poniedziałek, 20 lutego 2012

W drodze ku przeznaczeniu


Jak ciężko przychodzi mi pisanie, to prawdziwa droga przez mękę. Może psycholog powiedziałby, iż nie przepracowałam tej traumy, jaką jest śmierć dziecka, że wielu spraw z tym związanych nie mam załatwionych. Uciekanie od problemu, wypieranie go ze świadomości przez wiele lat, pozwalało mi jakoś egzystować. Czy za tamte momenty ciszy teraz płacę podwójnie?

Nawiązując do przeszłości, muszę wspomnieć, że mój syn przed maturą uspokoił się na tyle, że zdał egzamin dojrzałości i postanowił spróbować swoich sił na studiach, zdając na fizjoterapię. Pierwszy rok upłynął w miarę spokojnie bez większych zawirowań, może dlatego, że przyjeżdżał do domu, tylko na weekendy. Z pewnością o wielu rzeczach, wybrykach, nie wiedziałam aż do czasu wakacji. Twierdził przy tym, że im mniej wiem, tym moje serce jest zdrowsze. Zaliczył pierwszy rok i znów poczuł się "Królem Życia". Przecież były wakacje, piękna pogoda kusząca wyjazdem nad wodę i koledzy, którzy właśnie załatwili domek nad morzem w Rowach. Czy już wtedy miałam jakieś złe przeczucia, nie pamiętam?!

Przypominam sobie taką sytuację - jest bardzo późny, piątkowy wieczór, prawie noc, siedzę z Polą w kuchni i nagle wpada zdyszany Filip, informując nas, że za chwilę przyjedzie po niego kolega i zawiezie go do domku nad morzem. Wszyscy już tam są, dobrze się bawią, tylko on nie zdążył na czas dojechać. Obie z Polą najpierw prosiłyśmy go, żeby nie jechał, potem prawie błagałyśmy, aby odstąpił od tego zamiaru. W końcu nawet pies wyczuł podniesione głosy i też zaczął go obszczekiwać, czego nigdy wcześniej nie robił. Cóż mogłam wtedy zrobić? Zamknąć drzwi na klucz i powiedzieć, że go nie wypuszczę?! Byłam sama bez męskiego wsparcia (męża, ojca), a Filip to, niestety, wykorzystywał. On pojechał, a ja modliłam się, żeby nic po drodze im się nie stało.

Minął weekend, poniedziałek rano, a ja dostałam telefon z Komendy Policji, że mój syn oraz czterech jego kolegów zostało zatrzymanych do wyjaśnienia za udział w bójce. Świat zawirował mi przed oczami i tylko szukałam kanapy, aby nie osunąć się na podłogę. Tak, w końcu mój synek doigrał się, a ja znowu szalałam z rozpaczy!

Była sobota wieczór, u nich na obiekcie, gdzie wynajmowali domek, odbywała się jakaś impreza dziennikarzy - radiowców. Zabawa była przednia, Filip bawił się z kumplami do czasu, gdy pojawiła się jakaś dziewczyna. Podobno wcześniej bawiła się w innym towarzystwie, chyba w grupie tych dziennikarzy. Z tego, co później mówili świadkowie wynikało, że dziewczyna była kompletnie pijana i to ona prowokowała Filipa, aby z nią zatańczył. Kiedy byli już na parkiecie, a działo się to na oczach sporej grupy ludzi, nagle doskoczył do niego chłopak i uderzył go w twarz, wywiązała się bójka. Po chwili bili się już prawie wszyscy, a sztachety z drewnianego płotu okalającego obiekt, znalazły inne przeznaczenie. Po kilkunastu minutach przyjechała policja, ale Filipa i jego kompanów już nie było. Widocznie alkohol na tyle skutecznie odebrał im rozum, że postanowili resztę nocy spędzić na plaży. Rano, zamiast wschodu słońca, ujrzeli nad głowami kordon kilkunastu policjantów. Chyba nie do końca pamiętali, co się wydarzyło, bo wszyscy byli bardzo agresywni w stosunku do nich, nie wiedzieli, nie pamiętali co się wydarzyło tej feralnej nocy. Chłopak, owej dziewczyny zrobił obdukcję i zaczęło się... Czy to ma jakieś znaczenie, że był to akurat syn bardzo ważnej persony? Nie mogę i nie chcę dalej tego komentować, bo po co?

Czy tak musiało być? Przecież, gdyby nas posłuchał, gdyby wtedy nie pojechał, od tamtego momentu jego życie mogło potoczyć się inaczej! Mógł wybrać inną drogę, podjąć inną decyzję! Czyżby zmierzał ku smutnemu przeznaczeniu? To jest dla mnie za trudne, przepraszam.
                                                                                                         
                                                                                                                             

środa, 8 lutego 2012

Nie zawsze czas owocnych zbiorów


W ostatnim poście wspomniałam, że chciałam być dobrym siewcą w stosunku do moich dzieci. Niestety, mam wrażenie, że niezbyt mi się udało, mimo iż bardzo się starałam. Wiele win i grzechów zaniedbania przypisuję samej sobie, ale w czasie kiedy moje dzieci rosły, miałam też dużo innych problemów. Czułam się za wszystkich odpowiedzialna, tak jakby cały ciężar wszechświata, spoczywał na moich barkach.

Po śmierci mojego męża zupełnie przestałam radzić sobie z Filipem, a on z własnym życiem. Pola, miała swój świat - tenis, treningi, turnieje, wyjazdy, a Filip zaczął popadać w tzw. nieciekawe towarzystwo. W tym czasie szkoła nie miała dla niego większego znaczenia. Liczyły się imprezy, dobry wygląd i o dziwo, od początku do końca ta sama dziewczyna, którą kochał z wzajemnością. Dziewczyna ta, w którymś momencie nie wytrzymała ciężaru jego choroby i po prostu, odeszła. Filip pozostał sam, zamknął się w sobie i już nigdy nie pokochał żadnej innej dziewczyny. Do niedawna byłam z nią w kontakcie, ale doszłam do wniosku, że kojarzę się jej ze smutną przeszłością, której być może ona nie chciałaby zbyt często wspominać. W końcu ma prawo do normalnego życia bez obciążeń. Gosia, tak na jej na imię, wspomniała kiedyś, że Filip powiedział jej, iż momentami nie wiedział, co się z nim działo. Być może już wtedy były to jakieś pierwsze symptomy choroby. Już nigdy nie dowiem się, co to miało oznaczać, może gdybym wiedziała o czymś wcześniej, nie doszłoby do tak drastycznego wybuchu choroby. W tym okresie mój syn po prostu szalał towarzysko. O ile inni młodzi ludzie też imprezują, to u Filipa szkoła w tamtym czasie, zeszła na plan bardzo odległy. Wychowawczyni często wydzwaniała do mnie z żądaniem, żebym zrobiła coś z synem, bo jej metody wychowawcze i rozmowy ze szkolnym pedagogiem nie dają żadnych rezultatów. Jego zachowanie było naganne w szkole, zero kontaktu w domu. Kiedyś wykrzyczał mi, że na słowo MATKA, trzeba sobie zasłużyć! Umierałam wtedy z rozpaczy, że nic nie dociera do mojego syna. BYŁO W NIM TYLE AGRESJI, że on sam nie mógł sobie z nią poradzić. W końcu powiedział mi, że nie wytrzymuje z tym towarzystwem, że dusi się i musi zmienić środowisko, musi wyjechać, uciec. Wtedy też popełniłam kolejny grzech zaniedbania względem Filipa, pozwalając mu na ten krok. Już do końca moich dni będzie towarzyszyło mi słowo - gdybym. Otóż, gdybym w tamtym momencie, nie zgodziła się na wyjazd Filipa do mojej teściowej, to może sprawy przyjęłyby inny obrót. Zamieszkał w domu mojej teściowej, tam też zaczął dojeżdżać do szkoły. Po paru miesiącach i oni mieli go serdecznie dość. Dojazd do nowej szkoły syna, wydłużył się dla mnie o 120 km w jedną stronę. Moja teściowa (lekarz), znana w swoim małomiasteczkowym, żeby nie powiedzieć wiejskim środowisku, po prostu wstydziła się zachowania swojego wnuka. Dochodziło do tego, że chcąc ratować Filipa przed wyrzuceniem ze szkoły, sama wydzwaniała po jego kolegach i uzupełniała notatki w zeszytach. Do czego zdolny jest rodzic, babcia, jak daleko mogą posunąć się, żeby tylko ratować dziecko?! Wiedziałam, że to destrukcja dla niego i dla całej rodziny. W terapii przeciwalkoholowej, narkotykowej, mówi się, że alkoholik, narkoman, musi sięgnąć dna, aby poczuć ból istnienia, żeby obudzić się i wreszcie zacząć robić coś ze swoim życiem. Nie zawsze, niestety, dochodzi do tego przebudzenia! To życie było jak KOSZMARNY SEN, z którego wszyscy nie mogliśmy się wybudzić!

Podejrzewałam też, że Filip bierze narkotyki. Teściowa wspominała mi, że w okresie grzewczym dla domu, bardzo chętnie schodził do piwnicy, aby podłożyć do pieca, tyle tylko, że po powrocie był już inny. Wesoły, rozluźniony czasami z rozszerzonymi źrenicami. NIE CIERPIĘ SIEBIE ZA TO, że dałam się tak zwieść, zmanipulować, że wierzyłam w każde jego słowo! TAK BARDZO CHCIAŁAM MU WIERZYĆ, ŻE NIE MA W JEGO ŻYCIU ŻADNYCH NARKOTYKÓW! WSZYSTKO ODDAŁABYM, ŻEBY TO BYŁA PRAWDA! NIE BYŁAM W STANIE TEGO PRZYJĄĆ I UDŹWIGNĄĆ, NIE MIAŁAM SIŁY NA KONFRONTACJĘ Z RZECZYWISTOŚCIĄ! ZAPRZECZAŁAM OCZYWISTYM FAKTOM! Mój mąż od paru miesięcy nie żył, a ja dzieliłam swój czas między pracę od rana do wieczora, a cmentarz, z którego najchętniej nie wychodziłabym!

Lekarze, którzy później diagnozowali syna, powiedzieli, że nie są w stanie jednoznacznie określić, czy narkotyki, które zażywał (amfetamina), przyczyniły się bezpośrednio do uaktywnienia choroby. BYĆ MOŻE, GDYBY NIE ONE, TA CHOROBA (SCHIZOFRENIA) , UAKTYWNIŁABY SIĘ, TYLKO PÓŹNIEJ I W INNYCH OKOLICZNOŚCIACH LUB ZOSTAŁABY DO KOŃCA W UTAJENIU! Może gdybym reagowała szybciej, nie zaprzeczała faktom, pomoc nadeszłaby wcześniej, a tak...