sobota, 21 kwietnia 2012

My z pierwszej połowy nowego wieku


Próbuję nadać tym postom jakąś chronologiczną całość. Odwołując się do ostatniego wpisu, wspomniałam, że mój syn w końcu zgodził się pójść do szpitala. Gdyby nie smutna rzeczywistość, że nie mógł poradzić sobie z agresją, emocjami i tym co siedziało w jego głowie z pewnością odwlekałby to pójście.

Pamiętam, jak kiedyś przechodziłam obok oddziału psychiatrycznego w jednym ze szpitali i na samą myśl o nim przenikały mnie dreszcze, czym prędzej stamtąd uciekłam. Do tej pory mam przed oczami ogromne, niebieskie litery - ODDZIAŁ PSYCHIATRYCZNY. Oddział ten umiejscowiono na końcu szpitalnego korytarza, tak jakby po zamknięciu bramy, furty szpitalnej, człowiek znalazł się za bramą miasta, wyrzucony poza nawias społeczeństwa w jakiejś "enklawie zadżumionych". Nagle wraz z synem musiałam przestąpić próg tego miejsca z przed, którego parę lat wcześniej uciekłam. To zdumiewające, że w życiu człowieka zdarzają się sytuacje, o których nie śniłby w najgorszych snach. Z jednej strony, oboje baliśmy się przekroczyć tych czeluści piekieł, jak nam się wtedy wydawało, a z drugiej oczekiwaliśmy pomocy, ulgi i wybawienia. Próbuję przypomnieć sobie, albo inaczej próbuję wyobrazić sobie, co czuł mój syn i każdy inny, kiedy musiał wejść na oddział psychiatryczny. Zdenerwowanie, lęk, przerażenie, frustrację z powodu tego, że z jego umysłem coś jest nie w porządku?!

Mój syn poszedł tam, by po dwóch dniach wypisać się na własne żądanie, twierdząc, że oni mu nie pomogą, że czuje się już lepiej. Po kolejnych trzech dniach znowu wyraził chęć powrotu do szpitala, bo widział, co działo się z nim w domu. Ta huśtawka emocjonalna wykańczała nas wszystkich, a lekarze nawet nie zaczęli go diagnozować! O dziwo, wtedy po raz pierwszy spotkałam się z irytacją ze strony lekarza psychiatry i zarazem z przysłowiową łaską, że przyjmuje go z powrotem. Nie zapomnę pytania lekarza prowadzącego: panie Filipie, czy zdaje pan sobie sprawę, iż blokuje miejsce i wprowadza zamieszanie? Gdyby takie pytanie zadał stażysta na oddziale psychiatrycznym, jeszcze zrozumiałabym, ale lekarz z wieloletnim doświadczeniem?! Zanim postawiono diagnozę w akademii medycznej, Filip przebywał dwukrotnie w naszym, miejscowym szpitalu. Lekarze są bardzo ostrożni w wydawaniu takiej czy innej diagnozy, szczególnie, jeśli dotyczą one chorób psychicznych. Na przestrzeni trzech lat, gdy był kilkanaście razy w szpitalu, zmieniały się tylko sale szpitalne, czasami lekarze prowadzący i pacjenci, z którymi przebywał. Cóż tam zobaczyłam? ŻYCIE z jego odcieniami szarości i czerni. Czasami wkradał się niezdarny uśmiech, przedzierała radość przez pokłady smutku. Bywało, że na tym oddziale kończyło się czyjeś życie, odchodziły osoby starsze z demencją z Alzheimerem, leżące w pampersach bez większego kontaktu ze światem, krzyczące po nocach. Po korytarzach snuli się często bezdomni alkoholicy, będący na detoksie, osoby w średnim wieku, którzy niedawno zachorowali i ludzie młodzi dopiero zaczynający dorosłe życie. Wszyscy zmieszani w jednym tyglu. Niestety, bardzo dużo młodych ludzi choruje na schizofrenię i inne zaburzenia psychiczne. Oni żyją za zamkniętymi drzwiami oddziałów szpitalnych, ale chcą być zdrowi, zaleczeni. Wielokrotnie podejmują leczenie szpitalne, idą tam sami, czasami na prośbę rodziny lub rodzina umieszcza chorego, gdy jest sądownie ubezwłasnowolniony i np. nie ma poczucia choroby. TO NIE JEST ŚWIAT ZADŻUMIONYCH! Ci ludzie sami dla siebie, bądź ich rodziny szukają ratunku, czekając na cud, na specyfik, który jak antybiotyk zabiłby zarazki atakujące mózg i system nerwowy. Co wiemy o samej chorobie, schizofrenii? My z pierwszej połowy nowego wieku, spychamy niejednokrotnie tych ludzi na margines życia, wstydzimy się ich, boimy przyznać, że ktoś z naszych najbliższych cierpi na zaburzenia psychiczne, a tym młodym ludziom wali się na głowę cały ich świat, marzenia i plany.

Od dawna towarzyszy mi wiersz Małgorzaty Hillar pt. "My z drugiej połowy XX wieku". Autorka przedstawia w nim świat ludzi żyjących w XX wieku, ich podejście do życia i uczuć. Próbuje pokazać obraz ówczesnego życia, strach człowieka przed miotającymi nim emocjami. Człowiek w tym utworze nie jest zaangażowany w sferę uczuciową, tak skrupulatnie skrywaną na dnie swej duszy. Jego głównym celem jest dokonywanie nowych odkryć i osiągnięć, odrzucanie emocji, uczuć i drugiego człowieka. Nie potrafi otworzyć się przed bliźnim, ma na twarzy maskę. Jednak dochodzi do wniosku, że pod maską są uczucia. Potrafi okazać je tylko sam przed sobą, w zaciszu swego domostwa tam, gdzie nikt nie widzi.

Zastanawiam się, czy to naprawdę nasz obraz. Zdarza się, że jesteśmy nieczuli , obojętni na drugiego człowieka. Może zatem popatrzmy na ludzi wokół nas i nie osądzajmy ich pochopnie. Nie wiesz, czy za ścianą Twojego mieszkania nie rozgrywa się dramat rodziny z chorobą w tle. Nie zawsze agresja jest skutkiem, tylko i wyłącznie złego wychowania. Przeczytaj, proszę ten wiersz. Ile w nim nadziei na to, iż we współczesnym świecie, mimo wszystko umiemy okazywać swoje emocje. Popatrzmy na drugiego człowieka łaskawiej. Nie bądźmy tymi ludźmi li tylko z drugiej połowy XX wieku.

Małgorzata Hillar

"My z drugiej połowy XX wieku"


"My z drugiej połowy XX wieku

rozbijający atomy
zdobywcy księżyca
wstydzimy się
miękkich gestów
czułych spojrzeń
ciepłych uśmiechów

Kiedy cierpimy

wykrzywiamy lekceważąco wargi

Kiedy przychodzi miłość

wzruszamy pogardliwie ramionami

Silni cyniczni

z ironicznie zmrużonymi oczami

Dopiero późną nocą

przy szczelnie zasłoniętych oknach
gryziemy z bólu ręce umieramy z miłości"
                                                                                                                                                                                                             

piątek, 13 kwietnia 2012

Dobra i zła normalność



Próbuję sobie przypomnieć, jak wyglądało życie mojego syna po zakończeniu tego koszmaru z aresztem i sądem. Jego koledzy wrócili do normalności, czego niestety, nie mogę powiedzieć o Filipie. On ani wtedy, ani później nie wrócił już do swojej normalności. Mam na myśli studia (powrócił na uczelnię na krótko), kontakty z kolegami, bliską znajomość z dziewczyną. To była ta "dobra normalność", bo była i ta zła, wcześniejsza, kiedy nie zawsze mogłam złapać z nim kontakt, gdy wchodziły w grę narkotyki, nieważne, że lekkie. Narkotyk, zawsze pozostanie narkotykiem ze swoim niszczącym działaniem na psychikę i ciało! Ten pierwszy epizod, wybuch choroby, który być może nastąpił w wyniku zbyt silnego stresu, wstrząsu emocjonalnego, spowodował, że nie mogłam pozostać bierna. Widziałam, że stało się z nim coś złego, że weszła do naszego domu choroba i z dnia na dzień coraz bardziej się w nim panoszyła. Wszytko dla mnie było nowe, straszne i nieznane. Nigdy wcześniej nie wiedziałam o istnieniu takich zachowań, bo nie miałam kontaktu z osobami zaburzonymi psychicznie. Moja wiedza na ten temat była znikoma, właściwie na poziomie zerowym. Zaczęłam więc czytać wszystko, co wpadło mi w ręce. Szukałam pomocy dla niego i dla siebie.

Mój syn wrócił do domu, a ja nie mogłam go poznać. Dla mnie emocjonalnie był kimś obcym. To nie był ten sam Filip, który wyjechał z kolegami na wakacyjny weekend. W tamtym momencie nie było ważne, że wcześniej stwarzał problemy. Liczyło się tu i teraz. Już nie dojdę, ile w jego zachowaniu było skutków działania narkotyków, agresji, a ile zmian, które zachodziły pod wpływem rozwijającej się choroby. Mojego syna emocjonalnie i uczuciowo nosiło! Był tak naładowany złymi emocjami, agresją słowną, że my wszyscy, tzn. Pola, dziadkowie oraz ja nie mogliśmy sobie z nim poradzić. Chodził od pokoju do pokoju, mrucząc coś złowrogiego pod nosem. Nawet pies go drażnił. Gdyby mógł dla rozładowania emocji waliłby pięściami w ścianę. Nie potrafił siedzieć, stać czy leżeć, musiał ciągle chodzić, w tę i z powrotem i tak przez cały dzień. Ten widok był dla nas strasznie ciężki. Gdy wspomniałam o pójściu do lekarza - krzyczał, wrzeszczał, że on nie jest chory, że wmawiam mu jakaś chorobę. Płakał, że jestem okrutna i dlaczego mu to robię?! On płakał w jednym pokoju, a ja w drugim. Nie mógł spać w nocy, wiec dla zabicia czasu wypalał paczkę papierosów. Wszystko go drażniło, nie mógł słuchać muzyki, oglądać telewizji, o czytaniu książki, nawet nie wspomnę.

Kiedy któregoś razu zaczęło się robić pięknie nad morzem, wzięliśmy psa i we trójkę pojechaliśmy na plażę. Jeszcze kilkanaście minut wcześniej cieszył się, jak zawsze z takiego wypadu, ale gdy tam dotarliśmy, on chciał już wracać. To nie był przyjemny spacer brzegiem morza, tylko gonitwa w jedną i drugą stronę, aby jak najszybciej znaleźć się w samochodzie i wyjechać stamtąd, jak najdalej. Pierwsi śmiałkowie zażywali wodnych kąpieli i wygrzewali się na plaży. Świeciło piękne słońce, ale nie dla nas! Później, po pierwszym pobycie w szpitalu, gdy leki zaczęły już działać i ponawialiśmy próbę wyjazdu, było już lepiej, spokojniej. Spacer był dla nas w miarę przyjemny. Wtedy Filip potrafił przepytywać Polę z materiału z geografii, który miała zdawać na maturze. Przekomarzali się, kto jest lepszy, a nawet pies radośnie biegał po plaży. Niby na pozór szczęśliwa rodzinka. Łapałam te spokojne chwile, gdy był wyciszony, bo ciągłe życie na najwyższych obrotach powodowało, że wszyscy spalaliśmy się w tym nadmiarze złej energii. Być może ktoś będący w temacie, powie złośliwie: był wyciszony za pomocą prochów, nazwij to po imieniu, mamusiu, otumaniałaś synka za pomocą leków! Tak to wszystko prawda! Ale jak inaczej mogłam mu pomóc? Tylko dzięki lekom, które przyjmował. Miałam pozwolić, aby choroba rozwijała się w nim i dewastowała go psychofizycznie? I tak robiła spustoszenie!

Specjalnie zatrzymałam się na tym krótkim epizodzie, żeby pokazać, iż na początku osoba chora, nie ma poczucia i świadomości choroby, bądź nie zawsze ją ma. Filip, kompletnie nie wiedział, co się z nim dzieje i dlaczego. Nie umiał poradzić sobie ze swoją agresją. Czasami mówił do mnie, żebym nie gniewała się na niego, kiedy jest wściekły, zły i nie potrafi tego określić, a przede wszystkim zapanować nad sobą. Sam czuł inność tej sytuacji i swoich zachowań, ale to było ponad jego możliwości, strasznie to go męczyło. Walczył sam ze sobą, a kiedy nie miał sił na dalsze szarpanie się, przystawał na pójście do szpitala. Zastanawiam się, jaki tytuł nadać dla tego wpisu. Przychodzi mi na myśl jedno: dobra i zła normalność. Co to dla mnie oznaczało? Tamta dobra normalność odeszła bezpowrotnie, nastała zła normalność, z którą trzeba było żyć, wyrywać dla siebie okruchy spokoju. Słowo, AKCEPTACJA dla tej złej normalności, jeszcze wtedy w moim słowniku nie istniało.

                                                                                                                     

sobota, 7 kwietnia 2012

Pascha

"Był wieczór Paschy w milczeniu głębokim
siedli napoju pożywać i jadła
Wieczernik szarym napełniał się mrokiem.


Półjasność zmierzchu, mglista i wybladła
Na stół białymi zasłany rańtuchy
i na ich twarze łagodnie się kładła.


I cisza była a w tej ciszy głuchej
przez kratę okna powiew coraz rzadszy
gnał z pól zielonych wiośniane podmuchy.


Pośród rybitwów tych ubogich siadłszy
chleb w obie ręce wziął i kielich wina
i zadumany w twarze uczniów patrzy.


A w tych źrenicach Człowieczego Syna
mistycznych brzasków grała jasność złota
i myśl ogromna jakaś i jedyna....


Z ich oczu, serca patrzała prostota
pierwsi pić mieli z Kielicha Miłości,
pierwsi pożywać mieli Chleb Żywota


Iż byli, jako ptaki leśne - prości"



                                
                             

wtorek, 3 kwietnia 2012

Synku, idź w stronę światła



Chciałabym opowiedzieć historię, która była moim udziałem parę dni temu. Czekając na wizytę do lekarza, spotkałam od dawna nie widzianą koleżankę Antonellę, która przyszła ze swoim 5 letnim synkiem. Chłopiec śliczny, typowo włoska uroda i jest dzieckiem autystycznym. Po wymianie serdeczności zaczęłyśmy rozmawiać, przy czym ona nie wiedziała, że mój syn nie żyje. Albo poczekalnia była na tyle mała, albo ja mówiłam zbyt głośno, ponieważ temu wszystkiemu przyglądała się starsza pani, która dobrotliwie uśmiechała się do mnie. Kiedy jestem w Stanach, akurat takie zachowania, jak uśmiechy, mówienie "hi" przez nieznane sobie osoby, od zawsze budzą moją radość, dlatego też uśmiechami tymi nie byłam wcale zdziwiona. Dopiero, gdy znajoma weszła do gabinetu, owa pani niepewnie przysiadła się do mnie. Okazało się, że słyszała wszystko co mówiłam o Filipie. Współczuła mi, ale zarazem chciała coś przekazać. Wyciągnęła z portfela troszkę podniszczone zdjęcie młodego mężczyzny. Na fotografii jest/był jej 23 letni syn, który zginął w wypadku w górach, porwała go lawina. To tragiczne zdarzenie miało miejsce ponad 20 lat temu, ale ona od zawsze nosi jego zdjęcie przy sobie. Zaraz potem wyciągnęła skrawek kolorowej kartki, na której widniał jakiś tekst. Powiedziała, że jest to jej modlitwa do syna, którą codziennie odmawia. W tych paru słowach zawarta jest cała jej miłość i tęsknota. Kiedy tak mówi do niego, jest jej lżej, czuje, że ma z nim duchowy kontakt. Najbardziej jednak zaskoczyło mnie, iż tę modlitwę przekazała mnie. W tym naszym krótkim spotkaniu było tyle serdeczności i ciepła, a przecież nie znałyśmy się. Oto na chwilę skrzyżowały się dwie ścieżki życia dwóch zupełnie obcych sobie osób, a zjednoczyła je wspólna historia. Wprawdzie pani dała mi namiary na siebie, ale czuję, że nigdy do niej nie zadzwonię. W tej poczekalni, byłyśmy jak dwa samotne meteory, które równocześnie spadły w to samo miejsce, by potem rozpierzchnąć się w przestrzeni. Przychodzi mi na myśl pewne porównanie, kiedy to dwoje nieznanych sobie ludzi, spotyka się w pociągu, by po chwili zacząć opowiadać historie swojego życia. Widocznie oboje tego potrzebują - spotkanie mówcy i słuchacza, aby po wyjściu z pociągu już więcej się nie zobaczyć. Pani zdążyła jeszcze opowiedzieć o swojej córce, która mieszka w innym stanie Ameryki, o tym, jak za nią tęskni. W jej opowieści, widziałam momentami siebie i też czułam tęsknotę za swoją córką. Tyle podobieństw, wspólnych kolei losu...

I rzecz równie dziwna, bo tekst tej modlitwy, napisany jest na tle przedstawiającym wschód lub zachód słońca, podobnie jak na zdjęciu, która stanowi takie swoiste logo na moim blogu. Czyżby aż taki zbieg okoliczności? Patrząc na te dwie fotografie, tak różne, bo przecież każdy wschód i zachód słońca jest inny, a zarazem tak podobne, chciałabym wyszeptać cichutko, aby wszyscy ci, którzy odeszli, szli w stronę światła, w stronę boskości, by ogrzewali się ciepłem i miłością, jaka z niego emanuje. PODOBNO BÓG, TO ŚWIATŁOŚĆ, MIŁOŚĆ I ENERGIA...

Fot.Clara 
Ku Pamięci Mojego Drogiego Syna

Trzy małe słowa "nigdy Cię nie zapomnę",
tak mało mówią, a tak dużo znaczą.
My, nigdy Ciebie nie zapomnimy,
ponieważ wciąż jesteś w naszych sercach.
Nieważne, jak spędzamy nasze dni
nieważne, co robimy.
Poranki nie wschodzą,
Wieczory nie zachodzą
bez myślenia o Tobie.

Bardzo kochający, bardzo tęskniący za Tobą



Ilekroć oglądam jedną z finałowych scen filmu z Patrickiem Swayze i Demi Moore pt."Duch" zawsze płaczę, to są takie łzy nadziei. W tej scenie, z pewnością doskonale ją pamiętamy, główny bohater już jako duch żegna się ze swoją dziewczyną, by spokojnie iść na spotkanie nowemu życiu. Właśnie zmierza w stronę światła, a jego bliscy wyszli, aby go powitać. Cóż innego mi pozostaje, jeśli nie nadzieja, że fikcja filmu miesza się z prawdą. Cóż innego mogę powiedzieć, jak tylko: Synku, idź w stronę światła...