mógł wybudzić się po zabiegu, pozostając cały czas w śpiączce. Czy już wtedy coś przeczuwałyśmy, ponieważ Pola miała jechać na turniej, a w ostatniej chwili zmieniłyśmy plany. W nocy mój mąż został przewieziony na OIOM, bo nastąpiły problemy z oddychaniem, za niego pracowała aparatura. Znajomy lekarz, który akurat pracował tam pracował, zawezwał mnie do gabinetu i patrząc na wyniki badań, prześwietlenia głowy, powiedział, że w tym stanie rokowania nie są dobre. Jeżeli nawet wybudziłby się i tak będzie roślinką, że na to, co się z nim stało, nie byłoby ratunku w najlepszej klinice świata! Czy, aby na pewno? Setki pytań bez odpowiedzi! Ale moja odpowiedź była wtedy jednoznaczna: nie ważne, że byłby roślinką, ważne, że by żył! Młody, przystojny mężczyzna leżący w łóżku do końca życia, wpatrzony w sufit... Może to jednak Siła Wyższa podejmuje za nas te najważniejsze decyzje dotyczące naszego życia?! Raz weszłam na Oddział Intensywnej Terapii i zobaczyłam płatki z ligniny na powiekach Marka. Na pytanie, dlaczego i po co, dostałam odpowiedź, że to na wszelki wypadek, gdyby wybudził się ze śpiączki, nie będzie wówczas miał problemów z oczami. Wszyscy czekaliśmy na cud, a cud nie chciał się wydarzyć! Wchodziłam na OIOM w ubraniu ochronnym i specjalnym obuwiu, ale tylko na chwilę. Patrzyłam w odrętwieniu na pacjentów tam leżących, podłączonych do rurek i skomplikowanych urządzeń.

W sobotę, 11 października 1997, dzień rozpoczął się dla mnie dziwnie, ciągle pamiętałam sen, który po tylu latach dalej tkwi we mnie. Przyśnił mi się Marek oparty o szpitalną poduszkę z bandażem na głowie, bardzo spokojny, żeby nie powiedzieć smutny, który mówił, że nic z tego nie będzie. Pamiętam tę jego twarz... Obudziłam się i znowu strach, który ściskał za gardło. Pojechałam do pracy, nic nie zapowiadało tragedii. Pola z moim tatą przyjechali, by zabrać mnie do szpitala. Stan Marka był bardzo zły. Weszła do niego jeszcze moja teściowa, potem Filip widział ojca na końcu. Nie zdążył dobrze wyjść z oddziału, gdy pielęgniarka wybiegła za nim, mówiąc, że stan pacjenta nagle się pogorszył. Gdy dotarłam do szpitala, mój mąż już nie żył. Nie chciał, nie mógł poczekać, aby pożegnać się ze mną, a może jemu też było ciężko i dlatego... Nigdy nie dowiem się, tajemnicę zabrał ze sobą. A my? Byliśmy garstką ludzi stojących pod drzwiami OIOM-u - zapłakani, opuszczeni przez człowieka, który dla każdego z nas był całym światem. Odszedł człowiek..., jak mieliśmy dopuścić do siebie, że to tylko przejście do innego, lepszego świata, a my, co z nami tu na ziemi, z naszymi planami, z naszymi rolami, które mieliśmy wypełniać przez całe życie?! Kiedy odchodzi młody człowiek, to jest zawsze gwałt na naturze. To, nie tak miało być!

Wróciliśmy do domu, nie wierząc w to, co się stało, byliśmy, jak w letargu. Mój syn nie mógł unieść tego, co usłyszał i po prostu uciekł ze szpitala. Pamiętam, jak z płaczem rzuciłam się na moją sąsiadkę, która była moją pocieszycielką w tym trudnym czasie i pytałam ją dlaczego dawała mi nadzieję, że wszystko będzie dobrze, dlaczego kazała mi ufać?!

Ceremonia pożegnania odbyła się 18 października, było zimno, padał deszcz, a na 1 listopada wyjątkowo na kwiatach leżał już pierwszy śnieg. Wtedy po raz pierwszy umarłam...

                                                                                                             



                                                                        

piątek, 7 października 2011

Wtedy też był piątek


Wszystko, co robiłam do tej pory, a było związane z pisaniem bloga, miało między innymi jedno przesłanie - ocalić od zapomnienia, utrwalić chwilę, która minęła, aby po latach wrócić i przypomnieć sobie fakty z własnego życia, coś na wzór pamiętnika.

Do tej pory celowo nie pisałam o moim mężu, Marku. Jeśli już wspominałam, to pierwsze lata małżeństwa, a potem były tylko krótkie wzmianki. Z pewnością parę miesięcy temu, nie byłam jeszcze gotowa, aby poświęcić mu choćby jeden post. Teraz nadeszła odpowiednia chwila, bo zbliża się kolejna rocznica śmierci mojego męża. Marek, ojciec Filipa i Poli, od czternastu lat nie żyje. Odszedł ode mnie, od nas do innego świata. Tak po cichutku, bezszelestnie, bez pożegnania... Gdy złowrogie chmury zbierały się nad naszą rodziną też była cudna jesień, też był piątek, tyle tylko, że trzeciego października, a nie, jak dziś siódmego. Tamtej jesieni polskie "babie lato" pełne było słońca, przetykane pajęczyną na gałęziach drzew i utkanym ze spadających liści, dywanem. Z dnia na dzień słońce ustępowało niepogodzie, była to taka swoista przeplatanka radości, nostalgii i smutku. Wielki w bezmiarze smutku i rozpaczy tydzień, bo tyle trwała walka mojego męża o życie, a przecież wcześniej nic nie zapowiadało tragedii, która za parę dni miała nadejść.

W zwykły piątkowy poranek, trzeciego października, mąż pojechał odebrać rakietę do tenisa z dworca kolejowego, którą miał przywieźć trener Poli. Wrócił do domu, zrobił sobie herbatę, której nie zdążył już wypić. Jeszcze na chwilę położył się w pokoju się Filipa, akurat tego dnia nie musiał wcześnie jechać do pracy. Mimo upływu lat, wszystko doskonale pamiętam tak, jakby działo się to wczoraj. Traf chciał, że umówiłam się z wychowawczynią Filipa. Byłam w łazience, gdy usłyszałam, jakieś dziwne odgłosy dochodzące z pokoju, w którym spał Marek. Weszłam i zobaczyłam, że śpi, ale było coś niepokojącego w jego śnie. Twarz pokryta stróżkami potu i jakieś charczenie, zamiast oddechu. Zaczęłam go budzić, był bezwładny, po prostu leciał mi przez ręce. Po kilkunastu minutach dobudziłam go i poprosiłam, aby przeszedł do drugiego pokoju i tam położył, bo ja wiedziona poczuciem rodzicielskiego obowiązku, musiałam jechać do szkoły Filipa. Oczywiście, że to co piszę o swojej obowiązkowości przepełnione jest autoironią! Trzeba było mi zostać w domu, a do szkoły przedzwonić. Pamiętam, że gdy wróciłam po godzinie, on nadal spał. Znowu obudziłam go, tym razem łatwiej, niż poprzednio. Marek, próbował coś do mnie powiedzieć, ale mówił tak niezrozumiale, że musiałam domyślać się, że chce napić się mleka. I od tego momentu, a właściwie już wcześniej, zaczynają obezwładniać mnie pytania - dlaczego? Dlaczego nie zauważyłam, dlaczego nie skojarzyłam, że z Markiem działo się coś nienaturalnego, coś złego?! Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, że to jest coś, co może zagrażać jego zdrowiu czy życiu! Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja, która minie.

Przepraszam, za ten szczegółowy opis, który może jest zbędny, ale muszę utrwalić te chwile, klatka po klatce, jak na taśmie filmowej. Po kilku minutach Marek usiadł na kanapie i spojrzał w stronę drzwi, robiąc przy tym tak przerażoną minę, jakby coś strasznego zobaczył, a po sekundzie zaczęło wykręcać mu twarz i ręce. Wpadłam w panikę, zaczęłam krzyczeć, wołać pomocy. Marek osunął się na podłogę, dostał ataku padaczki. Gdy leżał nieprzytomny, ja wydzwaniałam na pogotowie prosząc, aby jak najszybciej przyjechali. Wykonałam cztery telefony zanim po okołu 40 minutach przyjechali. Pan doktor nie pozwolił mi jechać wraz z mężem w ambulansie, tylko kazał szukać jego legitymacji ubezpieczeniowej. Gdy w końcu dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że mój mąż został nafaszerowany silną dawką leków uspokajających, ponieważ w ambulansie odzyskał przytomność i był bardzo agresywny. Siedziałam przy nim przez jakieś trzy godziny, zanim na izbę przyjęć przyszedł lekarz i stwierdził, że mąż musi być odwieziony na inny oddział do drugiego szpitala.

Wtedy po raz pierwszy bezgranicznie zaufałam lekarzowi, później okazało się, że nie ostatni, ale chyba źle na tym zaufaniu wyszłam. Nie dopuściłam do głosu, choćby swojej intuicji - byłam tak "ugrzeczniona" w stosunku do pana doktora, którego bałam się nie urazić nadmiarem pytań! Na zasadzie nie pytany nie odpowiada, więc też nie opowiedziałam o tym, co stało się w domu, bo nie pytał! Nienawidziłam siebie wtedy, jak i teraz za to moje "ugrzecznienie" albo inaczej brak asertywności! To cholerne dobre wychowanie, te zasady wpojone w domu i w szkole, aby nie daj Boże, kogoś nie urazić zbytnią dociekliwością, zbędnymi pytaniami! A co zgotowałam samej sobie?! Wiem, że to jest chore, że to jest mój problem, ale tak niestety było! Właśnie ten pan doktor postawił złą diagnozę, która okazała się tragiczna w skutkach!

Kiedy na drugi dzień, w sobotę przyjechałam do Marka, do szpitala odległego o 30 km od naszego miejsca zamieszkania, dowiedziałam się, że zawieziono go właśnie tam, ponieważ pan doktor stwierdził u mojego męża objawy delirium i według niego, tylko w tamtym szpitalu powinien był się znaleźć! Pytałam wtedy na jakiej podstawie wydał taką diagnozę, skoro mąż był bez kontaktu, naszpikowany środkami uspokajającymi?! Powinien był trafić na neurologię, a zawieziono go na detox oddziału psychiatrycznego! Kiedy zobaczyłam Marka leżącego na korytarzu (brak wolnych łóżek na salach), bez kontaktu, nie wytrzymałam! Leżał, jak roślina bez czucia i emocji. Mówiłam do niego, a on nie reagował, jedynie ruszał dłońmi. Próbował, co chwila przykrywać się kołdrą, tak jakby wstydził się, że jest nagi. Był całkowicie bezbronny, jak małe dziecko, zdany na innych ludzi, którzy podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące jego życia. Dopiero po dwóch dniach, jakiś młody lekarz na niedzielnym dyżurze, zatrzymał się przy Marku na dłużej. Nie pasowały mu objawy do wcześniej postawionej diagnozy. Z powrotem przewieziono go do szpitala w naszym miejscu zamieszkania, przy czym nikt mnie o tym nie poinformował. Kiedy razem z teściową, pojechałyśmy odwiedzić Marka, nie zastałyśmy go w tym szpitalu. Lekarz przekazał nam hiobową wieść - podejrzenie guza mózgu. Pamiętam, jak przez mgłę, że szłyśmy do gabinetu lekarskiego ciągnącymi się chyba ze 15 minut korytarzami i ten przeraźliwy dźwięk zamykanych i otwieranych, skrzypiących drzwi, został we mnie do dziś. To była moja najdłuższa droga, jaką przebyłam w szpitalu, to była droga skazańca, którego świat za chwilę miał przestać istnieć. Za chwilę bezpowrotnie runęły wszystkie plany i marzenia.