Wszystko, co robiłam do tej pory, a było związane z pisaniem bloga, miało między innymi jedno przesłanie - ocalić od zapomnienia, utrwalić chwilę, która minęła, aby po latach wrócić i przypomnieć sobie fakty z własnego życia, coś na wzór pamiętnika.
Do tej pory celowo nie pisałam o moim mężu, Marku. Jeśli już wspominałam, to pierwsze lata małżeństwa, a potem były tylko krótkie wzmianki. Z pewnością parę miesięcy temu, nie byłam jeszcze gotowa, aby poświęcić mu choćby jeden post. Teraz nadeszła odpowiednia chwila, bo zbliża się kolejna rocznica śmierci mojego męża. Marek, ojciec Filipa i Poli, od czternastu lat nie żyje. Odszedł ode mnie, od nas do innego świata. Tak po cichutku, bezszelestnie, bez pożegnania... Gdy złowrogie chmury zbierały się nad naszą rodziną też była cudna jesień, też był piątek, tyle tylko, że trzeciego października, a nie, jak dziś siódmego. Tamtej jesieni polskie "babie lato" pełne było słońca, przetykane pajęczyną na gałęziach drzew i utkanym ze spadających liści, dywanem. Z dnia na dzień słońce ustępowało niepogodzie, była to taka swoista przeplatanka radości, nostalgii i smutku. Wielki w bezmiarze smutku i rozpaczy tydzień, bo tyle trwała walka mojego męża o życie, a przecież wcześniej nic nie zapowiadało tragedii, która za parę dni miała nadejść.
W zwykły piątkowy poranek, trzeciego października, mąż pojechał odebrać rakietę do tenisa z dworca kolejowego, którą miał przywieźć trener Poli. Wrócił do domu, zrobił sobie herbatę, której nie zdążył już wypić. Jeszcze na chwilę położył się w pokoju się Filipa, akurat tego dnia nie musiał wcześnie jechać do pracy. Mimo upływu lat, wszystko doskonale pamiętam tak, jakby działo się to wczoraj. Traf chciał, że umówiłam się z wychowawczynią Filipa. Byłam w łazience, gdy usłyszałam, jakieś dziwne odgłosy dochodzące z pokoju, w którym spał Marek. Weszłam i zobaczyłam, że śpi, ale było coś niepokojącego w jego śnie. Twarz pokryta stróżkami potu i jakieś charczenie, zamiast oddechu. Zaczęłam go budzić, był bezwładny, po prostu leciał mi przez ręce. Po kilkunastu minutach dobudziłam go i poprosiłam, aby przeszedł do drugiego pokoju i tam położył, bo ja wiedziona poczuciem rodzicielskiego obowiązku, musiałam jechać do szkoły Filipa. Oczywiście, że to co piszę o swojej obowiązkowości przepełnione jest autoironią! Trzeba było mi zostać w domu, a do szkoły przedzwonić. Pamiętam, że gdy wróciłam po godzinie, on nadal spał. Znowu obudziłam go, tym razem łatwiej, niż poprzednio. Marek, próbował coś do mnie powiedzieć, ale mówił tak niezrozumiale, że musiałam domyślać się, że chce napić się mleka. I od tego momentu, a właściwie już wcześniej, zaczynają obezwładniać mnie pytania - dlaczego? Dlaczego nie zauważyłam, dlaczego nie skojarzyłam, że z Markiem działo się coś nienaturalnego, coś złego?! Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, że to jest coś, co może zagrażać jego zdrowiu czy życiu! Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja, która minie.
Przepraszam, za ten szczegółowy opis, który może jest zbędny, ale muszę utrwalić te chwile, klatka po klatce, jak na taśmie filmowej. Po kilku minutach Marek usiadł na kanapie i spojrzał w stronę drzwi, robiąc przy tym tak przerażoną minę, jakby coś strasznego zobaczył, a po sekundzie zaczęło wykręcać mu twarz i ręce. Wpadłam w panikę, zaczęłam krzyczeć, wołać pomocy. Marek osunął się na podłogę, dostał ataku padaczki. Gdy leżał nieprzytomny, ja wydzwaniałam na pogotowie prosząc, aby jak najszybciej przyjechali. Wykonałam cztery telefony zanim po okołu 40 minutach przyjechali. Pan doktor nie pozwolił mi jechać wraz z mężem w ambulansie, tylko kazał szukać jego legitymacji ubezpieczeniowej. Gdy w końcu dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że mój mąż został nafaszerowany silną dawką leków uspokajających, ponieważ w ambulansie odzyskał przytomność i był bardzo agresywny. Siedziałam przy nim przez jakieś trzy godziny, zanim na izbę przyjęć przyszedł lekarz i stwierdził, że mąż musi być odwieziony na inny oddział do drugiego szpitala.
Wtedy po raz pierwszy bezgranicznie zaufałam lekarzowi, później okazało się, że nie ostatni, ale chyba źle na tym zaufaniu wyszłam. Nie dopuściłam do głosu, choćby swojej intuicji - byłam tak "ugrzeczniona" w stosunku do pana doktora, którego bałam się nie urazić nadmiarem pytań! Na zasadzie nie pytany nie odpowiada, więc też nie opowiedziałam o tym, co stało się w domu, bo nie pytał! Nienawidziłam siebie wtedy, jak i teraz za to moje "ugrzecznienie" albo inaczej brak asertywności! To cholerne dobre wychowanie, te zasady wpojone w domu i w szkole, aby nie daj Boże, kogoś nie urazić zbytnią dociekliwością, zbędnymi pytaniami! A co zgotowałam samej sobie?! Wiem, że to jest chore, że to jest mój problem, ale tak niestety było! Właśnie ten pan doktor postawił złą diagnozę, która okazała się tragiczna w skutkach!
Kiedy na drugi dzień, w sobotę przyjechałam do Marka, do szpitala odległego o 30 km od naszego miejsca zamieszkania, dowiedziałam się, że zawieziono go właśnie tam, ponieważ pan doktor stwierdził u mojego męża objawy delirium i według niego, tylko w tamtym szpitalu powinien był się znaleźć! Pytałam wtedy na jakiej podstawie wydał taką diagnozę, skoro mąż był bez kontaktu, naszpikowany środkami uspokajającymi?! Powinien był trafić na neurologię, a zawieziono go na detox oddziału psychiatrycznego! Kiedy zobaczyłam Marka leżącego na korytarzu (brak wolnych łóżek na salach), bez kontaktu, nie wytrzymałam! Leżał, jak roślina bez czucia i emocji. Mówiłam do niego, a on nie reagował, jedynie ruszał dłońmi. Próbował, co chwila przykrywać się kołdrą, tak jakby wstydził się, że jest nagi. Był całkowicie bezbronny, jak małe dziecko, zdany na innych ludzi, którzy podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące jego życia. Dopiero po dwóch dniach, jakiś młody lekarz na niedzielnym dyżurze, zatrzymał się przy Marku na dłużej. Nie pasowały mu objawy do wcześniej postawionej diagnozy. Z powrotem przewieziono go do szpitala w naszym miejscu zamieszkania, przy czym nikt mnie o tym nie poinformował. Kiedy razem z teściową, pojechałyśmy odwiedzić Marka, nie zastałyśmy go w tym szpitalu. Lekarz przekazał nam hiobową wieść - podejrzenie guza mózgu. Pamiętam, jak przez mgłę, że szłyśmy do gabinetu lekarskiego ciągnącymi się chyba ze 15 minut korytarzami i ten przeraźliwy dźwięk zamykanych i otwieranych, skrzypiących drzwi, został we mnie do dziś. To była moja najdłuższa droga, jaką przebyłam w szpitalu, to była droga skazańca, którego świat za chwilę miał przestać istnieć. Za chwilę bezpowrotnie runęły wszystkie plany i marzenia.