czwartek, 30 maja 2013

Mamo, wpuść mnie!


Po długiej przerwie, wracam do właściwego tematu bloga. Dziś chciałabym opisać moje wędrówki po gabinetach psychologów i perypetie z tym związane. W poprzednich postach, o ile było zgodne to z ich tematyką, czasami przewijał się wątek psychologa. Niestety, mój syn i ja, nie byliśmy zadowoleni z kontaktów z nimi. Do dziś nie umiem odpowiedzieć na pytanie, dlaczego nie trafiliśmy na psychologa, o którym powiedzielibyśmy, że był naprawdę dobry.

Kiedyś napisałam, iż Filip sięgał po narkotyki i bez znaczenia było, że to tylko amfetamina. To także narkotyk i nieważne, że łagodny. Każdy narkotyk powoduje uzależnienie jest to tylko kwestią czasu, dawek i odporności samego biorcy. W tej sytuacji w początkowych wypisach ze szpitali lekarze dawali informację - pacjent z podwójną diagnozą. W wielkim skrócie oznaczało to, że oprócz choroby podstawowej schizofrenii występowało uzależnienie od narkotyków. Wtedy wydawało mi się, że oprócz leczenia farmakologicznego, Filip powinien chodzić do psychologa. Dzięki terapii popracowałby nad emocjami i może w końcowej fazie zaakceptował chorobę, co wcale nie było łatwe. Zresztą każdy psychiatra mówił to samo: leki lekami, a rozmowa z psychologiem to dodatkowa pomoc, nie tylko dla samego chorego, ale i jego rodziny. W związku z tym, zaczęłam uczęszczać na spotkania grupy wsparcia dla rodziców, których dzieci mają problem z narkotykami, bo innych grup w moim mieście akurat nie było. Dowiadywałam się, że to świetna placówka, prowadzona przez księdza i zespół psychologów. Był i jest to w dalszym ciągu ośrodek stacjonarny dla młodzieży - nie tylko sam detox, ale i psychoterapia. Z pewnością tego typu działalność - praca z uzależnioną młodzieżą i ich rodzicami przynosi efekty, bo o miejsce tam jest bardzo trudno po dziś dzień. Jako że Filip miał podwójną diagnozę, pytałam na wstępie czy jest to aby właściwe miejsce dla niego i dla mnie. Odpowiedź zawsze była twierdząca. Zaczęliśmy równocześnie chodzić na spotkania - Filip na indywidualne, a ja na grupowe. Już po pierwszych kilku sesjach, Filip powiedział mi, że źle się tam czuje i kategorycznie odmawia dalszych spotkań. Dawał do zrozumienia, że to, co mówił prowadzący dotyczyło głównie problemu narkotykowego i w ogóle nie były poruszane tematy związane ze schizofrenią. Mówił wiele razy, że ci psycholodzy, nie bardzo orientują się w temacie, nie "kumają bazy" i sprowadzają wszystko do jednego - narkotyków! Sądziłam wówczas, że Filip bardzo izoluje się od kontaktów z ludźmi i przed każdym napotkanym psychologiem będzie mu ciężko się otworzyć. W takiej sytuacji, żaden nie będzie mu pasował.

W schizofrenii między innymi zaburzone są relacje międzyludzkie, spłaszczone emocje, uczucia, stąd stanowią one dodatkowe obciążenie w życiu. Dlatego nie zmuszałam Filipa do chodzenia na terapię. Ja uczęszczałam, gdyż chciałam zobaczyć jak dalej będzie prowadzona terapia dla rodziców. I w tym miejscu powinnam przyznać się do popełnionego błędu. Okazało się bowiem, że mój chory syn, potrafił bezbłędnie ocenić sytuację, a to ja gdzieś się pogubiłam. Dlaczego? O, BOSKA NAIWNOŚCI, BO BEZMYŚLNIE PODDAWAŁAM SIĘ TEMU, CO SŁYSZAŁAM NA SPOTKANIACH I ŚLEPO ZAUFAŁAM SPECJALISTOM, WYŁĄCZAJĄC WŁASNY ROZUM I INTUICJĘ! Wcale nie twierdzę, że ci ludzie (psycholodzy tudzież ksiądz, mający wieloletnie doświadczenie w pracy z uzależnioną młodzieżą), robili jakąś złą robotę. Wręcz przeciwnie, byli bardzo dobrzy, ale w tym, co dotyczyło narkotyków, a nie schizofrenii i narkotyków. Tak naprawdę to oni pierwsi popełnili błąd względem mnie, wcale nie przyznając się do niego. Oczywiście, że wszystkim nam chodziło o dobro Filipa. Taki był cel tej terapii, ale ona wyrządziła sporo zła. Do dziś z różnym skutkiem próbuję zagłuszyć w sobie wyrzuty sumienia. Profil pracy z osobami uzależnionym od narkotyków podobny jest do pracy z uzależnionymi od alkoholu. Podobne zagadnienia, przerabianie "Dwunastu Kroków", praca z rodziną jako osobami współuzależnionymi emocjonalnie itd. Gdzie zatem jest to moje poddanie się i na czym poległam? W większości wypadków wprowadzałam w czyn to, co usłyszałam, przeczytałam i przedyskutowałam na terapiach. I to był mój błąd! Bo sugestie te, zalecenia, nakazy dotyczyły zachowań w stosunku do ludzi uzależnionych od narkotyków, a nie osób z podwójną diagnozą! Tak więc był okres, kiedy nie gotowałam, nie prałam synowi, gdy przychodził do domu po jakiejś dawce narkotyku. Serce pękało mi z żalu, gdy walczył ze mną o swoją "nędzną ręcinę", którą miałam oddać mu w całości, ponieważ chciał się sam utrzymywać. Wiadomo było, że i tak przepuści te pieniądze. Według psychologów, podręczników, to ja miałam być twarda i powinnam zamykać przed nim jedzenie na klucz. On miał odczuć dyskomfort związany z braniem narkotyków. Skoro bierzesz, nie licz u mnie na nic! Walnij głową o beton i poczuj ból istnienia, poczuj to szambo, w które wdepnąłeś! Dopóki nie zobaczysz, w jakim bagnie żyjesz, a za to odpowiadają narkotyki - nie łudź się, że coś u mnie ugrasz! Ja, nie jestem twoją praczką, sprzątaczką i kucharką! Nie godzę się na branie narkotyków w moim domu i przychodzeniem do niego pod ich wpływem! Dom, to nie hotel! Niestety, ale wiele razy tak na niego wrzeszczałam, bo nie wytrzymałam nerwowo! O wstydzie przed sąsiadami nawet nie wspomnę. Byłam wściekła, rozgoryczona na niego i siebie! Czułam się totalnie rozbita, bezsilna i nie wiedziałam co robić, gdzie szukać ratunku! Z dalszej części instruktażu, dowiadywałam się, że mogę jeszcze w razie potrzeby zmienić zamki we drzwiach, gdy mój synek wróci naćpany! Potwornie bałam się tego kroku, paraliżował mnie strach, co się z nim stanie, gdy nie wpuszczę go do domu, a cała sytuacja rozegra się np. w nocy!

Pewnego wieczoru (miałam już wtedy zmienione zamki) syn zapukał do drzwi. Po pierwszych słowach zorientowałam się, że jest pod wpływem narkotyków, a może i alkoholu. Czułam, że za chwilę rozegra się scena, którą na długo zapamiętam. Im dłużej prosił mnie, żebym wpuściła go, tym bardziej byłam nieugięta! Przecież byliśmy dwojgiem najbliższych sobie ludzi - matka i syn, a zachowywaliśmy się jak najgorsi wrogowie! Walczyliśmy na słowa po dwóch stronach barykady, bo tak trzeba było! Ja znowu krzyczałam przez zaryglowane drzwi, że ma się wynosić i rzucałam słowa, które miały nim wstrząsnąć! A on pukał coraz delikataniej, coraz ciszej i łagodniej mówił do mnie: mamo, wpuść mnie..., aż wreszcie zamilkł i gdzieś odszedł. Chciałam otworzyć te cholerne drzwi i biec za nim, ale nie powinnam była tego robić, przecież tak mnie uświadamiano na spotkaniach!

Była ciemna noc, a ja nie wpuściłam mojego syna do domu, mój Boże! Może, gdyby Filip był tylko narkomanem, łatwiej byłoby mi zaakceptować moje zachowanie, które sugerowano mi w ośrodku. Działało ono na inne dzieci i ćwiczone było przez innych rodziców. Niech walnie łbem o beton, niech pojmie, że nie da się funkcjonować w życiu, będąc naćpanym - takie słowa dźwięczały mi w uszach! On odszedł spod tych drzwi, a ja siedziałm pod nimi i wyłam z rozpaczy. Czułam, że podążam złą drogą, to nie to zachowanie, nie w jego przypadku! Kiedy po kilku godzinach, Filip zastukał ponownie, wpuściłam go bez słowa. Moi rodzice, ludzie bez tytułów naukowych, ale mający doświadczenie życiowe, mówili: NIE SŁUCHAJ ICH! TWÓJ SYN JEST CHORY! NAJPIERW PATRZ NA NIEGO JAK NA CZŁOWIEKA CHOREGO, A DOPIERO PÓŹNIEJ JAK NA NARKOMANA, O ILE JEST NIM NAPRAWDĘ! Moją wielką winą było to, że na początku nie chciałam słuchać rodziców. Przecież mówią do mnie psycholodzy, specjaliści, ludzie z doświadczenie, tylko takie myśli zakotwiczyły się w mojej głowie!

Może kilka razy, Filip poszedł do jeszcze innej pani psycholog, znowu trafił do poradni uzależnień i historia się powtórzyła. Pani poradziła mu, aby szukał dla siebie czegoś innego, bo ona zajmuje się tylko uzależnieniem od narkotyków. Przynajmniej była szczera i ceniła swój i Filipa czas. Znowu kolejna pani psycholog (dojeżdżałam do drugiego miasta), wyznawała taką samą teorię jak opisana powyżej - dokładnie ten sam schemat myślenia i działania. Pomagała wychodzić dzieciom z narkotyków z dużym skutkiem zresztą. Dopiero, gdy spotkałam się z nią po śmierci syna, powiedziała mi, że popełniła błąd, w stosunku do nas. Pacjenta chorego na schizofrenię i biorącego narkotyki nie powinna była traktować jak człowieka tylko z uzależnieniem! W takiej sytuacji wprowadza się inne techniki pracy z pacjentem. No cóż, widocznie mało mamy specjalistów w tej dziedzinie. Chcą pomagać, a nie zawsze tę pomoc niosą.Wierzcie mi, że piszę te słowa bez cienia złośliwości pod ich adresem. Tylko tak się jakoś zawsze dziwnie składało, że nie spotkaliśmy na swojej drodze, choćby tego jednego, wymarzonego lekarza od chorej duszy.
                                                                 
 I jeszcze na koniec, Filip brał narkotyki (amfetaminę) na początku, czyli przed pierwszym epizodem choroby. Było to takie branie okazjonalne, typu impreza, tak bynajmniej mówił mi po latach. Później, gdy był już chory na schizofrenię, zdarzało się, że jeszcze czasami brał amfetaminę. Mówił, że dzięki niej czuje się lepiej, nie ma takich urojeń jak w realu. W końcowej fazie choroby urojenia te "chore filmy" jak je nazywał, miał codziennie. Narkotyk, znosił w jakimś stopniu te urojenia, które męczyły go potwornie. Co było gorsze w tej sytuacji? Czy branie narkotyku, który był i jest złem samym w sobie, czy urojenia, które w ostateczności doprowadziły do tragedii!

środa, 22 maja 2013

ODSZEDŁ CZŁOWIEK


Pustka we mnie, pustka wokół mnie... We wtorek, tj. 14 maja, odszedł mój Kochany Tato, tak po cichutku, bezszelestnie, trzymany za rękę przez moją Mamę. Przez trzy miesiące walczył o życie, będąc już w stanie terminalnym, od którego nie było odwrotu. Umierał w domu, we własnym pokoju, odwiedzany i żegnany przez bliskich, przyjaciół i znajomych. Kiedy dzień wcześniej dzwoniłam do Taty, miał jeszcze na tyle siły, aby odpowiedzieć mi dzień dobry i urywanymi sylabami powiedzieć, że też mnie kocha. Mówił słabym, ledwo słyszalnym głosem, a wypowiedzenie każdego słowa bardzo Go męczyło. Pamiętam, że Mama zapytała mnie, czy cokolwiek zrozumiałam z tego, co mi powiedział. Potwierdziłam tylko, że usłyszałam wszystko to, co chciałam usłyszeć. Wtedy w ten smutny wtorek, miałam bardzo napięty dzień. Gdy o stałej porze, zadzwoniłam do domu, Tata jak zwykle spał, a przez ostatnie tygodnie przesypiał prawie że całe dnie i noce, budząc się tylko na tzw. pomrukiwanie, niczym małe dziecko z tym jednak, że jego życie dobiegało już kresu. Codziennie jak mantrę, powtarzałam, kierowałam do Niego te same słowa, chcąc, aby dobrze je zapamiętał, bo w nich była miłość: "Tato, dzień dobry, bardzo Cię kocham - pamiętaj o tym"! Mam zresztą nadzieję, że tę miłość zabrał ze sobą do tego drugiego może lepszego świata... Tego dnia, niestety, nic mi już nie odpowiedział, usłyszałam tylko jak westchnął i miał bardzo przyspieszony oddech - bardzo mnie to zaniepokoiło. Kiedy już miałam pytać Mamę, co się dzieje, akurat w tym momencie musiałam przerwać rozmowę! Spojrzałam na zegarek była 10:15 mojego czasu, a w Polsce 16:15. Gdy około osiemnastej przedzwoniłam ponownie, brat powiedział, iż koło siedemnastej TATA ODSZEDŁ...

Niedowierzanie, płacz, bezsensowne pytania typu: jak to możliwe, dlaczego, przecież jeszcze czterdzieści pięć minut temu, słyszałam jak oddychał. Zarzucałam sobie, że gdybym przez telefon wysłuchała to Jego rzężenie, to może skojarzyłabym, że nadchodzi agonia, a tak od kilku tygodni, dawałam się zwodzić Mamie, która ciągle żyła nadzieją, że Tata doczeka mojego powrotu, bo polepszyło się Jemu i są dni kiedy dobrze je. To wszystko było zgodne z prawdą, gdyż po wyjściu ze szpitala strasznie rzęziło Mu w płucach i myśleliśmy, że to już koniec, ale jednak walczył o każdy dzień. Znowu włącza mi się "gdybanie", że gdybym za pierwszym razem nie przerwała rozmowy, a wcześniej Mama wspomniałaby o gwałtownym pogorszeniu, to byłabym przy Nim w godzinie śmierci, nieważne, że na telefon, a tak znowu nie było mi dane być blisko. Mama, później mówiła, że nie zdawała sobie sprawy, że koniec nadejdzie tak szybko. Kiedy oddech Taty stawał się coraz słabszy, zadzwoniła do brata, a gdy ten po dziesięciu minutach zjawił się, Tata chwilę przed jego przyjściem skończył życie! A ja? Niestety, ale wcześniej nie miałam żadnych przeczuć, złych myśli czy snów na tyle, aby "Pani w czarnym woalu" czuła się na tyle bezkarnie, aby przyjść jako nieproszony gość!

Czytałam wielokrotnie, że gdy umiera człowiek, jego narząd słuchu, przestaje pracować jako ostatni. Poprosiłam Mamę, aby po raz ostatni, dane mi było coś Mu wyszeptać, więc położyła słuchawkę przy uchu Taty w nadziei, że może mnie jeszcze usłyszy... DZIĘKOWAŁAM MU ZA TO, ŻE BYŁ NAJWSPANIALSZYM TATĄ NA ŚWIECIE, ŻE NIE MOGŁAM WYMARZYĆ SOBIE LEPSZEGO! DZIĘKOWAŁAM, ŻE BYŁ CUDOWNYM, NIEZASTĄPIONYM DZIADKIEM DLA MOICH DZIECI. Ostatnio powiedziałam córce, że wprawdzie stracili ojca, ale nie zostali zupełnie osieroceni, bo zawsze była przy nich Babcia i Dziadek, takie dwa w jednym. Dzwoniąc pożegnałam Tatę w imieniu Poli, ponieważ w czasie kiedy On odszedł, moja córka akurat jechała na interview o zieloną kartę. Uważałam, że powinnam była ją chronić. W Biurze Imigracyjnym nikogo nie obchodziło, że w dalekiej Polsce, trzydzieści minut wcześniej, umarł jej ukochany dziadek. Musiała wejść tam spokojna, opanowana i rzeczowo odpowiadać na pytania. Dopiero, gdy było po wszystkim, przekazałam jej tę smutną wiadomość.

Chyba jednym z bardziej przykrych momentów związanych z odejściem człowieka jest sytuacja, kiedy zabierają ciało z domu zmarłego. Jeszcze jest ta ostatnia noc przespana we własnym czy wypożyczonym, hospicyjnym łóżku, ktoś bliski zagląda co chwilę by zwilżyć usta, podłącza kroplówkę, siedzi z różańcem w ręku i modli się o kolejny dzień, targując się z Panem Bogiem. Jeszcze przez kilka godzin do ostatniego oddechu, do ostatniego uderzenia serca jest się CZŁOWIEKIEM, a później już tylko materią, powłoką cielesną, którą specjalne służby muszą szybko zabezpieczyć przed rozkładem. Parę lat temu oglądałam film, w którym umierał na raka kilkuletni chłopiec. W końcowych scenach pokazane było, jak ojciec przygotowuje go na odejście i próbuje wytłumaczyć, co stanie się z nim po śmierci - smutny, strasznie ciężki film. Ojciec, założył na swoją dłoń skórzaną rękawiczkę, która miała imitować ciało chłopca. Potem tłumacząc mu, bardzo powoli ściągał ją z dłoni, palec po palcu... To powolne ściąganie, odsłanianie, miało oznaczać umieranie - czas aż do całkowitego ogołocenia się, ukazania dłoni, czyli duszy ze swoją siłą i mocą. To zupełnie tak jak u Taty, KTOŚ niewidzialny tydzień po tygodniu, dzień po dniu, ściągał z Niego tę ziemską powłokę, tę delikatną, zniszczoną czasem rękawiczkę, w którą przez kilkadziesiąt lat obleczona była Jego dusza, by na koniec odsłonić jej bogactwo i piękno... To niemożliwe, żebyśmy żyli tylko tu i teraz! A co z naszym wnętrzem - duszą, jeśli jesteśmy wierzący?! A co z naszymi emocjami, uczuciami, wiedzą tą książkową i życiową mądrością?! A co z miłością mojego Taty do nas, przecież On nas kochał! Czy ona skończyła się z Jego ostatnim tchnieniem?! NIE, NIE WIERZĘ! MIŁOŚĆ, TA PRAWDZIWA NIE MA KOŃCA, NIGDY NIE USTAJE! WSZYSCY - RODZINA, ZNAJOMI, PRZYJACIELE, WYPOSAŻYLIŚMY GO NA DALSZĄ DROGĘ. DALIŚMY MU PODAREK - NASZA PAMIĘĆ I MIŁOŚĆ, A TA NIGDY SIĘ NIE SKOŃCZY! A CO WRESZCIE Z NAMI, CZY MOŻEMY ZAPEŁNIĆ PO KIMŚ KTO ODSZEDŁ, PUSTE MIEJSCE PRZY STOLE? NIE, NIE MOŻEMY! ONO JUŻ NA ZAWSZE POZOSTANIE PUSTE, BO ODSZEDŁ CZŁOWIEK!
                                                                                                                                 

sobota, 4 maja 2013

Człowiek człowiekowi...

Dzisiejszy post jest drugą częścią e-maila, którego napisała do mnie Jola. Streszczając jej zapiski można by zacytować łacińską sentencję: "Homo homini deus, homo homini lupus" - "Człowiek człowiekowi bogiem, człowiek człowiekowi wilkiem".

Oto treść:

Bardzo cieszę się, że sprawiłam Ci radość i przesłałam trochę ukojenia w tych szczególnie trudnych dniach. Doświadczenia tego czasu, te chwile, uczucia będziesz pamiętać przez długie lata. Sama sytuacja jest trudna, Ty rozdarta między dwiema osobami, które kochasz, sytuacją prawną za granicą blokującą możliwość powrotu do kraju, mam na myśli fakt, że czujesz, że nie masz kontroli, tylko ktoś steruje, zabrania. To wszystko tworzy poczucie ograniczenia Twojej wolności - tak to wygląda, gdyby spojrzeć z góry na same suche fakty. Z drugiej strony, powiedz, czy nie masz odczucia, że to, co dzieje się, jest jakby w całości zaplanowane z każdym szczegółem?! Obserwuj uważnie, co wydarza się dookoła! Jestem przekonana, że wiele jest takich drobnostek, wręcz miniaturowych sytuacji. Pisząc dalej, jestem przekonana, że niestety, wiele z tych maleńkich spraw nie dostrzegasz, a one właśnie przynoszą ukojenie, takie małe radości, które mają Ci pomóc i przetrwać. Te prozaiczne radości, które pojawiają się każdego dnia, to one powodują chociażby skromny uśmiech, można by powiedzieć, taki leciutki, jakby zwykły grymas czy drżenie mięśni twarzy. Te drobnostki, gdy zostają zauważane, pomagają często przetrwać trudne chwile. Wiem, że uśmiech obcego dziecka, przyglądający się kot, gołąb na balustradzie balkonu - nie są panaceum na cały nasz życiowy ból wynikający z przeżywanych problemów, ale te drobnostki powodują, iż mamy świadomość, że w życiu nie tylko wokół nas, mnie, Ciebie są problemy, trudne sytuacje, decyzje, ograniczenia powodujące, że czasami ciężko nabrać powietrza i odetchnąć pełną piersią. Chciałabym, żebyś w dogodnym dla Ciebie momencie, zaczęła delektować się tymi drobnostkami, a teraz rozejrzyj się, jest ich wiele! Część z nich... podsuwają Ci Twoi bliscy.

Wiem, że jest Ci ciężko. Twoja sytuacja ogólnie nie jest łatwa, poza tym, przeszłość w teraźniejszych trudnych chwilach również ciąży. Chciałabym, żebyś powolutku zaczęła inaczej patrzeć na świat! Bardzo chciałabym też, aby nie pochłonęła Cię depresja, żeby Ciebie nie zniszczyła! Smutek a depresja, to dwie różne sprawy, wiem, że o tym wiesz! Smutek - TAK, gdy trzeba, ale depresja stanowczo - NIE! Dziś nie będzie tak długo jak wczoraj - jutro poniedziałek, normalny tydzień, praca, obowiązki, ale chcę koniecznie spróbować pokazać Ci jak można inaczej spojrzeć na toksyczne, jadowite stwierdzenia, opinie, hasła znajomych, czy dalszej rodziny. Spróbuj spojrzeć na to tak: wszystko zaczęło się od dobra, bo świat został stworzony jako dobry. Nieposłuszeństwo Ewy sprowadziło na ziemię grzech , czyli zło, ale w naturalny sposób, dążymy do dobra. Łatwo się do niego przyzwyczajamy, tak jak do ciepła. Każdy z nas chce być tym dobrym, tym prawym, tym, który postępuje właściwie. I wspaniale byłoby, gdybyśmy to odnosili wyłącznie do siebie! Niestety, tak nie jest, a granica ta jest bardzo delikatna. Po jej przekroczeniu zaczyna się RYWALIZACJA - ja jestem lepszy, tak, to ja jestem ten dobry, to ja wiem lepiej niż on, ona, oni i ja będę lepszy niż oni! To ja robię dobrze a oni źle! AMBICJA i całe gama zachowań dotyczących udowodnienia innym, że ja jestem super ekstra a wy reszta, jesteście tacy malutcy! To tak w skrócie, bo po przekroczeniu tej granicy, w której to ja powinnam rozwijać swoje dobro, poszerzać je, dawać innym, aby inni też je odczuli - po jej przekroczeniu (specjalnie powtarzam się) rodzi się wiele zachowań, które dobra nie czynią - wśród nich jest OCENIANIE. Biedny jest człowiek, który ocenia, obwinia, oczernia! Ten, kto tak czyni, błędnie myśli, że jest tym dobrym! Natomiast trzeba powiedzieć komuś, że jest tym złym, że to co robi jest karygodne! Biedny, bo nie wie, jak daleko mu do dobroci. Wokół nas jest wielu specjalistów od naszych problemów. Oni wiedzą lepiej! My, nie mamy wpływu na to, że oni tak myślą! Możemy wybaczać, robić swoje, czyli rozwijać swoje dobro, swoją miłość i żyć dalej. Jest też druga opcja, można załamać się, pogrążyć w smutku, dopuścić szereg zafałszowanych osądów o własnej osobie, ale ta opcja nie będzie prowadzić do rozwoju miłości przeciwnie, będzie ją niszczyć!

Ktoś zarzucił Tobie, że jesteś za granicą, a w kraju został bardzo chory ojciec. Wszyscy są, a Ty wyrodna córka na wakacjach! Bez względu na to, kto to był, czy ktoś z rodziny, czy sąsiedztwa - nie miał prawa tak mówić! Bo nie jest uczestnikiem sytuacji, nie wie, co jest w środku, nie wie jak sprawy wyglądają, nie wie jak cała sytuacja wygląda! Co więcej, nie odczuwa jej, nie odnosi, nawet nie próbuje odnieść sytuacji do siebie, prozaicznie pomyśli: gdyby to był mój ojciec, to byłbym przy nim - PARANOJA jakaś! Nie może tego wiedzieć, może tego chcieć, pragnąć, ale nie wie jaką decyzję podjąłby, będąc w środku, a może w ogóle nie przejąłby się chorobą, bo przecież, my też nie wiemy jakie więzi ma ten człowiek, każdy wywodzi się z innego domu rodzinnego! W jednych się kocha, w innych pije, bije, gwałci, jeszcze w innych stawia na pierwszym miejscu pieniądze i to one stanowią wartość, a w innych skrajnych - morduje! Chciałoby się krzyczeć: LUDZIE OTWÓRZCIE OCZY, SERCA! To, że tak mówią, oceniają, wynika z tego, że oni chcą być tymi prawymi, niestety, gdzieś pogubili się w życiu! Zapomnieli o czymś ważnym... W ich słowach, które Ciebie ranią, są tak naprawdę ich przekonania, że tak powinno być, że tak zrobiliby. Niestety, życie nie jest takie proste! Nie mamy na świecie tylko dwóch kolorów - czarnego i białego! Istnieją tysiące okoliczności dodatkowych, sytuacji, uczuć. Oni o tym zapomnieli lub nigdy nie wiedzieli! Pragną dobra, a czynią zło! Wybacz im, nie odnoś tych słów do siebie, pomyśl, że błądzą, ale może kiedyś zmienią się. Tak nie wiele trzeba, życie zmienne jest, nie wiemy kiedy otrzymamy kolejną lekcję pokory. Kolejny test z naszej miłości.

Krytyk, to zwykle osoba znakomicie wykształcona w wąskiej specjalizacji. Ekspert posiadający genialną wiedzą z danego zakresu. Krytyk ocenia pod względem gatunku, pewnych ściśle określonych kryteriów. Ludzie krytykują, chociaż wiedzy nie posiadają i to jest ich podstawowy błąd! Wiedzę o nas, ma tylko Bóg i On będzie nas oceniał! To on wie, co mamy w sercu, doskonale nas zna i wie z czym w życiu zmierzaliśmy się! My ludzie, jesteśmy niedoskonali w swej doskonałości! Wolność dana nam przez Boga nieraz nas niszczy! Chcemy dobra, żeby nam było dobrze, ale błądzimy. Komentarze tych osób ucinałabym krótko - nie wypowiadaj się, jeżeli sytuacja Ciebie nie dotyczy, wiesz bardzo niewiele! Czy ktokolwiek z nich zapytał jak się czujesz i czy nie potrzebujesz pomocy? Pewnie nie...

Claro, nie skupiaj się na jadowitych słowach, tylko na tym, że ludzie zbłądzili, albo od zawsze z powodu braku miłości szli złą drogą. Takie sytuacje weryfikują sumienia i przyjaźnie. Pamiętaj, że tylko miłość, czyni człowieka szczęśliwym, a w ich słowach nie ma miłości, nie niosą nic pozytywnego! Nie skupiaj się na nich, wybacz ludziom! Bardzo chciałabym, abyś nareszcie zaczęła oddychać bez ciężaru na sercu i nie zatruwała się tym wszystkim! Pielęgnuj swoja miłość, szukaj tych promyków radości, one są wokół Ciebie, a drobnostki dodadzą Ci sił!

Dziękuję za wiersz...bardzo piękny. Wzruszyłam się, bo nigdy nikt nie przysłał mi wiersza, a tym bardziej nie napisał. Pamiętaj, nie daj się! I wiesz...w końcu będzie wspaniale - uwierz w to!

Jola