środa, 27 listopada 2013

To Wy przyszliście do Niego...


Gdy moja córka dowiedziała się o śmierci Filipa już na trzeci dzień była w domu. To było nasze pełne łez przywitanie. Na drugi dzień musiałyśmy pojechać do Warszawy, aby odebrać ciało Filipa. Akurat tego dnia przypadał "Tłusty Czwartek". W przydrożnych zajazdach można było kupić pączki, ludzie radośnie uśmiechali się do siebie. Tylko nam wydawało się, że Pola, ja oraz dziadkowie, byliśmy najsmutniejszymi ludźmi na świecie...jechałyśmy po ciało Filipa.

Koło życia mojego syna zatoczyło swój krąg. Ileś lat temu wystartowało z punktu A, aby po latach życia w cierpieniu, ponownie wrócić do punktu wyjścia. Kiedyś wspominałam, że zaraz po narodzinach syna, założono mu na przegub rączki plastykową bransoletkę z moim imieniem i nazwiskiem. Już wtedy po raz pierwszy błędnie wpisali moje/jego nazwisko! Ten sam scenariusz powtórzył się po latach, gdy w instytucie w Warszawie stwarzano problemy z odebraniem ciała syna. Nie chcieli mi go wydać, ponieważ wszystkie dane identyfikacyjne na przyklejonym na klatkę piersiową plastrze, zgadzały się poza błędem w nazwisku!

W jednym z ostatnich postów wymieniłam godzinę 10:34, kiedy to skończyłam moją ostatnią rozmowę telefoniczną z Filipem. Gdy po kłopotach z korektą nazwiska, wreszcie opuszczaliśmy mury szpitala, odruchowo spojrzałam na zegarek, który wskazywał godzinę 10:34. Przypadek, zbieg okoliczności, czy jakiś znak dla nas? Sama nie wiem, jak do tego podejść. Ta cała sytuacja nijak do nas nie docierała! Oto w specjalnym samochodzie, w trumnie wieziemy ciało Filipa. Po drodze myślałyśmy o jednym: jedzie z nami Filip, ale jest nam jakiś obcy. Już nie możemy przytulić się do niego, pożartować. On już nie należy do nas! Po wjeździe do miasta, będziemy musiały go oddać. Auto skręci w przeciwnym kierunku niż nasz dom. Nie wejdzie do własnego pokoju. Już nigdy nie będzie jak dawniej! Wszystko skończyło się, nie mam syna, Pola brata, a dziadkowie wnuka! Ta pierwsza noc spędzona z nim, a jednak bez niego. Jest wprawdzie w rodzinnym mieście, ale duchowo gdzieś daleko. Podejrzewam, że nie tylko ja odczuwałam ten straszny rodzaj bólu, który wszedł w każdy zakątek ciała i zadomowił się w nim na dobre.

Gdy na parę godzin przed ceremonią, zostałam zupełnie sama z Filipem w sali przygotowań, tak po matczynemu, przygotowywałam go do ostatniego pożegnania. To miało być nasze ostatnie spotkanie z nim. W tamtym momencie już wiedziałam, że nie wyprawię mojemu synowi wesela, nigdy z nim nie zatańczę, a mimo to, szykowałam go jak na zaślubiny. Dlatego chciałam, aby wyglądał tak, jakby wyruszał na swoje wesele, gdzieś tam daleko w niebie. Do klapy marynarki przypięłam mu pączek białej róży z przyozdobieniem, tak jak na pana młodego przystało. Napiszę teraz coś, za co być może potępicie mnie, ale nie zważam na to! Będąc w tej sali tylko z Filipem, wzięłam do ręki nożyczki i delikatnie obcięłam mu kosmyk włosów. Musiałam przecież mieć na pamiątkę coś, co należało do niego! Ten kosmyk owinięty w papierową serwetkę, włożony do białej koperty, leży skrzętnie skryty w mojej szufladzie...

Jeszcze przed ceremonią, zadzwoniła do mnie była dziewczyna Filipa i powiedziała, że przeprasza, ale nie przyjedzie, że woli pamiętać wszystkie miłe chwile, które spędzili, gdy byli parą. Oczywiście uszanowałam jej decyzję. Smutna, pełna bólu i łez, ale zarazem piękna ceremonia, morze ludzi i kwiatów. Przyszli do niego wszyscy ci, dla których był ważny i przez nich kochany. Koledzy utworzyli szpaler z dwóch stron, podchodząc do Filipa, mówili: Żegnaj przyjacielu! Wychodząc z kaplicy, zobaczyłam Gosię z wiązanką kwiatów. Byłam taka szczęśliwa, że przyjechała, aby pożegnać się z nim. Czy można doświadczyć radości na pogrzebie?! Teraz już wiem, że można! Podobno dotknęłam trumny, nachyliłam się i powiedziałam cicho: Synku, widzisz, jednak Gosia przyjechała do Ciebie...

Już na cmentarzu, Pola wygłosiła bardzo osobistą mowę pożegnalną. Zaledwie jedno ze zdań pamiętam do dziś: skoro mój brat nie mógł przyjść do Was - Wy, przyszliście do niego... Tłumy ludzi, grób zasypany kwiatami tylko, gdzie Ty byłeś i jesteś mój Synku?

Moi Drodzy, tym postem zamykam, historię mojego syna Filipa. Może usłyszę zarzuty, że uskuteczniam w prostej postaci ekshibicjonizm emocjonalny, że jest to nieetyczne, niemoralne, aby aż tak odzierać się z emocji i nie tylko! Uważam, że postąpiłam słusznie, pisząc to wszystko. Starałam się opisać życie ze schizofrenią u boku, pokazać zarówno walkę Filipa, jak i jego nieustanną nadzieję oraz bezsilność wszystkich wobec tej, która zwyciężyła - schizofrenii.










 


środa, 6 listopada 2013

Odszedłeś cicho, ot tak po prostu...


Po chwili lamentu i płaczu nadszedł moment, kiedy miałam przekazać rodzicom i Poli tę straszną wiadomość, że Filip nie żyje - to wszystko mnie przerastało! Byłam jak sparaliżowana, jednocześnie bałam się o nich. Nie wiedziałam, jak zareaguje mama chora na serce, jak Pola, dla której Filip był całym światem. Dlatego zadzwoniłam do brata i poprosiłam, aby poszedł do rodziców i powiedział im o wszystkim. Z Polą akurat nie mogłam skontaktować się i zostawiłam na jej sekretarce dziesiątki wiadomości. Gdy wreszcie udało mi się połączyć z nią i usłyszała, że Filip odszedł, rzuciła słuchawką i wybiegła z domu. Przez dłuższy czas nie wiedziałam, co się z nią dzieje. Była sama, samiuteńka ze swoimi myślami w obcym świecie. Kiedy zadzwoniłam do mojej teściowej, ta natychmiast rozłączyła się. Mówiła potem, że tylko tak mogła zareagować, chciała natychmiast przerwać to połączenie. Czekała na następną wiadomość, mając nadzieję, że usłyszy, iż była to pomyłka, co do osoby i miejsca. Po chwili przyjechali do mnie rodzice, wszyscy byliśmy jak otumanieni, byliśmy w szoku. Oni płakali dalej nie dowierzając, a ja chodziłam po mieszkaniu i krzyczałam, że to musi być jakaś okrutna pomyłka. Dla mnie było nie do przyjęcia, żeby człowiek popełnił samobójstwo w szpitalu pod okiem personelu medycznego! Wtedy po raz pierwszy mój mózg zrobił zdjęcie tej smutnej sytuacji, zaraz miałam wyjeżdżać z mamą i bratem do Warszawy, aby odebrać rzeczy syna i załatwiać formalności. Weszłam do łazienki i w pierwszym momencie wydawało mi się, że wzięcie prysznica równa się umyciu przed czekającą mnie podróżą, ale nie to było głównym powodem! Stałam długo pod strumieniem potwornie gorącej wody i lałam ją na siebie hektolitrami w przeświadczeniu, że ten prawie wrzątek zmyje ze mnie nieprawdę! Tak bardzo pragnęłam i miałam nadzieję, iż szorując ciało, aż do bólu , zedrę z siebie to kłamstwo o śmierci Filipa. Boże to nie może być prawda, mało Ci było, że zabrałeś mojego męża, a teraz i syna?!

Przez całą drogę do Warszawy, pytałam mamę, czy to, co usłyszałam od lekarza jest prawdą. Tuż po przyjeździe do instytutu, brutalnie przekonaliśmy się, że nie zaistniała żadna pomyłka! Nikt z lekarzy czy to prowadzący czy też ordynator nie wyszedł do nas, mimo iż byli powiadomieni, że czekamy. Ważniejsza była odprawa lekarzy, zupełnie tak, jakby samobójstwa na tym oddziale były czymś częstym. Nikomu się nie spieszyło! O, mój smutku, czekaliśmy około pięćdziesięciu minut, zanim doktor łaskawie do nas wyszedł. Beznamiętnym głosem zrelacjonował przebieg całego zajścia, próbę reanimacji podjętą przez personel i tyle! Żadnego słowa: przepraszam, bo to byłoby przyznaniem się do winy z powodu nie dopilnowania pacjenta, żadnego zdania: jest nam przykro. Powlokłam się więc za pielęgniarką, aby odebrać torbę z osobistymi rzeczami Filipa. Do białego worka na śmieci podpisanego czarnym flamastrem z jego imieniem i nazwiskiem, wrzucono rzeczy, które stały na szafce: kawę, papierosy, piankę do golenia i parę innych drobiazgów. Stałam nieruchomo jak posąg, próbując zatrzymać w pamięci kolejny kadr: jestem w sali obok łóżka syna i po raz ostatni patrzę na miejsce, na którym on jeszcze siedemnaście godzin temu leżał i słuchał muzyki.

Tysiące razy, krok po kroku, rozpamiętywałam sytuację, w której doszło do tej tragedii?! Co było impulsem?! Wydawało się przecież, że ta niedziela, jak każda inna w szpitalu, upłynie leniwie bez większych zawirowań. Nie wiem, dlaczego może to intuicja, ale w mojej wyobraźni pojawiają się ciągle te same obrazy. Robię sobie taką retrospekcję wydarzeń, że w to wczesne popołudnie prawdopodobnie Filip leżał na łóżku, słuchając ulubionej muzyki i był pogrążony w swoim świecie. Nagle musiało wydarzyć się coś strasznego, coś zobaczył lub usłyszał tylko on w swojej chorobie! Może był to jakiś impuls, scena, urojenia, osoby lub głosy, czyli te jego "schizy"! Być może ten ktoś lub coś "naigrywało" się z niego, nie dawało mu spokoju lub wręcz nakazywało mu pójść do łazienki i skończyć ze sobą, niestety, zabrał ze sobą żyletkę. Te urojenia , natarczywe myśli sterowały nim, nakazywały, były na tyle silne, że nie mógł uwolnić się od nich. Gdyby wtedy minął ten atak, nie był tak silny, to może nie doszłoby do tej tragedii, a tak wypełniło się. Filip czuł się bardzo źle i jeśli nie tym razem, to być może innym doszłoby do powtórki, tak mówił jego lekarz. Wtedy na oddziale było cicho i spokojnie, mało pacjentów. Pielęgniarki siedziały w dyżurce i popijały kawę. W którymś momencie Filip wyszedł do toalety, tak jak każdy pacjent i nie było w tym nic dziwnego. Nikt z personelu przecież nie sprawdza, jak długo i często pacjent tam przebywa. A Filip był w niej wyjątkowo długo przez nikogo nie zauważony. Wreszcie któryś z pacjentów wszedł i zobaczył go stojącego w kałuży krwi. Mój syn próbował popełnić samobójstwo, podcinając sobie żyły w zgięciach obu dołów łokciowych! Dlaczego piszę, że próbował? Dlatego, że gdy go znaleziono jeszcze żył. Podobno był bardzo agresywny wobec personelu, nie pozwolił nikomu do siebie podejść, tak jakby te "schizy" wymuszały na nim tę agresję, sterowały jego myślami. To one miały nad nim moc! Po chwili przybiegł lekarz z innego oddziału, który akurat zabezpieczał jeszcze trzy inne i w tym czasie akurat przyjmował pacjenta, a tu, chodziło o czas! Każda sekunda była na wagę życia! Pielęgniarkom nie udawało się zatrzymać krwotoku, czyli co?! Wykrwawiał się! Z relacji świadków wiem, że Filip zszedł do karetki jeszcze o własnych siłach. Miał być przewieziony do innego szpitala. Ubytek krwi był tak wielki, że w karetce doszło do zapaści i stracił przytomność. Reanimowano go zarówno w karetce jak i na "OIOMie", bez skutku. Za późno też określono u niego grupę krwi, a potrzebna była natychmiast.

W takiej tragedii mój syn był całkowicie sam i samotny. Nikogo z rodziny kto trzymałby go za rękę, kiedy odchodził. Nikt do niego nie mówił, nie dziękował za to, że był, że dla nas był ważny i kochany. Nikt nie dawał mu nadziei, że po tamtej stronie czekają na niego bliscy. Nie dane było mi pożegnać się z nim, wyszeptać, że jego tata z pewnością już wyszedł mu na spotkanie i zaraz powie: SYNKU, CZEKAŁEM NA CIEBIE TAK DŁUGO... Parę lat wcześniej, gdy był pogrzeb mojego męża, Filip napisał do niego kartkę i włożył do marynarki na wysokości serca, a na niej widniało: "BYŁEŚ NAJLEPSZYM TATĄ NA ŚWIECIE". Kiedy rozmawiałam z przyjaciółką przez telefon, w tym czasie, mój syn kończył życie - odruchowo spojrzałam na zegarek, była 19:10. Czy miałam jakieś przeczucie? Żadnego! Tylko znowu zapamiętałam kolejny moment: siedziałam na kanapie, skończyłam rozmawiać i nagle przez ułamek sekundy poczułam coś, jakby powiew wiatru z mojej lewej strony. Zupełnie tak, jakby ktoś wziął wachlarz i zrobił ruch powietrza. Spojrzałam w to miejsce, ale nie poczułam lęku, tylko zdziwienie. Jak dziś to tłumaczę? Chcę wierzyć, że Filip przyszedł do mnie, aby się pożegnać. Zrobił ten podmuch specjalnie, żebym poczuła jego obecność. Jednak nie chciał odejść bez pożegnania, bo skoro ja nie zdążyłam dojechać do niego, nie doczekaliśmy tej środy, to on przyszedł pożegnać się ze mną... Jeszcze do niedawna w myślach, mówiłam do niego: odszedłeś tak cicho bez pożegnania, mój synku. A teraz już wiem, że odszedłeś cicho, ot tak po prostu...                            
                                                                                                         





niedziela, 6 października 2013

Jak trzcina na wietrze


Gdy mojego syna przyjmowano na oddział półotwarty w jednym z najważniejszych ośrodków medycznych w Polsce, utkwił mi w pamięci moment pożegnania z nim. Filip spojrzał na mnie i powiedział: cześć mamo, po prostu tak, jak zwykle żegnaliśmy się. Wtedy jeszcze nie przeczuwałam, że widzę syna po raz ostatni w życiu. Wydawało mi się, że wyposażyłam go we wszystko, co było potrzebne na przetrwanie tych kilku tygodni w oddziale. Wiedziałam, że niebawem przyjadę, aby odwiedzić go i porozmawiać z lekarzem prowadzącym. To było bodajże dwanaście długich, męczących dni, które Filip tam spędził i przez ten czas nie czuł się dobrze. Potrafił dzwonić do mnie w nocy, mówiąc, że źle się czuje i nie może spać. Szedł wtedy do dyżurki i prosił o tabletkę na sen. Przez cały jego pobyt słyszałam prośby, abym zabrała go do domu. On prosił mnie, a ja błagałam jego o wytrwanie, o kolejny dzień, gdy zmienią mu leki, zrobią kolejne badania i wreszcie stanie się cud - zacznie czuć się lepiej. Ten ośrodek medyczny miał być dla nas tą ostatnią deską ratunku. Pamiętam scenę na kilka dni przed wyjazdem do szpitala, gdy Filip stał przed lustrem, już wtedy zmieniał fryzurę, odchodząc od krótkich włosów, patrzył na te swoje mocne, ładne włosy i mówił, że dobrze się składa, iż pobędzie w tym szpitalu przez jakiś czas, akurat włosy fajnie odrosną i na wiosnę pokaże nowego siebie. Może czytając te słowa, ktoś pomyśli o jego próżności, że tylko wygląd miał dla niego znaczenie. Nic bardziej mylnego, takie sytuacje odbierałam jako sygnał, że chce mu się cokolwiek przy sobie robić, że czuje się lepiej, albo gdy kupił sprzęt do robienia tzw.brzuszków. Sam widział, że pod wpływem branych leków, małego ruchu, jego sylwetka zmieniła się. Poruszał się ociężale, wyglądał jak nadmuchany balon, nie lubił siebie takiego.

Ostanie dni z życia Filipa, pamiętam z doskonałą precyzją, mimo iż przesuwają się szybko jak na czarno-białej kliszy. Miałam przyjechać w najbliższą środę, aby porozmawiać z psychologiem, bo Filip stwarzał trudności w grupie. Nie chciał brać udziału w zajęciach, leżał tylko ze słuchawkami na uszach, odgrodzony od reszty świata. Przez ten czas miałam z nim kontakt jedynie telefoniczny. Chciałam, aby nie czuł się samotny. Leżąc w szpitalu w naszym mieście, odwiedzałam go prawie codziennie, a tu dzieliła nas odległość ponad trzystu kilometrów. Rozmawialiśmy praktycznie codziennie, dlatego też wiedział o moim przyjeździe i mówił, że się cieszy. Niestety, nie zdążyłam już się z nim spotkać... Minęła kolejna sobota pobytu Filipa w oddziale, taki normalny, weekendowy dzień, jak w każdym innym szpitalu. Jeden lekarz dyżurny zabezpieczający trzy oddziały, sporo pacjentów na przepustkach, cisza, spokój. W końcu nastała niedziela, ta ostatnia niedziela w życiu mojego syna... Pamiętam, że zrobiłam sobie poranną kawę i nie wiem dlaczego, ale przemknęła mi myśl, że oto jestem spokojna i szczęśliwa, bo przecież Filip jest w najlepszym ośrodku w Polsce i jeśli tam mu nie pomogą, to znaczy, że już nigdzie. Zadzwoniłam do niego, powiedziałam, że nie mogę doczekać się przyjazdu i odliczam godziny. Z zasady nie patrzę na zegarek, kończąc rozmowę, ale wtedy spojrzałam, była 10:34. Teraz z perspektywy, wydaje mi się, że ta niedziela niby była normalna, ale zarazem jakaś inna w swojej wymowie. Po całym tygodniu pracy, nie chciało mi się dokądkolwiek wychodzić, ale tym razem uległam namowie rodziców, którzy zaprosili mnie na niedzielny obiad. Przypominam sobie, że kiedy wychodziłam od nich, stałam w przedpokoju, żegnając się z nimi. Wtedy usłyszałam fragment nadawanego filmu "Na dobre i na złe". Dostrzegłam dobiegający z telewizora ciemny, prawie czarny obraz filmu. Zdziwiło mnie to bardzo, bo treść serialu znałam i wiedziałam, że raczej nie ma tam mrocznych scen, a tu jakiś prawie że zamazany obraz. To zdarzenie musiało wywrzeć na mnie jakieś złe wrażenie, skoro do tej pory pamiętam go bardzo dokładnie! I znowu zerknięcie na zegarek - około 16.

Wróciłam do domu, nie mając żadnych złych przeczuć. Tego wieczoru, zadzwoniłam do mojej przyjaciółki. Rozmowa upłynęła nam na wspominkach i ogólnej radości, byłam spokojna i rozluźniona. I znowu zegarek wskazywał 19:10. Który to już raz tego dnia kontroluję czas?! Wyłączyłam swój telefon komórkowy na noc, zresztą zawsze tak robiłam. Jednak coś nie dawało mi spokoju... Pomyślałam sobie, że będzie lepiej jak go włączę, bo gdyby Filip chciał zagadać w nocy, to muszę mieć z nim kontakt, nie chcę, aby się zdenerwował. A tu nagle usłyszałam nagrany na sekretarce jakiś nieznany, męski głos, który prosił o kontakt z oddziałem. Było około godz. 20:30 kiedy zadzwoniłam. Lekarz dyżurny spytał dla upewnienia, czy jestem matką Filipa, po czym powiedział, że dziś mój syn miał próbę samobójczą. Odrzekłam zniecierpliwiona, iż wiem, że nie była to pierwsza próba, ale kiedy chciałam zapytać już, jak syn się czuje, on powiedział: PANI SYN NIE ŻYJE, POPEŁNIŁ SAMOBÓJSTWO! MIMO UDZIELONEJ POMOCY NIE UDAŁO SIĘ GO URATOWAĆ! Co wtedy czułam? Nie pamiętam... DLA MNIE ŚWIAT SIĘ ZATRZYMAŁ. Przez chwilę nic do mnie nie docierało, byłam głucha, nie mogłam zrozumieć, co do mnie mówił. Chyba nie chciałam tego słyszeć, zamknęłam się w sobie. Przecież to nie mogła być prawda! Jak to samobójstwo w szpitalu pod okiem personelu?! Pamiętam, że zaczęłam krzyczeć do słuchawki, że...ZABILIŚCIE MI SYNA! NAJPIERW MĘŻA, A TERAZ SYNA! WTEDY W JEDNEJ SEKUNDZIE JAKAŚ CZĘŚĆ MNIE TEŻ UMARŁA... Lekarz zapytał tylko czy mieszkam sama i czy teraz też jestem sama w domu? Czułam, że te moje spazmy i szlochy do słuchawki słyszy cały pion w klatce, ale nie obchodziło mnie to. Ten lekarz dalej mówił, że jest mu bardzo przykro, bo to on z personelem, reanimował Filipa, ale się nie udało. Poinformował mnie także, co w najbliższych godzinach powinnam zrobić oraz jakie są procedury na wypadek śmierci w szpitalu.

MÓJ SYN FILIP, PRZEZ DWADZIEŚCIA PARĘ LAT SWOJEGO ŻYCIA, KOŁYSAŁ SIĘ JAK TA DELIKATNA TRZCINA NA WIETRZE... RAZ OWIEWAŁY GO DELIKATNE PODMUCHY LEKKICH WIATRÓW, A CZASAMI SMAGAŁY WICHRY, PRÓBOWAŁY WYRWAĆ GO Z KORZENIAMI! AŻ NAGLE POWIAŁ TEN NAJSILNIEJSZY Z WIATRÓW I PORWAŁ MI GO... W CIĄGU PARU GODZIN STRACIŁAM SYNA BEZPOWROTNIE...
                                                                                                                       

czwartek, 5 września 2013

Moja wina, moja wielka wina


Lato 2013 roku powoli dobiega końca, czuć już w powietrzu wilgoć, a poza miastem nad polami widać unoszące się mgły, takie tańczące Anioły w swoich przeźroczystych, czasami blado-białych sukienkach. Typowe "Babie lato" miesza się z jesienną pluchą. Dobrze pamiętam ten ostatni wrzesień mojego syna. Bywało smutno i przygnębiająco na dworze i tylko czasami słońce niezdarnie przedzierało się przez ciężkie od deszczu chmury. Tak też czuł się Filip, kilkanaście długich tygodni prawie do Świąt Bożego Narodzenia spędził w szpitalu bez większej poprawy. Czy już wtedy coraz szybciej zmierzał drogą ku przeznaczeniu?! Czy akurat w pewien październikowy poranek musiałam obejrzeć program pt."Otwórzcie drzwi schizofrenii"?! Przecież, gdyby nie on, w ogóle nie wiedziałabym o istnieniu tego najważniejszego w Polsce ośrodka zajmującego się leczeniem schizofrenii i innych zaburzeń psychicznych. Do tej pory dokładnie pamiętam rozmowę z lekarzem prowadzącym, który na pytanie, co sądzi o zawiezieniu syna do tegoż ośrodka, powiedział, że oni zrobili wszystko i sami nie widzą poprawy (schizofrenia lekooporna), więc może warto pojechać tam, choćby na konsultację. Na własną rękę wertowałam strony internetowe ośrodka, wyszukując odpowiedni dla Filipa oddział. Był i jest tam do tej pory oddział zamknięty bez możliwości wychodzenia poza obiekt, pacjent chodzi w piżamie, taki typowy oddział szpitalny z ograniczoną ilością godzin z psychoterapii. W końcu znalazłam oddział półotwarty, gdzie takich zakazów jak wyżej opisane nie było. Oczywiście chciałam, aby Filip trafił do tego ośrodku, ale żeby znowu nie czuł atmosfery typowego szpitala, przecież nie dawno wyszedł z poprzedniego. Zresztą nigdy nie trafił na dobrego psychologa czy też nie uczestniczył w grupowej psychoterapii, która w tej chorobie również jest ważna. Dlatego na tamten moment, wydawało mi się, że oddział półotwarty będzie najlepszym dla mojego syna. Dodatkowo lekarka Filipa podpowiedziała, aby wcześniej przesłać dokumentację syna do ordynatora wybranego oddziału, aby ten miał czas zaznajomić się z historią choroby. I tak siedemnaście opisów, wypisów i innych dokumentów poleciało listem poleconym na biurko pani ordynator. Na konsultację czekaliśmy i tak krótko, bo zaledwie około trzech tygodni. Zdziwiłam się bardzo, gdy dopiero przy nas, pani ordynator rozrywała kopertę i pobieżnie zapoznawała się z jej treścią. Byłam tym faktem zdenerwowana, ale co mogłam zrobić?! Uważam, że miała wystarczająco dużo czasu, aby wnikliwie przejrzeć nadesłane dokumenty medyczne.

Czy był to kolejny etap układanki, która w błyskawicznym tempie dopasowywała się do otaczającej rzeczywistości?! Bo na początku ja ze swoimi zasłyszanymi wiadomościami, potem akceptacja ze strony lekarza Filipa, wreszcie nieodpowiedzialna pani ordynator i na koniec lekarz prowadzący, który najprawdopodobniej nie wczytał się w dokumentację! Może już wtedy była to kręta droga ku przeznaczeniu... Dlaczego tak myślę? Bo jeśli lekarz prowadzący przyłożyłby się do tych opisów sumiennie i wszystko sprawdził, to w końcu zobaczyłby ciężko chorego człowieka. Jego reakcja lub decyzja ich obojga, lekarz plus ordynator, powinna być zgoła odmienna. W każdym dokumencie widniała wzmianka o aktualnym stanie zdrowia syna oraz wyraźna informacja o jego wcześniejszych próbach samobójczych. Czy ci lekarze po zapoznaniu się z historią choroby nie powinni byli umieścić syna na oddziale zamkniętym, gdzie jest o wiele większa kontrola nad pacjentem w stanie ciężkim?! Ja odbieram to jednoznacznie na zasadzie: matka, chciała umieścić synka na danym oddziale, to ok! Niech tak będzie! Czy dalej naiwnie pytam, gdzie w tym wszystkim jest dobro pacjenta? Do kogo w końcu należą ostateczne decyzje?!

Filip przez dwa tygodnie pobytu tam, czuł się bardzo źle. Nie chciał uczestniczyć w zajęciach terapeutycznych, jeśli już to rzadko. Odmawiał jedzenia obiadów, uważał, że od nich tyje, ale w ogromnych ilościach pochłaniał słodycze. Palił ogromne ilości papierosów i pił hektolitry kawy. Dzwoniłam do niego codziennie, mówił, że całymi dniami leży i słucha muzyki, nie mógł spać po nocach - kompletnie wycofał się z życia! Choroba robiła dalej swoje! Prosił mnie, żebym zabrała go do domu. Twierdził, że w tym ośrodku nie leczą tak jak myśleliśmy, ponieważ dostawał dokładnie te same leki, jak wcześniej w naszym szpitalu. W tej sytuacji jego pobyt tam wydawał się faktycznie bezsensowny, ale dzwoniła do mnie psycholog i prosiła, żebym w najbliższą środę przyjechała i porozmawiała z nią. Niestety, już nie zdążyłam...

Jest coraz trudniej w tej mojej wspinaczce, jestem potwornie zziębnięta i przerażona tym co poczuję, gdy wreszcie dotrę na ten wierzchołek góry. Co mnie tam czeka? Spokój i ukojenie, czy może dalej będę targana wiatrem... Czuję, że muszę stanąć w prawdzie przed Wami, a przede wszystkim sama przed sobą, a to jest najbardziej trudne i bolesne. Któregoś razu mój syn zadzwonił do mnie i prosił, żebym przyjechała i zabrała go do domu. Dzień wcześniej uciekł z oddziału przez nikogo nie sprawdzany, zatrzymany! Chciał pojechać do ciotki, ale źle się poczuł, miał te swoje lęki i wrócił z powrotem. On prosił mnie, a ja błagałam i przekonywałam jego, żeby został, żeby dał szansę lekarzom, żeby poczekał na zmianę leków, która powinna w końcu nastąpić! Tyle czekania, załatwiania miejsca, tyle wysiłku włożone w to, żeby przyjęli go na oddział i co? Miał tak po prostu zrezygnować?! PRZECIEŻ TAM MIELI MU POMÓC! Kiedy zadzwonił do mnie po raz drugi tego dnia, stałam w pokoju przy oknie, wymachując nerwowo rękami. Czułam wściekłość na niego, kiedy mówił: mamo, przyjedź po mnie! A ja krzyczałam do słuchawki, żeby nie szantażował mnie w ten sposób! Nieważne, że moje intencje, działania były szczere i dobre. Nienawidzę siebie za tę złość, którą mu okazałam! Mój syn potrzebował mnie, a ja odwróciłam się od niego! Wtedy nie widziałam tej jesieni patrząc przez okno, tylko przemykały mi przed oczami zdarzenia i sytuacje jakie musiałam pokonać, aby mój syn znalazł się w miejscu, w którym znowu czekaliśmy na cud. Nieważne, że chciałam pomóc...

MOJA WINA, MOJA WIELKA WINA, MÓJ KOCHANY SYNKU...

                                                                                                                 

niedziela, 11 sierpnia 2013

Ciągle czekam na Ciebie, Tato


Czy macie podobne odczucia, że czasami musicie dokończyć coś, co zaczęliście w przeszłości coś, co nie daje Wam spokoju i wręcz prosi o przysłowiowe postawienie kropki nad "i". Dopiero wtedy odczuwacie ulgę, że oto dopełniliście dzieła, a tym dziełem może być praktycznie wszystko, co na dany moment było i jest dla Was ważne. Jeszcze parę tygodni temu, wydawało mi się, że definitywnie zakończyłam pisanie o odchodzeniu mojego Taty. Wtedy byłam bardzo daleko od tych smutnych wydarzeń, całe dziesiątki tysięcy kilometrów. Mówiłam wówczas, że nie czuję tego, co wydarzyło się w związku z chorobą i jego odejściem. Przestrzeń robiła swoje, nie dotykałam tej traumy, bo byłam za daleko. Po raz pierwszy nowe, nieznane do tej pory uczucia, zaczęły pojawiać się, gdy siedziałam na lotnisku. Tysiące ludzi zmęczonych, ale i radosnych, być może lecących na wakacje i pośród nich ja - smutna. Wtedy dotarło do mnie, że powrót do domu rodzinnego nie będzie już taki jak dawniej. Tato nie wyjdzie przed drzwi i nie przywita mnie, jak czynił to do tej pory.

Wszystko się zmienia i znowu do głosu trzeba dopuścić akceptację, żeby mniej bolało. Wejście do taty pokoju, było kolejnym zmierzeniem się z rzeczywistością - jednak to prawda! Nie ma go, nie siedzi jak zwykle i nie ogląda ulubionych programów, nie woła mamy, żeby przyszła posłuchać "Faktów", co więc pozostało? Tylko puste miejsce na kanapie, jakieś niedokończone pisma na stole i zdjęcia najbliższych na półce, na które zawsze spoglądał. Mój tata dożył sędziwego wieku i mimo że był wyniszczony przez chorobę, codziennie odmawiał pacierz wieczorny. Mawiał, że zawsze modli się za tych, którzy odeszli na drugi brzeg i sami nie mogą już sobie pomóc. Mocno wierzył, że jego mama opiekuje się nim i czuwa, czyli co? Można mieć te swoje lata, być zmęczonym przez choroby, a mimo to pokładać ufność, wiarę i nadzieję we własnych rodzicach, że czuwają, że ciągle są...

Teraz, gdy patrzę na taty pokój, posprzątany, nie może dotrzeć do mnie, że jeszcze dwanaście tygodni temu on w nim był! Powoli dzień po dniu, uchodziło z niego życie, to było tylko dwanaście tygodni temu. Ile to dni, godzin, minut i sekund? A wcześniej jego pokój pełnił funkcję sali szpitalnej. Przychodziła pielęgniarka, podłączała kroplówki, lekarz i ksiądz z komunią - takie małe, domowe hospicjum. Pomyślałam sobie jeszcze o czymś, że skoro nawet najwięksi mocarze tego świata, muszą z niego odejść, bo ten świat tak ma, to mój tato, dostąpił tej szczęśliwości do końca. Był w swoim pokoju, trzymany za rękę przez moją mamę. Tak trudno uwierzyć mi, że to wszystko wydarzyło się naprawdę. Bywa, że siedzę w kuchni u rodziców, piję kawę i jakaś część mnie czeka aż Tato wróci ze sklepu, a mama z niecierpliwością w głosie zapyta: "Gdzie znowu byłeś tak długo? Wszystko wystygło"! Hmm...już nie zapyta, nie ma takiej potrzeby. Dziś dotykałam jego narzędzi, szukałam szpikulca do zrobienia dziurki na pasku od sandała. Wiem, iż powiedziałby, że zaraz to zrobi, a teraz? Narzędzia taty - wszystko poukładane w pudełeczkach, poopisywane bez cienia bałaganu, tylko jego brak... Dziś też byłam na cmentarzu, patrzyłam na tabliczkę z jego imieniem i nazwiskiem. Gdzieś po cichutku mówiłam w przestrzeń: Tato, to nieprawda, że Ciebie już nie ma! Przyszłam do domu, odnalazłam zakurzoną butelkę z resztkami słodkiego wina, którym tak bardzo delektował się ilekroć przychodził w odwiedziny. Wychodząc, jak zawsze była batalia o śmieci, które chciał wynosić, żeby mi ulżyć. Wołałam wtedy zdenerwowana: Tato, daj spokój, co ludzie powiedzą! Ostatni raz odwiedził mnie w grudniu ubiegłego roku. Na dworze padał śnieg, było ślisko, a mój biedny, kochany tato przyniósł mi zakupy. Leżałam chora w łóżku z temperaturą i skaczącym ciśnieniem. Gdy zobaczyłam go stojącego we drzwiach z torbami pełnymi zakupów, oniemiałam. Prawie że ciągnął te torby po schodach, nie miał już siły. Nie pomogły prośby, żeby nie przyjeżdżał w taką pogodę, lamenty, że może się połamać. Musiał mi pomóc, bo przecież nie miałam co jeść, a w lodówce słychać było tylko echo, mój biedny, kochany Tato...

Dla mnie żałoba zaczęła się dopiero teraz, trzy miesiące po jego odejściu. Ta konfrontacja z rzeczywistością, faktami, miejscem zaczyna boleć. Najgorzej jest w domu rodziców, bo ja... ciągle czekam na Ciebie Tato, aż wrócisz strudzony i powiesz: Miło Cię widzieć córeczko...

Moja serdeczna Przyjaciółka - poetka, napisała piękny, pełen nostalgii wiersz.

Jeszcze wczoraj

Jeszcze wczoraj...
biegałam pośród maków,
rwałeś dla mnie śliwki.
Jeszcze wczoraj...
ciążył mi tornister,
bałam się matury.
Jeszcze wczoraj...
piłeś Ojcze kawę,
uśmiechałeś się do mnie.
Jeszcze wczoraj...
łkałam do poduszki,
a Ty Mamo przytulałaś czule.
Jeszcze wczoraj...
zbyt szybko dziś,
staje się wczoraj.
                                                                                                          

wtorek, 16 lipca 2013

Im bliżej szczytu, tym zimniej

Wprawdzie zapowiadałam, że nie będę pisała o szpitalach, w których przebywał Filip i poniekąd słowa dotrzymuję, ale mozolnie wdrapując się na ten mój szczyt, muszę wspomnieć choćby o ostatnim z nich. W końcowych miesiącach życia, mój syn czuł się szczególnie źle. Poszedł do szpitala we wrześniu, a wyszedł parę dni przed Bożym Narodzeniem, tym razem na moją prośbę. Pola miała przylecieć na święta i był to jedyny czas, aby trochę razem pobyć. Przebywał w nim tyle tygodni i ani on nie czuł większej poprawy, ani ja jej nie widziałam. Wydawało mi się, że może przyjazd siostry, wpłynie na niego pozytywnie i uda się nam miło spędzić święta. Kilka dni później miałam przekonać się, że były to nasze pobożne życzenia...

Owszem w szpitalu, trochę go podleczyli, znowu zmienili leki i w stanie, jak ja to określam, nieznacznej poprawy wypisali do domu. Przez fakt, że Filip bardzo lubił swoją doktor, na odchodne, postanowił wręczyć jej kwiaty. Pamiętam, że tego dnia, śnieg iskrzył w pięknym słońcu, a ja z nadzieją i ogromnym bukietem jechałam odebrać go ze szpitala. Gdy mniej więcej w tym samym czasie, na drugim kontynencie, moja córka szykowała się do lotu, syn już za chwilę miał wrócić do domu. Przepełniała mnie ogromna radość i ta ciągła nadzieja, że skoro za parę dni, mamy tradycyjnie dostąpić cudu narodzin, to może i szczęście zagości w naszym domu. Niestety, pani doktor, długo nie wychodziła z gabinetu, a my staliśmy u jej wrót, czekając na zmiłowanie. Widziałam, że Filip z minuty na minutę, czuł się coraz gorzej. Znowu miał "jazdy", jak nazywał te swoje urojenia. Nie był w stanie już dłużej wytrzymać i prosząc mnie o kluczyk od samochodu, po prostu uciekł - sytuacja nie do ogarnięcia przeze mnie. Ja stałam, jak sierota pod tym gabinetem z bukietem, który to Filip miał wręczać, zdenerwowana, bo nie wiedziałam, co się z nim dzieje. Czułam, jak ta cała radość w mgnieniu oka ulatniała się ze mnie, czyli znowu nie wyszło! Gdy dowlokłam się do samochodu, mój syn leżał na tylnym siedzeniu, zwinięty w kłębek z dwoma kapturami na głowie. Jak mi później powiedział, chciał, aby te kaptury (jeden od bluzy, drugi od kurtki), ochroniły go przed tym, co tylko on widział. Czy wtedy, jakoś mogłam mu pomóc?! Niestety, nie mogłam!

Dzień przed Wigilią, Filip zapragnął pojechać do babci i dziadka, na drugi koniec miasta, tam zawsze spędzaliśmy święta. Jakie było znowu nasze rozczarowanie, Poli i moje, gdy w Wigilię w południe przedzwonił, prosząc, żebym przyjechała po niego, bo nie będzie w stanie dotrwać do kolacji. Nie pomogły nasze prośby, iż bardzo chcemy, żeby był z nami. I co z tego, że my chcieliśmy, skoro on nie mógł! Musiałam przyjechać po niego, by po chwili, położył się do łóżka. Biedny mój syn, nie mógł poradzić sobie, nie potrafił ujarzmić objawów - choroba znowu wygrywała! Co po tych naszych prośbach, skoro on naprawdę, czuł się źle. Ganię siebie za to, że wtedy tego nie rozumiałam. Pojechałyśmy same i smutne na tę kolację...w naszych sercach nie było radości, gdy dzieliliśmy się opłatkiem, pozostawała tylko nadzieja na cud. Czy któreś z nas, siedząc przy wigilijnym stole i patrząc na to puste miejsce, w ogóle pomyślało, że jest to nasza ostania Wigilia z Filipem, mimo iż bez niego?! Czym prędzej wróciłyśmy do domu. W jego pokoju było ciemno, a on leżał sam, pogrążony w swoich myślach. Nie interesowały go świąteczne przysmaki przyrządzone przez babcię ani prezenty. Ostatnia, smutna Wigilia mojego syna i nasza... Czy wtedy w jego sercu, też tradycyjnie narodził się mały Jezus?! Czy raczej panował w nim mrok i ciemności?! Niestety, już się tego nie dowiem...

Może z tematyką tego posta, powinnam poczekać na inną porę roku, choćby jesień, ale technicznie nie jest możliwe. Tak jak napisałam w tytule, im bardziej zbliżam się w swojej wędrówce do szczytu góry, tym robi się zimniej i nieważne, że na dole świeci piękne słońce i męczy upał.

środa, 3 lipca 2013

U podnóża góry stałam


Pisanie mojego bloga, mogłabym przyrównać do mozolnego wdrapywania się na wierzchołek góry. Po co ludzie uskuteczniają wspinaczkę, po co zdobywają szczyty, jakie przyświecają im cele? Pewnie ile ludzi, tyle odpowiedzi. Niektórzy tym sobie podnoszą adrenalinę, walczą ze swoimi słabościami, wspinają się dla widoków zapierających dech w piersiach i z tysięcy jeszcze innych powodów. Gdy zaczynałam pisać tego bloga u podnóża góry stałam... Gdzieś oczyma wyobraźni widziałam ten skalisty szczyt na tle wysoko świecącego słońca. Wiedziałam od początku, że może być ciężko, ale czułam, że muszę spróbować tej wspinaczki. U podnóża góry, była jeszcze ziemia, pokryta bujną roślinnością, więc te pierwsze posty pisałam w miarę łagodnie, spokojnie, ale im wyżej tym ziemia i powietrze tężało. Droga bywała i dalej jest kręta, wyboista. Im wyżej, tym napotykałam pierwsze kamienie, wystające małe skałki, które raniły stopy. Tymi skałkami okazywały się być wszystkie ciężkie sytuacje, które przypominały mi pobyty mojego syna w szpitalach, jego lęki, nietrafione leki, gorsze samopoczucie, to wszystko bardzo mnie raniło. Z postu na post zmieniała się temperatura moich uczuć, czasami brakowało powietrza. Bywały dni, że świadomie zmieniałam trasę wędrówki, bo wcześniejszy zamysł, wydawał mi się zbyt ciężki i nie do przejścia. Musiałam oszczędzić Czytelnika i samą siebie, aby pominąć po drodze coś co wprawdzie było ważne, ale mogło bardzo boleć i ranić.

Teraz też siedzę na kamieniu w drodze na górę i łapię kolejny oddech. Na tej wysokości jest już cicho i spokojnie, ptaki nie śpiewają, powietrze staje się rzadsze, a ten upragniony szczyt jawi się na wyciągnięcie ręki. W słońcu wygląda pięknie i majestatycznie, tylko nocą bywa groźny, spowity czarnymi chmurami, wtedy boję się, że nie dokończę wędrówki. Jak będzie, gdy już tam się wdrapię, czy mój wysiłek warty będzie tych widoków? Czy odczuję spełnienie, oczyszczenie, jedność z Siłą Wyższą, a może radość z bycia cząstką wszechświata?! Zobaczymy! Przede mną jeszcze parę etapów. Spoglądam na ten szczyt i niestety, ale obmyślam kolejną zmianę, czy aby nie pójść łagodniejszym szlakiem, bo skoro mam dokończyć tę relację, to ona może wydać się zbyt ciężka dla czytających.

Jeśli ten wysiłek jest tak ogromny, to po co się męczysz, może ktoś powie z sarkazmem?! No, właśnie dlatego, żeby dostąpić tego emocjonalnego oczyszczenia i spokoju, żeby móc pisać jak było po drodze i wtedy, gdy już dotknę stopą tego wierzchołku góry. Każdym postem, wspinam się wyżej i wyżej, staję do walki ze sobą, własnymi uczuciami. Tylko ten plan muszę trochę zmienić, ominąć te wielkie głazy po drodze. Dlaczego? Ano dlatego, żeby później mieć siłę na spokojne zejście z wierzchołka do jej podnóża, bo tylko tam na dole toczy się prawdziwe życie i czekają na mnie bliscy. Dobrze wiemy, że szczyty zdobywa się tylko od czasu do czasu w naszym ziemskim życiu.
                                                                                                             
                                                                                                                                   
                                                                                                               
                                                                                                                                    

czwartek, 20 czerwca 2013

Już czas


Już czas, by powoli dopowiadać historię mojego syna. Przede mną jeszcze kilka postów, chyba tych najtrudniejszych. Każda historia ma swoje zakończenie, szkoda, że w tym przypadku nie jest ono szczęśliwe. Zaczynając pisanie tego bloga, nie spodziewałam się, że wyjdzie aż tyle wpisów. Uważam, że każdorazowe opisywanie pobytów Filipa w szpitalu mija się z celem, zmieniały się tylko daty jego pobytów i łóżka na oddziale. Dni tam spędzone niczym nie różniły się od siebie, mijały smętnie, sennie w nadziei, że wyjdzie się z tego miejsca jak najszybciej. Podawane leki, inne aniżeli w domu, miały zdziałać cuda, które w przypadku Filipa nie zdarzyły się. Gdy któregoś razu, chciałam zmienić dla syna szpital, bo może akurat nie nastąpi tam cudowne ozdrowienie, ale chociaż widoczna poprawa - pan ordynator odmówił przyjęcia, mimo iż syn miał skierowanie. Jego argumenty były mało przekonujące, a to długi okres oczekiwania na miejsce (nic nowego, tak jest wszędzie), a to lekarze z poprzedniego szpitala, znają historię jego choroby, więc lepiej, aby tam trafił, czyli tzw. "spychologia stosowana", poparta żałosnymi argumentami i naszą niemocą.

Już czas, by po powrocie do domu, wreszcie rozpakować torbę, w której są rzeczy Filipa zabrane ze szpitala. Rzucili mi ją, jak psu kość i poszli sobie, ot tak po prostu! To, co nie zmieściło się do torby, dostałam w worku na śmieci z napisanym flamastrem jego imieniem i nazwiskiem. Sprzątając pokój Filipa, traktuję tę torbę jak przysłowiowy mebel z którego ścieram kurz. Dlaczego nie rozpakowałam jego osobistych rzeczy wcześniej? Bo nie byłam w stanie i nie czułam się na siłach, aby to zrobić! W TYCH RZECZACH, RESZTKACH JEGO ZAPACHU, JEST TAKI NAMACALNY SKRAWEK MOJEGO SYNA! I nieważne, iż wiem, że nie wróci i więcej ich nie założy! Liczy się tylko, że tam w tej torbie ukryta jest ta jego ziemska cząstka. Kurtka, bluzy, spodnie, ręcznik, który coraz słabiej nim pachnie... Nieważne, że dla kogoś moje zachowanie, wydaje się niepojęte i niepokojące! Jak mogłam tak od razu usunąć ze szklanki, choćby ślad ust Filipa po jego ostatniej wypitej kawie?! Wtedy nie mogłam, nie tak szybko, po co ten pośpiech - wołałam do wszystkich! Musiało trochę przewalić się tych czarnych chmur w moim życiu, aby do takiej zmiany dojrzeć, bo teraz JUŻ CZAS... Tyle osób w dobrej wierze, namawiało mnie do rozpakowania tej torby, a ja czułam, że ten czas jeszcze nie nadszedł. Jak pozbyć się butów Filipa, które miał na sobie po raz ostatni, przecież są na nich jeszcze drobinki piasku w podeszwie?! Wiem, że to uprzątanie rzeczy, będzie miało moc oczyszczającą, charakter takiego ostatecznego pożegnania. W końcu muszę to zrobić dla dobra swojego i Filipa. Kiedyś czytałam i trochę uwiera mnie takie twierdzenie, bo kto to sprawdził, że przez zachowanie podobne do mojego, nie pozwalamy bliskiej nam osobie (jej duszy) odejść z tego świata, tylko trzymamy ją na ziemi, a przecież jej ziemski czas dobiegł już końca.

Już czas, by na spokojnie i bez emocji posłuchać utworów Filipa, które miał przy sobie, zanim wstał i więcej już nie wrócił.

Już czas, by posprzątać jego rzeczy w szufladach... Tylko po co to wszystko? BY ZROBIĆ MIEJSCE NA INNE JUŻ RZECZY, NA ŻYCIE BEZ MOJEGO SYNA. JUŻ CZAS, BY SIĘ Z NIM POŻEGNAĆ...

O co więc w tym wszystkim chodzi? Czy trzeba zrobić sobie to miejsce?! Kupić nowe firanki, łóżko?! Znaleźć swoją polanę, smukłą sosnę i nowy brzeg?! Wspominać wdzięcznie kogoś kogo się straciło, prosząc by częściej przychodził w snach?! Do końca życia nosić go w sercu i kochać?! BO PRZECIEŻ JEST...
                                                                                                             

sobota, 8 czerwca 2013

Trędowaty


Czy pamiętacie o kim w przeszłości mówiło się, że był trędowaty? Czy tylko o kimś, kto zapadł na trąd? Nie, nie tylko! Określenie człowieka jako trędowatego ma do dziś także znaczenie metaforyczne. Bywa oznaką samotności, cierpienia, ale także wykluczenia ze społeczności. Bywa, że taki ktoś czuje się gorszy od innych, wyobcowany. Drugi metaforyczny trąd jest chorobą, z której człowiek ani się nie leczy, ani na nią nie umiera. W dalekiej przeszłości trąd traktowany był również jako „choroba mistyczna”. Chory miał świadomość, że jego stan wciąż się pogarszał i nie miał nadziei na wyzdrowienie ani na powrót do społeczeństwa. W tej sytuacji jedyną nadzieją była śmierć, a rozpacz była tylko brakiem tej nadziei. Pamiętacie może film "Trędowata" z Elżbietą Starostecką w roli głównej - tam była podobna sytuacja. Oto pojawiła się piękna, młoda, ale uboga guwernantka Stefcia Rudecka. Kiedy zakochała się z wzajemnością, została odizolowana przez część rodziny i znajomych bogatego narzeczonego, Waldemara. Nie została zaakceptowana przez środowisko narzeczonego z powodu niższej pozycji społecznej i braku majątku. Czuła się gorsza od innych, osaczona przez otoczenie, niczym trędowata.

Dlaczego w ogóle o tym wspominam, czy to porównanie ma jakiś związek z moim synem? Jestem przekonana, że ma i to ogromny! Do tej pory nigdy nie myślałam w ten sposób o Filipie aż do teraz, do czasu pisania tego posta. Nawet nie przyszło mi do głowy określenie - TRĘDOWATY, SKAŻONY, ODRZUCONY, SAMOTNY! Nie sądziłam, że to słowo wyda mi się tak adekwatne do sytuacji, które były jego udziałem. A jednak! Dziś z perspektywy czasu, uważam, że MÓJ SYN, BĘDĄC CHORY NA SCHIZOFRENIĘ, CZUŁ SIĘ JAK TRĘDOWATY! Z pewnością on nie myślał o sobie takimi kategoriami! Dlaczego więc ja, myślę o nim w ten sposób?! Sądzę, że on już w trakcie choroby czuł tę swoją inność, wyobcowanie, wykluczenie ze środowiska. Kiedy zachorował przestał nagle do tego towarzystwa pasować. Nie chcę teraz wystawiać synowi laurki z dedykacją o jego wspaniałości, bo nie byłoby to prawdą! Oczywiście bywało różnie, ale faktem jest, że Filip sprzed choroby i on w trakcie choroby, to dwie odmienne osobowości. Ten dorastający, czy może dorosły już chłopak z pierwszej części swojego życia, miał bardzo dużo znajomych, kilkoro zaufanych przyjaciół, dbał o swój wygląd i kochał odwzajemnioną miłością swoją dziewczynę. Jednak schizofrenia zabrała mu wszystko, włącznie z tym, że zabrała mu życie! Kiedyś upodobniłam tę chorobę do bluszczu, który wzrastając, owija się wokół swojej podpory silnie rozgałęziając się, aby w końcu pokryć ją w całości. W tradycjach wielu narodów, roślina ta od dawna obecna jest jako symbol wierności i trwałości życia. Ja odbieram ją po swojemu, gdy raz się przyczepi, pozostaje wierna do końca życia osobnika, którego oplotła.

W czasie choroby z dawnego Filipa, z cech, które przytoczyłam wcześniej pozostało niewiele - zmienił się psychofizycznie. Jeśli kiedyś, sprzed choroby, zależało mu na wyglądzie, tak w jej trakcie, nie przywiązywał do tego uwagi, albo inaczej, miewał jedynie momenty, iż chciało mu się dobrze wyglądać. Kiedyś wysportowany i dbający o kondycję, później otyły i napuchnięty z powodu skutków ubocznych przyjmowanych leków. W przeszłości otoczony gromadą znajomych, chwilę później przez nich zapomniany. Przyjaciele ci najwytrwalsi, przegrywali z tym bluszczem, który już go oplótł. Sporadyczne próby wyciągania Filipa na imprezę kończyły się fiaskiem. Wcześniej kochająca dziewczyna przy jego boku, nie wytrzymała presji choroby i odeszła. Bo jak długo można być posądzaną o udział w spisku przeciwko własnemu chłopakowi?! Jak długo można znosić obelgi od człowieka, który wprawdzie szczerze kocha, ale jest chory?! Co zwyciężyło u niej - miłość czy rozsądek? Rozsądek! Czy jako matka, mam do niej żal? Nie! To jej życie i jej decyzje.

Dopiero teraz dociera do mnie, że mój syn mógł czuć się jak trędowaty. Widziałam jego samotność i cierpienie. Patrzyłam, próbowałam pomóc, ale bezskutecznie. Mam przed oczami Filipa, który godzinami wysiadywał na różnego rodzaju czatach, forach, portalach randkowych w nadziei, że może pozna jakąś dziewczynę. Z jednej strony była radość, szykowanie się na spotkanie, gdy do takiego w ogóle dochodziło, a za chwilę rozczarowanie i smutek. Znajomość z zasady kończyła się po pierwszym spotkaniu. Choroba brała go w swoje sidła, tak jakby wołając do niego pełna zawiści: Nie pozwolę ci nikogo poznać, rozumiesz! Jesteś i będziesz tylko mój! To ja, mam ciebie na wyłączność, pamiętaj o tym! Filip wspominał, że albo on pierwszy nie wiedział o czym rozmawiać i strasznie się męczył, albo dziewczyna kończyła spotkanie, widząc, że coś jest nie tak. Przecież wcześniej było nie do pomyślenia, żeby brakowało mu tematów do rozmowy. Zawsze miał sporo koleżanek, już w przedszkolu pisał i dostawał pierwsze listy miłosne, które do dziś przechowuję na pamiątkę. Widzę to jego smutne spojrzenie, że znowu "lipa", jak mawiał. Czasami dzwonił do swojej byłej dziewczyny, która wyprowadziła się do miasta odległego o 600 kilometrów. Prowadzili wielogodzinne rozmowy, po których może i czuł się wyciszony, ale i bardziej samotny. Tak bardzo chciał kogoś poznać, zapełnić pustkę. Chciał kochać i być kochany. Marzył o założeniu rodziny, o dzieciach - ŻEBRAŁ O MIŁOŚĆ.

Powoli, krok po kroku, to wykluczanie ze społeczności biegło równocześnie dwoma torami. Z jednej strony on sam zamykał się na tę społeczność, było w niej za dużo szumu, zgiełku, czyli zwykłego życia, a z drugiej to ludzie zamykali się na niego. Hey you, jesteś jakiś inny niż dawniej! Co się z tobą dzieje, jak "skumasz" nasze życie, to zadzwoń, OK! My, nie mamy czasu na takich odmieńców jak ty, czaisz! Takie teksty słyszał bardzo często. Pamiętam, jak czytał różne psychologiczne książki m.in."Potęgę Podświadomości", którą cytował prawie z pamięci. Miała mu pomóc wyleczyć się za pomocą autosugestii! Czuł się gorszy od swoich znajomych. Kiedyś "dusza towarzystwa", później potrafił już tylko siedzieć i milczeć, by zmęczony wracać do domu w którym czuł się najbezpieczniej. Miał świadomość, że jego stan, mimo leczenia nie poprawia się, ale miał ciągle nadzieję, że ta poprawa nastąpi - walczył do końca!

Jak sięgam pamięcią, jego koledzy chorzy na schizofrenię, niestety, nie mają dziewczyn. Wiem, jak bardzo chcieliby z kimś być - nie raz słyszałam ich rozmowy, gdy głośno marzyli. Czasami mijam ich na ulicy, idących samotnie, takich współczesnych trędowatych...
                                                                                                                 

czwartek, 30 maja 2013

Mamo, wpuść mnie!


Po długiej przerwie, wracam do właściwego tematu bloga. Dziś chciałabym opisać moje wędrówki po gabinetach psychologów i perypetie z tym związane. W poprzednich postach, o ile było zgodne to z ich tematyką, czasami przewijał się wątek psychologa. Niestety, mój syn i ja, nie byliśmy zadowoleni z kontaktów z nimi. Do dziś nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie trafiliśmy na psychologa, o którym powiedzielibyśmy, że był naprawdę dobry.

Kiedyś napisałam, iż Filip sięgał po narkotyki i bez znaczenia było, że to tylko amfetamina. To także narkotyk i nieważne, że łagodny. Każdy narkotyk powoduje uzależnienie jest to tylko kwestią czasu, dawek i odporności samego biorcy. W tej sytuacji w początkowych wypisach ze szpitali lekarze dawali informację - pacjent z podwójną diagnozą. W wielkim skrócie oznaczało to, że oprócz choroby podstawowej schizofrenii występowało uzależnienie od narkotyków. Wtedy wydawało mi się, że oprócz leczenia farmakologicznego, Filip powinien chodzić do psychologa. Dzięki terapii popracowałby nad emocjami i może w końcowej fazie zaakceptował chorobę, co wcale nie było łatwe. Zresztą każdy psychiatra mówił to samo: leki lekami, a rozmowa z psychologiem to dodatkowa pomoc, nie tylko dla samego chorego, ale i jego rodziny. W związku z tym, zaczęłam uczęszczać na spotkania grupy wsparcia dla rodziców, których dzieci mają problem z narkotykami, bo innych grup w moim mieście akurat nie było. Dowiadywałam się, że to świetna placówka, prowadzona przez księdza i zespół psychologów. Był i jest to w dalszym ciągu ośrodek stacjonarny dla młodzieży - nie tylko sam detox, ale i psychoterapia. Z pewnością tego typu działalność - praca z uzależnioną młodzieżą i ich rodzicami przynosi efekty, bo o miejsce tam jest bardzo trudno po dziś dzień. Jako że Filip miał podwójną diagnozę, pytałam na wstępie czy jest to aby właściwe miejsce dla niego i dla mnie. Odpowiedź zawsze była twierdząca. Zaczęliśmy równocześnie chodzić na spotkania - Filip na indywidualne, a ja na grupowe. Już po pierwszych kilku sesjach, Filip powiedział mi, że źle się tam czuje i kategorycznie odmawia dalszych spotkań. Dawał do zrozumienia, że to, co mówił prowadzący dotyczyło głównie problemu narkotykowego i w ogóle nie były poruszane tematy związane ze schizofrenią. Mówił wiele razy, że ci psycholodzy, nie bardzo orientują się w temacie, nie "kumają bazy" i sprowadzają wszystko do jednego - narkotyków! Sądziłam wówczas, że Filip bardzo izoluje się od kontaktów z ludźmi i przed każdym napotkanym psychologiem będzie mu ciężko się otworzyć. W takiej sytuacji, żaden nie będzie mu pasował.

W schizofrenii między innymi zaburzone są relacje międzyludzkie, spłaszczone emocje, uczucia, stąd stanowią one dodatkowe obciążenie w życiu. Dlatego nie zmuszałam Filipa do chodzenia na terapię. Ja uczęszczałam, gdyż chciałam zobaczyć jak dalej będzie prowadzona terapia dla rodziców. I w tym miejscu powinnam przyznać się do popełnionego błędu. Okazało się bowiem, że mój chory syn, potrafił bezbłędnie ocenić sytuację, a to ja gdzieś się pogubiłam. Dlaczego? O, BOSKA NAIWNOŚCI, BO BEZMYŚLNIE PODDAWAŁAM SIĘ TEMU, CO SŁYSZAŁAM NA SPOTKANIACH I ŚLEPO ZAUFAŁAM SPECJALISTOM, WYŁĄCZAJĄC WŁASNY ROZUM I INTUICJĘ! Wcale nie twierdzę, że ci ludzie (psycholodzy tudzież ksiądz, mający wieloletnie doświadczenie w pracy z uzależnioną młodzieżą), robili jakąś złą robotę. Wręcz przeciwnie, byli bardzo dobrzy, ale w tym, co dotyczyło narkotyków, a nie schizofrenii i narkotyków. Tak naprawdę to oni pierwsi popełnili błąd względem mnie, wcale nie przyznając się do niego. Oczywiście, że wszystkim nam chodziło o dobro Filipa. Taki był cel tej terapii, ale ona wyrządziła sporo zła. Do dziś z różnym skutkiem próbuję zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia. Profil pracy z osobami uzależnionym od narkotyków podobny jest do pracy z uzależnionymi od alkoholu. Podobne zagadnienia, przerabianie "Dwunastu Kroków", praca z rodziną jako osobami współuzależnionymi emocjonalnie itd. Gdzie zatem jest to moje poddanie się i na czym poległam? W większości wypadków wprowadzałam w czyn to, co usłyszałam, przeczytałam i przedyskutowałam na terapiach. I to był mój błąd! Bo sugestie te, zalecenia, nakazy dotyczyły zachowań w stosunku do ludzi uzależnionych od narkotyków, a nie osób z podwójną diagnozą! Tak więc był okres, kiedy nie gotowałam, nie prałam synowi, gdy przychodził do domu po jakiejś dawce narkotyku. Serce pękało mi z żalu, gdy walczył ze mną o swoją "nędzną ręcinę", którą miałam oddać mu w całości, ponieważ chciał się sam utrzymywać. Wiadomo było, że i tak przepuści te pieniądze. Według psychologów, podręczników, to ja miałam być twarda i powinnam zamykać przed nim jedzenie na klucz. On miał odczuć dyskomfort związany z braniem narkotyków. Skoro bierzesz, nie licz u mnie na nic! Walnij głową o beton i poczuj ból istnienia, poczuj to szambo, w które wdepnąłeś! Dopóki nie zobaczysz, w jakim bagnie żyjesz, a za to odpowiadają narkotyki - nie łudź się, że coś u mnie ugrasz! Ja, nie jestem twoją praczką, sprzątaczką i kucharką! Nie godzę się na branie narkotyków w moim domu i przychodzeniem do niego pod ich wpływem! Dom, to nie hotel! Niestety, ale wiele razy tak na niego wrzeszczałam, bo nie wytrzymałam nerwowo! O wstydzie przed sąsiadami nawet nie wspomnę. Byłam wściekła, rozgoryczona na niego i siebie! Czułam się totalnie rozbita, bezsilna i nie wiedziałam co robić, gdzie szukać ratunku! Z dalszej części instruktażu, dowiadywałam się, że mogę jeszcze w razie potrzeby zmienić zamki we drzwiach, gdy mój synek wróci naćpany! Potwornie bałam się tego kroku, paraliżował mnie strach, co się z nim stanie, gdy nie wpuszczę go do domu, a cała sytuacja rozegra się np. w nocy!

Pewnego wieczoru (miałam już wtedy zmienione zamki) syn zapukał do drzwi. Po pierwszych słowach zorientowałam się, że jest pod wpływem narkotyków, a może i alkoholu. Czułam, że za chwilę rozegra się scena, którą na długo zapamiętam. Im dłużej prosił mnie, żebym wpuściła go, tym bardziej byłam nieugięta! Przecież byliśmy dwojgiem najbliższych sobie ludzi - matka i syn, a zachowywaliśmy się jak najgorsi wrogowie! Walczyliśmy na słowa po dwóch stronach barykady, bo tak trzeba było! Ja znowu krzyczałam przez zaryglowane drzwi, że ma się wynosić i rzucałam słowa, które miały nim wstrząsnąć! A on pukał coraz delikataniej, coraz ciszej i łagodniej mówił do mnie: mamo, wpuść mnie..., aż wreszcie zamilkł i gdzieś odszedł. Chciałam otworzyć te cholerne drzwi i biec za nim, ale nie powinnam była tego robić, przecież tak mnie uświadamiano na spotkaniach!

Była ciemna noc, a ja nie wpuściłam mojego syna do domu, mój Boże! Może, gdyby Filip był tylko narkomanem, łatwiej byłoby mi zaakceptować moje zachowanie, które sugerowano mi w ośrodku. Działało ono na inne dzieci i ćwiczone było przez innych rodziców. Niech walnie łbem o beton, niech pojmie, że nie da się funkcjonować w życiu, będąc naćpanym - takie słowa dźwięczały mi w uszach! On odszedł spod tych drzwi, a ja siedziałm pod nimi i wyłam z rozpaczy. Czułam, że podążam złą drogą, to nie to zachowanie, nie w jego przypadku! Kiedy po kilku godzinach, Filip zastukał ponownie, wpuściłam go bez słowa. Moi rodzice, ludzie bez tytułów naukowych, ale mający doświadczenie życiowe, mówili: NIE SŁUCHAJ ICH! TWÓJ SYN JEST CHORY! NAJPIERW PATRZ NA NIEGO JAK NA CZŁOWIEKA CHOREGO, A DOPIERO PÓŹNIEJ JAK NA NARKOMANA, O ILE JEST NIM NAPRAWDĘ! Moją wielką winą było to, że na początku nie chciałam słuchać rodziców. Przecież mówią do mnie psycholodzy, specjaliści, ludzie z doświadczenie, tylko takie myśli zakotwiczyły się w mojej głowie!

Może kilka razy, Filip poszedł do jeszcze innej pani psycholog, znowu trafił do poradni uzależnień i historia się powtórzyła. Pani poradziła mu, aby szukał dla siebie czegoś innego, bo ona zajmuje się tylko uzależnieniem od narkotyków. Przynajmniej była szczera i ceniła swój i Filipa czas. Znowu kolejna pani psycholog (dojeżdżałam do drugiego miasta), wyznawała taką samą teorię jak opisana powyżej - dokładnie ten sam schemat myślenia i działania. Pomagała wychodzić dzieciom z narkotyków z dużym skutkiem zresztą. Dopiero, gdy spotkałam się z nią po śmierci syna, powiedziała mi, że popełniła błąd, w stosunku do nas. Pacjenta chorego na schizofrenię i biorącego narkotyki nie powinna była traktować jak człowieka tylko z uzależnieniem! W takiej sytuacji wprowadza się inne techniki pracy z pacjentem. No cóż, widocznie mało mamy specjalistów w tej dziedzinie. Chcą pomagać, a nie zawsze tę pomoc niosą.Wierzcie mi, że piszę te słowa bez cienia złośliwości pod ich adresem. Tylko tak się jakoś zawsze dziwnie składało, że nie spotkaliśmy na swojej drodze, choćby tego jednego, wymarzonego lekarza od chorej duszy.
                                                                 
 I jeszcze na koniec, Filip brał narkotyki (amfetaminę) na początku, czyli przed pierwszym epizodem choroby. Było to takie branie okazjonalne, typu impreza, tak bynajmniej mówił mi po latach. Później, gdy był już chory na schizofrenię, zdarzało się, że jeszcze czasami brał amfetaminę. Mówił, że dzięki niej czuje się lepiej, nie ma takich urojeń jak w realu. W końcowej fazie choroby urojenia te "chore filmy" jak je nazywał, miał codziennie. Narkotyk, znosił w jakimś stopniu te urojenia, które męczyły go potwornie. Co było gorsze w tej sytuacji? Czy branie narkotyku, który był i jest złem samym w sobie, czy urojenia, które w ostateczności doprowadziły do tragedii!

środa, 22 maja 2013

ODSZEDŁ CZŁOWIEK


Pustka we mnie, pustka wokół mnie... We wtorek, tj. 14 maja, odszedł mój Kochany Tato, tak po cichutku, bezszelestnie, trzymany za rękę przez moją Mamę. Przez trzy miesiące walczył o życie, będąc już w stanie terminalnym, od którego nie było odwrotu. Umierał w domu, we własnym pokoju, odwiedzany i żegnany przez bliskich, przyjaciół i znajomych. Kiedy dzień wcześniej dzwoniłam do Taty, miał jeszcze na tyle siły, aby odpowiedzieć mi dzień dobry i urywanymi sylabami powiedzieć, że też mnie kocha. Mówił słabym, ledwo słyszalnym głosem, a wypowiedzenie każdego słowa bardzo Go męczyło. Pamiętam, że Mama zapytała mnie, czy cokolwiek zrozumiałam z tego, co mi powiedział. Potwierdziłam tylko, że usłyszałam wszystko to, co chciałam usłyszeć. Wtedy w ten smutny wtorek, miałam bardzo napięty dzień. Gdy o stałej porze, zadzwoniłam do domu, Tata jak zwykle spał, a przez ostatnie tygodnie przesypiał prawie że całe dnie i noce, budząc się tylko na tzw. pomrukiwanie, niczym małe dziecko z tym jednak, że jego życie dobiegało już kresu. Codziennie jak mantrę, powtarzałam, kierowałam do Niego te same słowa, chcąc, aby dobrze je zapamiętał, bo w nich była miłość: "Tato, dzień dobry, bardzo Cię kocham - pamiętaj o tym"! Mam zresztą nadzieję, że tę miłość zabrał ze sobą do tego drugiego może lepszego świata... Tego dnia, niestety, nic mi już nie odpowiedział, usłyszałam tylko jak westchnął i miał bardzo przyspieszony oddech - bardzo mnie to zaniepokoiło. Kiedy już miałam pytać Mamę, co się dzieje, akurat w tym momencie musiałam przerwać rozmowę! Spojrzałam na zegarek była 10:15 mojego czasu, a w Polsce 16:15. Gdy około osiemnastej przedzwoniłam ponownie, brat powiedział, iż koło siedemnastej TATA ODSZEDŁ...

Niedowierzanie, płacz, bezsensowne pytania typu: jak to możliwe, dlaczego, przecież jeszcze czterdzieści pięć minut temu, słyszałam jak oddychał. Zarzucałam sobie, że gdybym przez telefon wysłuchała to Jego rzężenie, to może skojarzyłabym, że nadchodzi agonia, a tak od kilku tygodni, dawałam się zwodzić Mamie, która ciągle żyła nadzieją, że Tata doczeka mojego powrotu, bo polepszyło się Jemu i są dni kiedy dobrze je. To wszystko było zgodne z prawdą, gdyż po wyjściu ze szpitala strasznie rzęziło Mu w płucach i myśleliśmy, że to już koniec, ale jednak walczył o każdy dzień. Znowu włącza mi się "gdybanie", że gdybym za pierwszym razem nie przerwała rozmowy, a wcześniej Mama wspomniałaby o gwałtownym pogorszeniu, to byłabym przy Nim w godzinie śmierci, nieważne, że na telefon, a tak znowu nie było mi dane być blisko. Mama, później mówiła, że nie zdawała sobie sprawy, że koniec nadejdzie tak szybko. Kiedy oddech Taty stawał się coraz słabszy, zadzwoniła do brata, a gdy ten po dziesięciu minutach zjawił się, Tata chwilę przed jego przyjściem skończył życie! A ja? Niestety, ale wcześniej nie miałam żadnych przeczuć, złych myśli czy snów na tyle, aby "Pani w czarnym woalu" czuła się na tyle bezkarnie, aby przyjść jako nieproszony gość!

Czytałam wielokrotnie, że gdy umiera człowiek, jego narząd słuchu, przestaje pracować jako ostatni. Poprosiłam Mamę, aby po raz ostatni, dane mi było coś Mu wyszeptać, więc położyła słuchawkę przy uchu Taty w nadziei, że może mnie jeszcze usłyszy... DZIĘKOWAŁAM MU ZA TO, ŻE BYŁ NAJWSPANIALSZYM TATĄ NA ŚWIECIE, ŻE NIE MOGŁAM WYMARZYĆ SOBIE LEPSZEGO! DZIĘKOWAŁAM, ŻE BYŁ CUDOWNYM, NIEZASTĄPIONYM DZIADKIEM DLA MOICH DZIECI. Ostatnio powiedziałam córce, że wprawdzie stracili ojca, ale nie zostali zupełnie osieroceni, bo zawsze była przy nich Babcia i Dziadek, takie dwa w jednym. Dzwoniąc pożegnałam Tatę w imieniu Poli, ponieważ w czasie kiedy On odszedł, moja córka akurat jechała na interview o zieloną kartę. Uważałam, że powinnam była ją chronić. W Biurze Imigracyjnym nikogo nie obchodziło, że w dalekiej Polsce, trzydzieści minut wcześniej, umarł jej ukochany dziadek. Musiała wejść tam spokojna, opanowana i rzeczowo odpowiadać na pytania. Dopiero, gdy było po wszystkim, przekazałam jej tę smutną wiadomość.

Chyba jednym z bardziej przykrych momentów związanych z odejściem człowieka jest sytuacja, kiedy zabierają ciało z domu zmarłego. Jeszcze jest ta ostatnia noc przespana we własnym czy wypożyczonym, hospicyjnym łóżku, ktoś bliski zagląda co chwilę by zwilżyć usta, podłącza kroplówkę, siedzi z różańcem w ręku i modli się o kolejny dzień, targując się z Panem Bogiem. Jeszcze przez kilka godzin do ostatniego oddechu, do ostatniego uderzenia serca jest się CZŁOWIEKIEM, a później już tylko materią, powłoką cielesną, którą specjalne służby muszą szybko zabezpieczyć przed rozkładem. Parę lat temu oglądałam film, w którym umierał na raka kilkuletni chłopiec. W końcowych scenach pokazane było, jak ojciec przygotowuje go na odejście i próbuje wytłumaczyć, co stanie się z nim po śmierci - smutny, strasznie ciężki film. Ojciec, założył na swoją dłoń skórzaną rękawiczkę, która miała imitować ciało chłopca. Potem tłumacząc mu, bardzo powoli ściągał ją z dłoni, palec po palcu... To powolne ściąganie, odsłanianie, miało oznaczać umieranie - czas aż do całkowitego ogołocenia się, ukazania dłoni, czyli duszy ze swoją siłą i mocą. To zupełnie tak jak u Taty, KTOŚ niewidzialny tydzień po tygodniu, dzień po dniu, ściągał z Niego tę ziemską powłokę, tę delikatną, zniszczoną czasem rękawiczkę, w którą przez kilkadziesiąt lat obleczona była Jego dusza, by na koniec odsłonić jej bogactwo i piękno... To niemożliwe, żebyśmy żyli tylko tu i teraz! A co z naszym wnętrzem - duszą, jeśli jesteśmy wierzący?! A co z naszymi emocjami, uczuciami, wiedzą tą książkową i życiową mądrością?! A co z miłością mojego Taty do nas, przecież On nas kochał! Czy ona skończyła się z Jego ostatnim tchnieniem?! NIE, NIE WIERZĘ! MIŁOŚĆ, TA PRAWDZIWA NIE MA KOŃCA, NIGDY NIE USTAJE! WSZYSCY - RODZINA, ZNAJOMI, PRZYJACIELE, WYPOSAŻYLIŚMY GO NA DALSZĄ DROGĘ. DALIŚMY MU PODAREK - NASZA PAMIĘĆ I MIŁOŚĆ, A TA NIGDY SIĘ NIE SKOŃCZY! A CO WRESZCIE Z NAMI, CZY MOŻEMY ZAPEŁNIĆ PO KIMŚ KTO ODSZEDŁ, PUSTE MIEJSCE PRZY STOLE? NIE, NIE MOŻEMY! ONO JUŻ NA ZAWSZE POZOSTANIE PUSTE, BO ODSZEDŁ CZŁOWIEK!
                                                                                                                                 

sobota, 4 maja 2013

Człowiek człowiekowi...

Dzisiejszy post jest drugą częścią e-maila, którego napisała do mnie Jola. Streszczając jej zapiski można by zacytować łacińską sentencję: "Homo homini deus, homo homini lupus" - "Człowiek człowiekowi bogiem, człowiek człowiekowi wilkiem".

Oto treść:

Bardzo cieszę się, że sprawiłam Ci radość i przesłałam trochę ukojenia w tych szczególnie trudnych dniach. Doświadczenia tego czasu, te chwile, uczucia będziesz pamiętać przez długie lata. Sama sytuacja jest trudna, Ty rozdarta między dwiema osobami, które kochasz, sytuacją prawną za granicą blokującą możliwość powrotu do kraju, mam na myśli fakt, że czujesz, że nie masz kontroli, tylko ktoś steruje, zabrania. To wszystko tworzy poczucie ograniczenia Twojej wolności - tak to wygląda, gdyby spojrzeć z góry na same suche fakty. Z drugiej strony, powiedz, czy nie masz odczucia, że to, co dzieje się, jest jakby w całości zaplanowane z każdym szczegółem?! Obserwuj uważnie, co wydarza się dookoła! Jestem przekonana, że wiele jest takich drobnostek, wręcz miniaturowych sytuacji. Pisząc dalej, jestem przekonana, że niestety, wiele z tych maleńkich spraw nie dostrzegasz, a one właśnie przynoszą ukojenie, takie małe radości, które mają Ci pomóc i przetrwać. Te prozaiczne radości, które pojawiają się każdego dnia, to one powodują chociażby skromny uśmiech, można by powiedzieć, taki leciutki, jakby zwykły grymas czy drżenie mięśni twarzy. Te drobnostki, gdy zostają zauważane, pomagają często przetrwać trudne chwile. Wiem, że uśmiech obcego dziecka, przyglądający się kot, gołąb na balustradzie balkonu - nie są panaceum na cały nasz życiowy ból wynikający z przeżywanych problemów, ale te drobnostki powodują, iż mamy świadomość, że w życiu nie tylko wokół nas, mnie, Ciebie są problemy, trudne sytuacje, decyzje, ograniczenia powodujące, że czasami ciężko nabrać powietrza i odetchnąć pełną piersią. Chciałabym, żebyś w dogodnym dla Ciebie momencie, zaczęła delektować się tymi drobnostkami, a teraz rozejrzyj się, jest ich wiele! Część z nich... podsuwają Ci Twoi bliscy.

Wiem, że jest Ci ciężko. Twoja sytuacja ogólnie nie jest łatwa, poza tym, przeszłość w teraźniejszych trudnych chwilach również ciąży. Chciałabym, żebyś powolutku zaczęła inaczej patrzeć na świat! Bardzo chciałabym też, aby nie pochłonęła Cię depresja, żeby Ciebie nie zniszczyła! Smutek a depresja, to dwie różne sprawy, wiem, że o tym wiesz! Smutek - TAK, gdy trzeba, ale depresja stanowczo - NIE! Dziś nie będzie tak długo jak wczoraj - jutro poniedziałek, normalny tydzień, praca, obowiązki, ale chcę koniecznie spróbować pokazać Ci jak można inaczej spojrzeć na toksyczne, jadowite stwierdzenia, opinie, hasła znajomych, czy dalszej rodziny. Spróbuj spojrzeć na to tak: wszystko zaczęło się od dobra, bo świat został stworzony jako dobry. Nieposłuszeństwo Ewy sprowadziło na ziemię grzech , czyli zło, ale w naturalny sposób, dążymy do dobra. Łatwo się do niego przyzwyczajamy, tak jak do ciepła. Każdy z nas chce być tym dobrym, tym prawym, tym, który postępuje właściwie. I wspaniale byłoby, gdybyśmy to odnosili wyłącznie do siebie! Niestety, tak nie jest, a granica ta jest bardzo delikatna. Po jej przekroczeniu zaczyna się RYWALIZACJA - ja jestem lepszy, tak, to ja jestem ten dobry, to ja wiem lepiej niż on, ona, oni i ja będę lepszy niż oni! To ja robię dobrze a oni źle! AMBICJA i całe gama zachowań dotyczących udowodnienia innym, że ja jestem super ekstra a wy reszta, jesteście tacy malutcy! To tak w skrócie, bo po przekroczeniu tej granicy, w której to ja powinnam rozwijać swoje dobro, poszerzać je, dawać innym, aby inni też je odczuli - po jej przekroczeniu (specjalnie powtarzam się) rodzi się wiele zachowań, które dobra nie czynią - wśród nich jest OCENIANIE. Biedny jest człowiek, który ocenia, obwinia, oczernia! Ten, kto tak czyni, błędnie myśli, że jest tym dobrym! Natomiast trzeba powiedzieć komuś, że jest tym złym, że to co robi jest karygodne! Biedny, bo nie wie, jak daleko mu do dobroci. Wokół nas jest wielu specjalistów od naszych problemów. Oni wiedzą lepiej! My, nie mamy wpływu na to, że oni tak myślą! Możemy wybaczać, robić swoje, czyli rozwijać swoje dobro, swoją miłość i żyć dalej. Jest też druga opcja, można załamać się, pogrążyć w smutku, dopuścić szereg zafałszowanych osądów o własnej osobie, ale ta opcja nie będzie prowadzić do rozwoju miłości przeciwnie, będzie ją niszczyć!

Ktoś zarzucił Tobie, że jesteś za granicą, a w kraju został bardzo chory ojciec. Wszyscy są, a Ty wyrodna córka na wakacjach! Bez względu na to, kto to był, czy ktoś z rodziny, czy sąsiedztwa - nie miał prawa tak mówić! Bo nie jest uczestnikiem sytuacji, nie wie, co jest w środku, nie wie jak sprawy wyglądają, nie wie jak cała sytuacja wygląda! Co więcej, nie odczuwa jej, nie odnosi, nawet nie próbuje odnieść sytuacji do siebie, prozaicznie pomyśli: gdyby to był mój ojciec, to byłbym przy nim - PARANOJA jakaś! Nie może tego wiedzieć, może tego chcieć, pragnąć, ale nie wie jaką decyzję podjąłby, będąc w środku, a może w ogóle nie przejąłby się chorobą, bo przecież, my też nie wiemy jakie więzi ma ten człowiek, każdy wywodzi się z innego domu rodzinnego! W jednych się kocha, w innych pije, bije, gwałci, jeszcze w innych stawia na pierwszym miejscu pieniądze i to one stanowią wartość, a w innych skrajnych - morduje! Chciałoby się krzyczeć: LUDZIE OTWÓRZCIE OCZY, SERCA! To, że tak mówią, oceniają, wynika z tego, że oni chcą być tymi prawymi, niestety, gdzieś pogubili się w życiu! Zapomnieli o czymś ważnym... W ich słowach, które Ciebie ranią, są tak naprawdę ich przekonania, że tak powinno być, że tak zrobiliby. Niestety, życie nie jest takie proste! Nie mamy na świecie tylko dwóch kolorów - czarnego i białego! Istnieją tysiące okoliczności dodatkowych, sytuacji, uczuć. Oni o tym zapomnieli lub nigdy nie wiedzieli! Pragną dobra, a czynią zło! Wybacz im, nie odnoś tych słów do siebie, pomyśl, że błądzą, ale może kiedyś zmienią się. Tak nie wiele trzeba, życie zmienne jest, nie wiemy kiedy otrzymamy kolejną lekcję pokory. Kolejny test z naszej miłości.

Krytyk, to zwykle osoba znakomicie wykształcona w wąskiej specjalizacji. Ekspert posiadający genialną wiedzą z danego zakresu. Krytyk ocenia pod względem gatunku, pewnych ściśle określonych kryteriów. Ludzie krytykują, chociaż wiedzy nie posiadają i to jest ich podstawowy błąd! Wiedzę o nas, ma tylko Bóg i On będzie nas oceniał! To on wie, co mamy w sercu, doskonale nas zna i wie z czym w życiu zmierzaliśmy się! My ludzie, jesteśmy niedoskonali w swej doskonałości! Wolność dana nam przez Boga nieraz nas niszczy! Chcemy dobra, żeby nam było dobrze, ale błądzimy. Komentarze tych osób ucinałabym krótko - nie wypowiadaj się, jeżeli sytuacja Ciebie nie dotyczy, wiesz bardzo niewiele! Czy ktokolwiek z nich zapytał jak się czujesz i czy nie potrzebujesz pomocy? Pewnie nie...

Claro, nie skupiaj się na jadowitych słowach, tylko na tym, że ludzie zbłądzili, albo od zawsze z powodu braku miłości szli złą drogą. Takie sytuacje weryfikują sumienia i przyjaźnie. Pamiętaj, że tylko miłość, czyni człowieka szczęśliwym, a w ich słowach nie ma miłości, nie niosą nic pozytywnego! Nie skupiaj się na nich, wybacz ludziom! Bardzo chciałabym, abyś nareszcie zaczęła oddychać bez ciężaru na sercu i nie zatruwała się tym wszystkim! Pielęgnuj swoja miłość, szukaj tych promyków radości, one są wokół Ciebie, a drobnostki dodadzą Ci sił!

Dziękuję za wiersz...bardzo piękny. Wzruszyłam się, bo nigdy nikt nie przysłał mi wiersza, a tym bardziej nie napisał. Pamiętaj, nie daj się! I wiesz...w końcu będzie wspaniale - uwierz w to!

Jola

sobota, 27 kwietnia 2013

Chcę Twojej prawdy, bo w niej jest miłość


Dzisiejszy post jest w całości autorstwa Joli, osoby mi obcej, która napisała do mnie "e-maila pocieszyciela" w pewną sobotnio-niedzielną noc. Dziękując za wsparcie, powiedziałam, że jest takim Aniołem Pocieszycielem, który spadł z nieba o czasie tj. ani wcześniej, ani później, tylko wtedy, kiedy potrzebowałam tego najbardziej i otulił swym skrzydłem...
Oto treść tego e-maila:

"Już trochę późno, ale bardzo zależy mi, aby przesłać Tobie garstkę spokoju, ukojenia na te trudne dni. Cieszę się, że napisałaś, przyznam, iż miałam wyrzuty sumienia i pretensje do siebie, że nie przewidziałam, że możesz z tych kilku słów odebrać inny niż mój zamierzony ładunek emocjonalny. A chciałam przesłać Ci siłę tyle, że chciałam również, żebyś sama ucieszyła się z uświadomienia, poczucia aktu miłości od najbliższych. Dlatego tym bardziej cieszę się i jeszcze raz przepraszam i zapewniam, że nie chciałam Cię zranić.

Claro, to nie tak, że chciałam zaaplikować Ci wpis typu "kubeł zimnej wody na głowę". Nie umiem w słowach stukanych wyrazić, wprost, krótko i jednoznacznie - inaczej niż we wcześniejszym e-mailu. Powiązanie trzech bliskich Ci osób, miało polegać na poczuciu umocnienia ich miłości. Umocnieniu Twojego przekonania o tym, że Cię kochają i chcą oszczędzić Ci bólu. Każda strata osoby bliskiej, to bagaż ciężkich doświadczeń, z którymi trzeba się zmierzyć, żyć dalej bez tej straconej, bliskiej osoby, układać życie wraz z poczuciem pustki. Był i nie ma! Gdzie jest? Tęsknię, kocham, byłoby łatwiej gdyby był, dlaczego tak musiało się stać, nie chcę bez niego żyć! Jednak trzeba żyć dalej! Wstać rano, zjeść śniadanie, ubrać się, pójść do pracy, zadbać o dom, swoje zdrowie, pamiętać o innych ludziach, którzy mimo mojego bólu potrzebują mnie, mojej pomocy.

Claro, skoro ja, po pierwszej wizycie u Ciebie wiem, że jesteś bardzo wrażliwa, empatyczna, ja - obca to wiem, która w nocy z jakiegoś powodu pojawiłam się na Twoim blogu, pamiętniku o bardzo osobistych treściach, tematach, to pomyśl, jaką wiedzę o Tobie, Twoim charakterze posiadają Twoi bliscy?! Ludzie, którzy Cię kochają, ludzie, którzy zapełniają Twoje serce... Piszę do Ciebie poniżej słowa bardzo osobiste, takie, które dotkną Twojego wnętrza. Przypuszczam, że nie poczujesz się obrażona na mnie (nie mam takiego celu), tym razem napiszę bardzo obszernie, dokładnie, jednakże czuję, że łzy mogą popłynąć po Twojej twarzy... Będą to łzy - oczyszczenia, wzruszenia, łzy wywołane przyjemnymi wspomnieniami bliskich Ci osób. Bardzo chciałabym, żebyś przeczytała ten list i proszę Cię, zależy mi, żebyś przeczytała go przed zaśnięciem. Przeczytała do końca! Pozwól sobie to odczuć... Chcę Ci pokazać Twoją sytuację z nieco, właściwie nie "nieco", ale diametralnie odmiennej perspektywy. Proszę, pozwól sobie na to, nawet jeżeli w chwili otwierania tego e-maila, masz obniżony nastrój.

Gotowa? Masz herbatę, masz teraz czas? Piszę do Ciebie, dokładnie w taki sposób, w jaki rozmawiałabym z Tobą. Przy herbacie, przy stole, może w kuchni (tam zwykle toczy się życie), bardzo szczerze, otwarcie, ale łagodnie.

Claro, Mąż, Syn, Ojciec, Córka, Matka (i może jeszcze ktoś - pomyśl kto?), to są Twoi najbliżsi - czyli osoby, z którymi spędziłaś kawał życia. To oni wiedzieli o Tobie najwięcej, znali Twoje reakcje na różnego rodzaju wydarzenia (w sensie mogli je z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć). Po pierwszym słowie usłyszanym w słuchawce telefonu zapewne rozpoznawali Twój nastrój, tak samo po pierwszym spojrzeniu, niemym, wychwyconym jeszcze przed pierwszym słowem np. przywitania. Wymieniać dalej nie muszę, zapewne doskonale wiesz, co mam na myśli. Żyjąc w bliskich relacjach, a przecież wyłącznie takie są pomiędzy mężem, synem, ojcem a Tobą, jak również innymi członkami najbliższej rodziny (zwykle wykluczeniem jest zaistniały czynnik patologiczny, ale w Twojej rodzinie takiego nie ma - przynajmniej nie wyczytałam ze zdań napisanych przez Ciebie na Twoim blogu :) Mimo iż nie przeczytałam jeszcze wszystkiego z czym chciałaś się podzielić, jakoś jestem spokojna, że w Twojej rodzinie prym wiedzie miłość, szacunek i troska, czyli żyjąc i współtworząc ciepło rodzinnie nie ukrywamy się, nie tworzymy maski, za którą chowamy prawdziwą swą postać, nie "gramy", czyli Twój mąż miał prawdziwą Ciebie - żonę, syn prawdziwą Ciebie - mamę, a ojciec nadal ma prawdziwą córeczkę.

Napiszę stwierdzenia, które sama sobie potwierdzisz, gdy byłaś smutna, najbliżsi widzieli Twój smutek i próbowali Ci pomóc, gdy syn miał grypę czy jakąkolwiek inną chorobę - z miłością opiekowałaś się nim, gdy tata potrzebował pomocy, byłaś gotowa na nią, zanim zdążył powiedzieć. Ba, potrafisz przewidzieć potrzeby najbliższych, bo ich kochasz, a odczuwanie empatyczne, wrażliwość masz bardzo rozwiniętą. Najbliżsi widzieli czy ucieszy Cię krokus, czy róża, wiedzieli, co Cię zmartwi, co ubawi, co sprawi przyjemność. Wiedzieli, że kochasz życie, zachwyca Cię przyroda, dobroć i bezinteresowne czynienie dobra jest dla Ciebie czymś normalnym. Nie rozliczasz poświęcenia, nie wytykasz danych przysług, nie oczekujesz zapłaty, kochasz i pragniesz, aby miłość została przyjęta. Wiedzieli też, że łatwo możesz się czymś (oni wiedzieli, ojciec nadal wie czym - ja nie wiem :) zmartwić, dlatego nie wymieniam konkretnych sytuacji. Wiedzieli, że przejmowałaś się, martwiłaś, smuciłaś czyimś nieszczęściem (mam na myśli np. obcego człowieka, czy tragedię np. kolejową). Ojciec nadal to wie! Proszę, zostań chwilę z tą myślą, pozwól sobie odczuć miłość bliskich do Ciebie, poczuj tę realną więź, która istnieje nadal, mimo iż mąż i syn zmarli - ale na tym się zatrzymaj i nie "pchaj" emocji w kierunku tęsknoty! Spraw sobie przyjemność z wspominania tych drobnych sytuacji z Waszego życia, które pokazywały Waszą realność, autentyczność, otwarcie wobec siebie, zaufanie a tym samym stanowiły cząstki tej wspaniałej więzi rodzinnej.

Teraz nie mogę wkleić słów, jakie powiedział Ci TATA - słów o tym, że masz nie przyjeżdżać, chyba, że doprowadzisz do jego uzdrowienia, a taką moc ma tylko Bóg - wie to Twój tata i wiesz również Ty. Zapewne pamiętasz te słowa. I teraz powtórz je sobie, ale nie odbieraj, jako aktu odsunięcia, odepchnięcia, zignorowania, zlekceważenia, tylko jako akt miłości! Tata właśnie powiedział Ci - Córeczko żyj i ciesz się życiem, jestem chory, ale życie toczy się dalej, wiem, że mnie kochasz, chciałabyś mi towarzyszyć, jednak moim życzeniem jest oszczędzenie Ci tego doświadczenia. Jesteś wrażliwa, ja nie chcę Tobie szkodzić, nie jest konieczna Twoja obecność w moich ostatnich chwilach, gdyż jest to rzecz nieunikniona, której nawet największa miłość dziecka do ojca nie jest w stanie zatrzymać czy odwlec. Przeżyłaś wiele trudnych doświadczeń, nie chcę Ci dokładać wspomnień z tych dni, pamiętaj i wspominaj o całych latach naszego życia. Kocham Cię, nie zadręczaj się tą sytuacją, nie dokładaj sobie, wiem, że będzie Ci ciężko, gdy stąd fizycznie odejdę. Jestem Twoim ojcem i chcę Cię chociaż w tym stopniu ochronić. (Myślałaś w tym kontekście o słowach taty? - Jeżeli nie, pomyśl o tym teraz).

CÓRKA - tak, pamiętam o niej... towarzyszyłaś jej w niesłychanie ważnym dniu - dniu jej ślubu z człowiekiem, którego kocha, bo Ty nauczyłaś ją kochać! Nauczyłaś własnym przykładem, bo miłości nie da się nauczyć z książki, podręcznika, kodeksu. Zdolność do miłości, empatii wynosimy z domu. Jest wiele rzeczy, spraw, których uczymy się przez obserwację, czyli córka również Ciebie zna bardzo dobrze, zna smutki, potrzeby, radości, potrafi przewidzieć reakcje. W rodzinach, gdzie jest szczególnie bliska więź emocjonalna, występuje nawet fizyczne współodczuwanie czy przeczuwanie. Przypuszczam, że coś takiego między Tobą a córką istnieje (istniało również między Tobą a synem?) mimo tego, iż często dzieli Was ogromna odległość. Pisałaś o radosnym dniu jej ślubu. Pomyśl, jaką ona radość wtedy czuła (oprócz samego faktu zamążpójścia). Może to wyglądało tak: Mama przyjechała! Jestem ważna, mama mnie kocha, zależy jej na mnie, moim szczęściu. Chce towarzyszyć mi w ważnych dniach mojego życia i wzajemnie - kocham mamę, martwię się o nią, chciałabym, żeby życie oszczędziło jej bólu, cierpienia. Chciałabym, aby wszelkie negatywne zdarzenia z przeszłości już jej nie martwiły, aby doznała spokoju. Mama przyjechała, podjęła tak szalenie ważna decyzję, dzięki temu, ten dzień będziemy razem wspominać, razem przeżywać. Twój przyjazd do córki, to nic innego niż wyraz miłości. Przekazujecie ją sobie wzajemnie.
Było Ci ciężko podjąć decyzję, ale podjęłaś, gdyż przyjęłaś miłość taty, mimo iż wtedy tych słów nie usłyszałaś, pewnie zdarzyło się to podświadomie. I teraz takie pytanie do Ciebie - odpowiedz sobie na nie sama w sercu: gdyby była taka sytuacja, że Ty jesteś chora, a Twoja wnuczka ma brać ślub - co robisz? Za wszelką ceną chcesz wysłać córkę na ślub Twojej wnuczki (a jej córki). Prawda? Oczywiście, że tak! Bo wiesz, czujesz, że córka kocha Cię zawsze, w każdej chwili! Ty, kochasz tak samo, wiesz czym jest miłość rodzica do dziecka! Dlatego zależy Ci na tym, aby w dniu ślubu rodzic cieszył się szczęściem dziecka, a nie martwił Tobą schorowaną, tym bardziej, że masz opiekę, masz leki, masz wokół siebie bliskie, kochające osoby.

Claro, Twoja córka, na pewno wie, przed jakim dylematem postawiła Cię ta sytuacja. To jest jedna z tych, które dzieci obserwują i łakną jak chleba, które później przekazują następnym pokoleniom w postaci miłości. Tej zdrowej, szczerej, tej rodzinnej, ułożonej, dzięki której można być szczęśliwym, przyjmować miłość i ją również przekazywać, w różnych okolicznościach. Pozwolisz sobie przez moment czuć się szczęśliwą z powodu podjęcia tej decyzji w opisanym przeze mnie kontekście? Spróbuj, zobacz jakie to przyjemne - Twój tata, przez Ciebie kształtuje również Twoją córkę, a ona zapewne przekaże prawdziwą miłość dalej...)

Gotowa? Został nam jeszcze jeden PAN... Człowiek Twojego życia, Miłość największa, ten, z którym rozumiałaś się bez słów, z którym nawet milczenie było wspaniałe. Oczy Twojego męża zapewne ciepło uśmiechały się do Ciebie, porozumiewawczo przekazując tylko Wam znane sygnały... Zachorował nagle. Kilka godzin przed odejściem pożegnał się z Tobą, czyli nie chciał innego pożegnania, wybrał, zdecydował. Ja, pewnie po przebudzeniu, nie przyjęłabym tego snu do świadomości, jako faktu pożegnania! Bo przecież to niemożliwe, musi być dobrze, wierzę, że wyzdrowieje, nie wyobrażam sobie życia bez niego, jeszcze tyle mamy do zrobienia, tyle lat przed nami, przecież mieliśmy zestarzeć się razem i pomagać w wychowywaniu wnuków! Wyparcie - doskonale wiesz co to jest! Uczucie targające od środka, że mojego męża, MIŁOŚCI MOJEGO ŻYCIA, nikt nie może mi zabrać, zniszczyć! Kochamy się, a to jest najważniejsze, tutaj musi być stabilizacja, żadnych zmian do późnej starości! Niestety, stało się! Świat się rozpadł na kawałki!
Mąż zdecydował, pragnął podjąć decyzję o pożegnaniu się z Tobą. I znowu - nie chciał w szpitalu, nie chciał obarczać Cię tym momentem, który zapewne miałabyś do końca życia przed oczami, który byłby dodatkowym ciężarem dla Ciebie! Pamiętasz ten sen - opowiedziałaś go ze szczegółami, pamiętasz wyraz jego twarzy - napisałaś spokojny. Pamiętasz jego oczy, być może ton głosu, którym do Ciebie powiedział - pewnie też był spokojny, pogodzony. Chciał, żebyś ten sen pamiętała. Oczy, spokój, twarz, ciepło, miłość. Wiedział, że będziesz cierpiała z powodu straty. Chciał, żebyś wspominała pozytywnie, czuła to, co chciał Ci przekazać, nie tylko wiedziała, ale też czuła. Claro - miałaś nie zdążyć, tak zaplanował Twój mąż, pożegnanie z Tobą! Pewnie pomyślisz, że nie miał prawa! Claro - miał, to on odchodził, to on się żegnał... Pomyśl o uczuciu, więzach, które Was łączą - on chciał, żebyś w jak najmniej dotkliwy sposób przeżyła jego odejście. Kocha Cię i pragnie wszystkiego, co najlepsze - jesteś jego Żoną, Panią, Kobietą, Przyjaciółką. Z Waszego małżeństwem, z Waszej miłości poczęły się dzieci. Nie chciał Cię krzywdzić. Nie mógł odwrócić, odwołać, odroczyć śmierci, wiedział, że będzie Ci ciężko, chciał ten ból ograniczyć, zminimalizować! Claro - zamknij oczy i popatrz na twarz Twojego męża, wtedy gdy Ci się przyśnił, spójrz w jego oczy. Wyjątkowo nie przypominaj sobie całego snu, od początku do końca, zanurz się w jego spokoju, spójrz w oczy, zapatrz się w nie... Ciesz się tym, co w nich jest - prawda? Tylko jedno, tam może być...

Moja Droga, teraz o SYNU.

Dla każdego dziecka, Matka zawsze pełni ważną rolę. Najważniejszą do czasu ślubu, a po nim zazwyczaj równorzędną z żoną, ale oczywiście na innych zasadach. I chociaż często ludzie i tu paradoks, bo zazwyczaj same matki tak mówią o swojej roli, że tylko we wczesnym dzieciństwie matka jest całym światem dla dziecka, a później wraz z upływem lat z tej całości ubywa i wiele osób uważa, że we wczesnej dorosłości matka to kucharka, pokojówka, czy też sponsor lub ktoś, kto skutecznie wydrze z serca wyrzuty sumienia - JA NIE ZGADZAM SIĘ Z TAKĄ OPINIĄ!

SYN - wynik miłości Twojej i męża. Każde z Was, Ty i mąż, zrodziliście się również z miłości. Miłość buduje, miłość rozwija, miłość prawdziwa jest, jedyna i szczera. Miłość nie wymaga słów, zdań, gestów. Miłość, to uczucie. Kochać, to przebywać z kimś w raju, w dobrych chwilach, kochać, to szaleć z bezsilności, niemocy w trudnych sytuacjach! Przypuszczam, że wszystko oddałabyś, aby wyleczyć syna tak, jak i męża i obecnie ojca - bo to znaczy kochać! Nawet swoje życie, zdrowie nie mówiąc o kwestii materialnej, która wobec miłości nie ma żadnej wartości. Niestety, syn zachorował! Choroba bezduszna, choroba niszcząca, choroba w której nie było nic podobnego do miłości! Syn miał chorobę - nie chciał jej! Nikt nie chce chorować! Syn, mimo choroby walczył z nią - poddawał się leczeniu, godził się na nie i dzielnie trwał, aż do momentu wypisania bądź przekroczenia jego najwyższej granicy wytrzymałości - wtedy wracał z leczenia. Próbował! Po gorszym czasie dzwonił, przepraszał, tłumaczył - wtedy, to też był Twój syn! On Ciebie kochał, starał się. Byłaś dla niego ważna, zależało mu na tym, abyś dobrze się czuła. Starał się dla Ciebie, byłaś dla niego motywatorem, natomiast on, czując Twoją miłość starał się ze wszystkich sił! Choroba nie pochodzi od Boga! On nie niszczy miłości, tylko ją rodzi, nie zabiera jej, to nie on nie wydarł syna z Twoich rąk! Pisałaś, że syn nie chciał wprowadzić Cię w świat choroby. Przeżywał chorobę, jakby w tajemnicy. Wiedział, czuł Twoje zmartwienie, zdawał sobie sprawę z tego, że zaproszenie Ciebie do jego choroby to tak, jakby zrzucenie jej ciężaru na Ciebie. A przecież on zdawał sobie sprawę z tego, że miłość matki czuje te zmagania i ciężar choroby syna. Matka czuje, że dziecko cierpi, robi wszystko, aby go wyleczyć, pomóc, szuka rozwiązania, martwi się, jest każdego dnia - PO PROSTU JEST! Bez względu na to czy obok, czy dostępna tylko przez telefon. JEST W DOMU, GOTOWA JEST UDZIELIĆ POMOCY! Matka nie odrzuci, tylko przytuli i ucałuje. Gdy choroba odsuwała się, syn wiedział, że jest Wam ciężko, dzwonił i przepraszał. Z pewnością czuł się z tym bardzo źle, że krzywdzi najważniejszą osobę na świecie, osobę na którą zawsze może liczyć, która będzie robiła wszystko, aby mu pomóc. Syn też wiedział, że Mama nie jest Bogiem, cudotwórcą! Wiedział, że nie ma takiej mocy, aby magicznie wygonić chorobę! Syn kochał Ciebie, kochał ponad wszystko, dlatego starał się, próbował, poddawał zabiegom, testom, leczeniu... Ty dawałaś mu siłę, Twoja miłość go koiła. Jeszcze raz napiszę, syn czując, widząc, że jest Ci ciężko, że martwisz się, kochasz, cierpisz z bezsilności, czując przede wszystkim Twoją miłość - nie chciał przerzucać dalszego ciężaru choroby na Ciebie. Wolał, aby choroba niszczyła jego niż Ciebie - matkę, jego oparcie.

Pomyśl, co zmieniłoby się, gdyby syn wprowadził Cię do swojej choroby? Co? Nic! Robiłaś wszystko, co mogłaś, aby było lepiej. Podejmowałaś decyzję w oparciu o syna zdrowie, kryterium wyboru było dobro syna. Miłość była na każdym kroku i w każdej chwili, nawet w tej, w której choroba przejmowała wodze. Co by się zmieniło? Ty jeszcze bardziej zamartwiałabyś się, pogrążała w bezsilności dodatkowo obarczona tym, co syn wolał zostawić dla siebie. Czy byłabyś w stanie mu ulżyć - nie! Claro, zrobiłaś wszystko, co można było! Napisałaś, że choroba ta jest najgorsza na świecie. Napisałaś, że zabrała Ci syna. Zgadzam się, najgorsza! Syna, fizycznie zabrała, ale Waszej miłości nie zniszczyła! Syn wygrał, zachował miłość do Ciebie - dla Ciebie! Mimo takiego ciężaru, chciał Cię chronić z miłości! Choroba ta, jest jak czarne chmury, niosące straszne ulewy, które niszczą wszystko, na czym ludziom zależy, na co pracowali, co stanowiłoby ich utrzymanie. W perfidny sposób zabija miłość - chciałaby to robić nie pod swoim nazwiskiem, tylko pod nazwiskiem osoby, którą dręczy! Wiem, że choroba syna nie ma nic wspólnego z opętaniem, ale wiem też, że jak każda inna od Boga nie pochodzi. Bóg, nie niszczy! Przykro mi, że perfidnie zabrała Ci syna - fizycznie. Powtórzę raz jeszcze - nie udało jej się zniszczyć miłości ani Twojej do syna (ha, bo ta jest nie do ruszenia), ani miłości syna do Ciebie! Pomyśl o tym, jak czułaś jego miłość w codzienności. Pomyśl o tym, że chronił Cię z miłości. Pomyśl o jego staraniach, gdyby nie Ty, miłość, którą od Ciebie otrzymywał od chwili poczęcia, która go przepełniała - czy dałby sobie radę bez miłości? Czy zależałoby mu na tym, aby obarczać mamę, gdyby nie wiedział, czym jest miłość?

Jest już bardzo późno, kończę już, wiele napisałam. Proszę, przeczytaj, zanim napiszesz następny post. Jutro, jeżeli chcesz, napiszę o tych ludziach, którzy Cię obwiniają, krytykują - napisz tylko czy chcesz. Wolę pisać w e-mailach do Ciebie niż na blogu, gdyż mam świadomość, że dotykam bardzo delikatnych, prywatnych tematów. Jeżeli mam więcej nie pisać do Ciebie - powiedz, uszanuję Twoje zdanie, ale teraz jeszcze chcę coś ważnego napisać na koniec.

W waszej rodzinie ta miłość wymienia się wzajemnie między jej członkami. Każdy z Was jest jakby naznaczony miłością. Ty otrzymałaś od rodziców, dałaś mężowi, dzieciom, rodzicom, ludziom wokoło i tak wzajemnie. Z miłości chcemy chronić, otaczać troską, przychylić nieba. Każdy z Was - rodzice, mąż, syn, córka - chce chronić resztę. Wczoraj "zobaczyłam" (w Twoich opisach) trzy osoby, które chciały ochronić Ciebie przed dodatkowym cierpieniem. Osoby, które znają Twoją delikatność, wrażliwość, które wiedzą, że i tak jest Ci ciężko, a ich dopuszczenie, przyzwolenie na trzy podobne sytuacje nie przyniosłoby niczego dobrego ani im, ani Tobie, a Tobie, przeciwnie dołożyłoby ciężaru. Zgodnie z zasadą - kocham, nie chcę krzywdzić, chcę uchronić od złego. Nie syn sprawiał Wam przykrości - tylko jego choroba! On przepraszał, choroba nie przepraszała.
Proszę, myśl jak najczęściej w tym kontekście, nie obwiniaj się, nie zadręczaj. Nie do tego oni dążą. Ich tylko fizycznie nie ma. Wierzę, że czujesz ich obecność. Miłość nie zna przecież granic. Nie obwiniaj się. Zaakceptuj ich wybory. Uważam, że macie coś bardzo cennego. Wasza miłość ma "rangę" - nie wiem, jak to nazwać. Jest bardzo wartościowa, skoro z wielu stron jest poddawana próbom. "Przekaźnikiem" tej miłości jesteś Ty.
Ty - mąż
Ty - dzieci
Nie pozwól, zniszczyć jej w Tobie! Nie gaś jej, pielęgnuj, pewnie jest wiele sytuacji trudnych, zupełnie nie związanych z tematyką bloga wokół Ciebie, z którymi zmierzasz się każdego dnia. Nie załamuj się. Pielęgnuj swój skarb. I przyjmij go - tak, przyjmij ten akt miłości od męża, syna i ojca - poprzez akceptację ich decyzji. Miłość buduje, tworzy coś dobrego, miłość nie obwinia, nie zadręcza, nie dokłada cierpienia. Na godzinę śmierci nie mamy wpływu. Jeżeli zadajesz sobie pytanie: dlaczego Ciebie tak wiele spotyka? Powiem, że nie wiem, dlaczego musisz tyle znosić! Od godziny odejścia z tego fizycznego świata nie wywiniemy się, to rzecz pewna. Nie pozwól zniszczyć prezentu, który dali Ci bliscy. Dbaj o niego. Nie załamuj się, nie obwiniaj, nie doszukuj winy, bo jej nie znajdziesz. Nie pielęgnuj smutku, tylko miłość. Żyj, pamiętając o najbliższych, którzy są, tyle, że w duchowej materii. Ta Wasza rodzinna miłość, to naprawdę coś cennego.

Odezwij się jutro - proszę. Napisz, czy chcesz mnie jeszcze "widzieć" tj. czytać, czy mam zmykać.
I jeżeli zastanawiasz się, skąd się wzięłam i dlaczego piszę - też odpowiem Ci, że nie wiem! Na chorobę, która męczyła Twojego syna, nikt w mojej rodzinie, wśród znajomych nie chorował. Jakimś przypadkiem otworzyła mi się wczoraj strona Twojego bloga. Trochę czytałam, chciałam naprowadzić Cię na to powiązanie. Sprawiłam przykrość - szczerze nie chciałam. Wiedziałam, czułam, że muszę napisać do Ciebie e-maila - skąd, nie wiem. Czasami coś takiego po prostu się dzieje.

Jest już bardzo późno. Ludźmi z sąsiedztwa, czy dalszą rodziną, nie martw się!
Dobranoc (jest 01:44 w nocy), chce mi się już spać".

Jola

wtorek, 23 kwietnia 2013

Niegodna i potępiona


Kiedy 10 kwietnia, pisałam swój ostatni post, wspomniałam w nim, że błądzą po mojej głowie różne myśli, iż może KTOŚ - GŁÓWNY REŻYSER I SCENARZYSTA W JEDNEJ OSOBIE W SPEKTAKLU, ZWANYM "ŻYCIEM", wprowadził pewne poprawki, co do kwestii granych przeze mnie i Polę. Może stwierdził, że tworząc nasze postaci, zagalopował się i obarczył nas zbyt dużą dawką dramatyzmu, a po przeanalizowaniu ról, złagodniał w stosunku do nas i chcąc ochronić swoje bohaterki przed kolejnymi traumatycznymi przeżyciami, wysłał je na drugą półkulę. Skłamałabym mówiąc, że takie myślenie nie przynosiło mi ulgi. Wręcz przeciwnie, uczepiłam się tych myśli, jak kawałka czółna na wzburzonym morzu. Przez kilka dobrych dni miałam spokój w sercu, że oto..."wszystko jest tak, jak ma być". Utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu i czasie, czyli scena za sceną, odbywa się zgodnie z wcześniej napisanym tekstem - PRZEDSTAWIENIE TRWA, A AKTORZY BEZBŁĘDNIE GRAJĄ SWOJE ROLE. Niestety, szybko nastąpił zwrot akcji, morze silnie wezbrało, a ja zgubiłam swój kawałek drewna, którego trzymałam się kurczowo, bo ono dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Czółno gdzieś podryfowało, zostawiając mnie tonącą na głębokiej wodzie.

Wystarczyły tylko cztery, długie rozmowy z bliskimi mi ludźmi, żebym poczuła się niegodna i potępiona w związku z dramatem choroby i umierania mojego taty. Z premedytacją przeprowadzali "operację w białych rękawiczkach na moim otwartym sercu", nie licząc się z emocjami, uczuciami, w ogóle z tym, co przeżywam z odchodzeniem taty, bo przecież wszyscy są (mama, siostra, brat) przy nim, tylko mnie nie ma! Pierwsza rozmowa telefoniczna trwała około 80 minut i miała na celu jedno - skłonić mnie do jak najszybszego powrotu. Dowiedziałam się między innymi, że jestem bezduszną, czytaj wyrodną córką i wszyscy dziwią się, że mnie jeszcze nie ma przy umierającym ojcu. Wylano na mnie kubeł pomyj w postaci przykrych słów, nie próbując nawet zrozumieć sytuacji, w której się znajduję. TOTALNY BRAK ZROZUMIENIA - to było dla mnie najgorsze. Każdy miał swoją rację i prawdę, obraz widziany, ale tylko ze swojej perspektywy. Każdemu bez wyjątku chodziło przecież o dobro mojego taty, tyle tylko, że nikt nie popatrzył na mnie, że przyjeżdżając stwarzam sobie masę problemów, później już nie od odkręcenia. To nie jest egoizm z mojej strony, to jest walka o przetrwanie. O dziwo, nie potrafili, nie chcieli zrozumieć mnie ludzie, którzy jeszcze jakiś czas temu byli w podobnej sytuacji do mojej. W ich głowach był tylko jeden przekaz - ona nie chce przyjechać, a powinna być przy odchodzącym z tego świata ojcu. Z tego, co wiem, nie znalazła się choćby jedna osoba z czterech, która wstawiłaby się za mną i powiedziała - ONA NIE MOŻE PRZYJECHAĆ! A przecież to różnica, nie chcieć a nie móc. W trakcie tych wszystkich rozmów skutecznie odpierałam ataki, nie poddawałam się. Walczyłam do "ostatniego naboju", jak mawiał mój tata. Ale przyszła też smutna refleksja, że cokolwiek nie powiem w tej sprawie, ci ludzie pozostaną głusi na moje argumenty, bo przecież oni wiedzą lepiej. Dlatego stwierdziłam, że nie ma sensu prowadzić dalszych tego typu rozmów, bo one i tak nic nowego nie wniosą. Miałam satysfakcję, że na retoryczne pytanie: kim są ci wszyscy, którzy jakoby tak dziwią się mojej decyzji? Odpowiedziałam samej sobie i rozmówcom, że ci wszyscy, którzy tak słownie kamienują mnie, w przyszłości nie daliby mi kromki chleba i prawnie nie zabezpieczyliby mojego bytu. Kiedyś czytałam sporo książek Paulo Coelho, który gdzieś napisał, że jeśli jakaś grupa siedzi w przysłowiowej piaskownicy i wszyscy dobrze się bawią, to nikt nie zechce, żebyś ty jeden, stamtąd odchodził. Dlaczego? Bo burzysz ich wewnętrzny porządek i spokój. Siedź i milcz! Rób tylko to, czego oni chcą. Nie sądź, że chodzi im o twoje dobro. Im chodzi o własne dobro! Przemknęło mi przez myśl, że ci wszyscy, tak naprawdę chcą uspokoić swoje sumienia moim kosztem. Mogę śmiało powiedzieć, że obroniłam swoją prawdę. Później owe osoby, twierdziły że one nic na mnie nie wymuszały, one tylko pytały się o moją decyzję. O, Boska Ironio, a co to było przez kilkadziesiąt minut każdej rozmowy, jak nie próba nakłanianie mnie do przyjazdu?! Czułam się potępiona przez ludzi dotąd mi bliskich i znajomych, ale wiedziałam, że muszę być silna dla siebie. Wolą mojego taty było, abym nie przyjeżdżała. On jedyny, chyba tak naprawdę, rozumiał mnie do końca. Gdy piszę te słowa, tata jeszcze żyje, jest świadomy, chociaż momentami ma już splątanie myśli. Jest strasznie słaby, ale dziś znowu mówiłam mu do słuchawki, że bardzo Go kocham. On też z ledwością odpowiedział mi, że kocha mnie i Polę... Czy mogę dziś jeszcze doświadczyć większej radości niż ta? NIE, TA JEST NAJWIĘKSZA! I jeszcze...wygrałam coś niezwykle ważnego dla taty!

Wiem, że hospicjum jest specjalnym miejscem, do którego trafiają osoby w stanie terminalnym, którymi rodzina z różnych powodów, nie może opiekować się w domu i to jest chwalebne dla tej instytucji. Ale uważam, że jeśli można zorganizować opiekę nad umierającym w domu, to należy uczynić wszystko, aby człowiek w tym najważniejszym momencie życia poza faktem swoich urodzin, odchodził w domu wśród bliskich, trzymany za rękę, żeby nie był samotny w chwili śmierci. Moja mama, nie dałaby fizycznie rady, aby opiekować się tatą, siostra za parę dni musi wyjechać. Wiem, że była mowa o oddaniu taty do hospicjum. Walczyłam, tłumaczyłam, prosiłam, że są różne formy opieki w domu i można załatwić opiekunkę przychodzącą do domu. Będąc tutaj, powysyłałam na różne portale ogłoszenia typu: dam pracę. Był odzew i jest opiekunka, wprawdzie nie z mojego ogłoszenia, ale od kogoś ze znajomych. Tato kochany, widzisz, coś jednak wywalczyłam dla Ciebie!

Reakcja otoczenia na moją postawę była na tyle silna, że w którymś momencie pociągnęła za sobą dalsze destrukcyjne myślenie. Nie mogłam uporać się z myślami typu: a może jednak jestem niegodna, aby towarzyszyć mojemu tacie w odchodzeniu z tego świata?! Tego momentu doświadcza przecież moja siostra i brat, a dlaczego nie ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Odpowiedź nasuwała się sama: JESTEŚ NIEGODNA! Setki tysięcy kilometrów dzielą mnie od taty, nie będzie mnie przy nim, kiedy jego serce przestanie bić... PRZECIEŻ DLA MNIE TO JEST SAMOUMĘCZENIE, A NIE POMOC I OCHRONA! Rozmowy telefoniczne nie zastąpią bezpośredniego kontaktu. To ja chciałabym karmić i zmieniać mu pampersy - teraz moja kolej! A gdzie jestem? Na drugim kontynencie i mam wmawiać sobie, że to dla mojego dobra! Dziś zrobiłam awanturę przez telefon, że nie chcą zrobić dla mnie zdjęcia taty telefonem komórkowym i mi przesłać! Mama twierdziła, że to nie ma sensu, bo tato źle wygląda. Wrzeszczałam do słuchawki, że są dla mnie bez serca, nie dość, że nie mogę dotknąć taty, to jeszcze zabraniają mi patrzeć na niego w ostatnich chwilach! Nieważne, ja chcę go widzieć teraz, potrzebuję tego widoku!

Niegodna i potępiona, tak o sobie myślałam! Parę dni temu, weszłam na mojego bloga i przeraziłam się, bo pod jednym z komentarzy, ktoś napisał: "Mąż, później syn, teraz ojciec! Nie łączysz tych faktów?" I tyle! Poczułam, że twarz mi drętwieje, bo tak jakby ktoś napisał na zamówienie - mówisz i masz! Myślisz, że jesteś niegodna, to proszę, masz oto taki zapis! Aha, czyli jest ktoś drugi, kto myśli podobnie jak ja, tak w sekundzie wkręcałam sobie chore myśli! NIEGODNA, ABY BYĆ PRZY ŚMIERCI MĘŻA, SYNA, A TERAZ OJCA! Skoro więc, minimum dwie osoby myślą i mówią podobnie, musi być to prawdą! NIEGODNA I POTĘPIONA! Od takiego myślenia już tylko krok dzielący od przepaści. Ale zdarzył się CUD! Jola, autorka tego tekstu, jakby w obawie, że mogę źle odebrać jej słowa, szybko napisała do mnie e-maila z wyjaśnieniem, że zanim skoczę w czeluści smutku, najpierw muszę przeczytać jej e-maila. Po raz drugi oniemiałam z wrażenia, bo objęłam wzrokiem tekst, który równie dobrze mógłby stanowić krótką pracą zaliczeniową z psychologii. To nie tak miało wyglądać, nie chciałam Cię zranić - pisała. Faktycznie, źle zrozumiałam jej słowa, ale może tak właśnie chciałam je zrozumieć! Te dwa zdania były mi potrzebne, aby totalnie się pogrążyć! Czytałam słowa Joli z zapartym tchem i z minuty na minutę czułam, że w swoim myśleniu, poszłam złą drogą. Jej prawda była inna od mojej, niosła ukojenie, którego tak pragnęłam. W jej słowach odnajdywałam NADZIEJĘ, WIARĘ, RADOŚĆ I CO NAJWAŻNIEJSZE MORZE MIŁOŚCI. Napisałam do Joli podziękowanie za jej wsparcie. Zastanawiam się czy ziemskiej istocie, chciałoby się przekazywać tyle ciepła w sobotnio-niedzielną noc? Nie, tylko Anioł, mógł być zdolny do tego! Anioł Pocieszyciel, który spadł z nieba we właściwym czasie, w godzinie smutku.
                                                                                                     
                                                                                                             
PS.
Przeczytaj, proszę, mój następny post, który w całości będzie autorstwa Joli. Wierzę mocno, że słowa tam zawarte nie muszą być skierowane tylko do mnie.