niedziela, 17 lutego 2013

Ameryko, Najjaśniejsza Pani


Po kilkumiesięcznej przerwie, jaka upłynęła od ostatniego wpisu poświęconego mojej córce Poli, dziś chciałabym skorzystać z Waszego przyzwolenia i rozszerzyć tematykę bloga o sprawy z nią związane. Spróbuję przedstawić rzeczową relację z tego, co wydarzyło się u niej od lipca ubiegłego roku, po zdanym egzaminie do Dental School w USA. Mam nadzieję, że treści te mogą być przydatne między innymi komuś, kto rozpatruje kwestię wyjazdu i studiowania medycyny, (stomatologii) w Stanach. Aby nie opisywać wszystkiego od początku, odwołam się do dwóch wcześniejszych postów tj."Moje FIAT, Panie" i "Modlitwa prostaczka". Obawiam się, że bez przeczytania tych właśnie wpisów nie będzie wiadomo, o co dokładnie chodzi.

Drugiego lipca 2012 roku, Pola zdała egzamin, który uprawniałby ją do składania aplikacji do szkół medycznych, konkretnie do dental school, tj. odpowiednik naszej stomatologii. Egzaminy zdawała w USA, ponieważ wcześniej tam studiowała i przebywa do tej pory. Euforia, która temu wydarzeniu towarzyszyła była wielka, ale zarazem krótkotrwała, ale dlaczego tak wielka? Bo nieczęsto zdarza się, aby tak trudne egzaminy na medycynę mógł zdać obcokrajowiec i piszę te słowa niekoniecznie jako dumna matka, tylko takie są fakty. Po pierwszych godzinach radości pojawił się nieproszony gość - lęk. W końcu Pola złożyła papiery do dziewiętnastu szkół, płacąc za wszystko sama, gdyż czasy stypendium z wcześniejszego okresu studiów już się skończyły. Przy wyborze szkoły ważne było jakimi kryteriami ona się kieruje, jaki ma swój wewnętrzny status. Po pierwsze czy przyjmuje obcokrajowców, po drugie czy przyjmuje osoby, które mają na swoim koncie kilka podejść do wcześniej wspomnianego egzaminu. Od sierpnia do października ubiegłego roku odezwały się do Poli cztery czy pięć szkół z różnych stanów Ameryki, zapraszając ją po przejrzeniu aplikacji na interview. Kiedy Pola zamartwiała się, że tak mało szkół przysłało do niej zaproszenia, jej chłopak uważał, że powinna być i tak zadowolona, gdyż mogło zdarzyć się, że żadna ze szkół nie odpowiedziałaby na jej aplikacje. I co wtedy, kolejny rok zmarnowany?!

Jednak koniec roku u Poli tak się zaprogramował, że ostatecznie pojechała do trzech szkół na interview. Pierwsze spotkanie odbyło się w stanie Utah w Salt Lake City - była z niego zadowolona. Polegało ono na prezentacji uczelni, plus jej odpowiedzi pisemnej i ustnej, ogólnie spotkanie trwało około pięciu godzin. Sama szkoła dobra, tylko zimno, jak na Syberii! Kolejne interview miało miejsce w Los Angeles. Na tej szkole zależało Poli szczególnie, gdyż tam mieszkają rodzice jej chłopaka i tym samym miałaby mniejsze koszty utrzymania. Życie w L.A jest koszmarnie drogie, nawet dla Amerykanina. Niestety, tu pierwsza porażka - nie została przyjęta. W zanadrzu miała jeszcze szkołę w Arizonie, wysoki poziom uczelni, no i klimat sprzyjający. I tu znowu zgrzyt - okazało się, że na wcześniejszych studiach, nikt nie zasugerował jej wzięcia takiego przedmiotu jak anatomia, mimo że prosiła o zestaw przedmiotów na dalszą naukę w szkole dentystycznej. Nie wszystkie też szkoły medyczne wymagały, aby anatomia była już wcześniej zaliczona, ponieważ później i tak byłaby obowiązkowa w dental school. Dwóch egzaminatorów prowadzących spotkanie w Arizonie na wstępie zapowiedziało, że chcąc być przyjęta, musi dodatkowo zdać anatomię. Dopiero od tego momentu zaczyna się jazda stromymi schodami w dół! Jeśli byłaby obywatelką USA, mogłaby wziąć tylko jeden przedmiot, czyli anatomię i zapłacić ze swojej już kiesy 3.000$, a skoro nie jest i ma tylko wizę studencką na wcześniejsze studia, musi wziąć cały semestr tj. trzy przedmioty około 3000$ (3 przedmioty x 3.000$ każdy = 9.000$) - Ameryko, jesteś Wielka! Do tego dodajmy wszechogarniający lęk, co stanie się, jeśli nie zda tej nieszczęsnej anatomii?! Za duże ryzyko chyba dla każdego. Chcąc nie chcąc, musiała jeszcze raz wszystko przetrawić i w końcu stanęło na szkole w stanie Utah.

Wcześniej, zanim Pola zaczęła wysyłać aplikacje do szkół, wydawało się, że ma dostateczną wiedzę odnośnie całej reszty spraw związanych z przyjęciem do szkoły w tym spraw finansowych. Okazało się jednak, że nie do końca i teraz jazda nabrała szaleńczej prędkości. Szkoła w stanie Utah wysyłała już kolejną niespodziankę. Jeśli jesteś studentem obcokrajowcem i nie masz na koncie zabezpieczenia majątkowego na cały czas trwania nauki tj. cztery lata studiów (tak stanowi Prawo Federalne) - PRZESTAŃ MARZYĆ O STUDIOWANIU MEDYCYNY W USA! STUDIA MEDYCZNE 4 LETNIE NA UCZELNI PRYWATNEJ W USA, KOSZTUJĄ +/- 400.000$! Do tego należy dodać oprocentowanie, jakie naliczy sobie bank. Problem polega na tym, że zainteresowanemu tą sprawą od razu skacze ciśnienie! Czy będąc już po studiach spłacę zaciągniętą od banku pożyczkę i czy zdrowie mi na to pozwoli?! Wiadomo podobnie jest z kredytami branymi na zakup nieruchomości.

Wiem, że dużo tego czytania, ale tu następuje punkt zwrotny! Kredyt wzięty we wspomnianej wysokości, byłby "zarżnięciem się" na początku jej nowej drogi. I tu przyszła z pomocą znajoma, która na innej uczelni prowadzi Dział Obsługi Studentów Międzynarodowych! Spojrzała na zaręczynowy pierścionek Poli (zaręczyny miały miejsce na początku grudnia 2012) i zapytała tylko, czy dobrze odczytuje jego znaczenie. Gdy Pola przytaknęła oraz, że ślub planowany jest na lipiec 2013, ta od ręki zmieniła ich plany na najbliższą przyszłość. Twierdziła, że w sytuacji Poli, nie można zwlekać ze ślubem tak długo, tylko brać go jak najszybciej, gdyż trzeba składać końcowe dokumenty do szkoły plus znaleźć adwokata, który będzie wszędzie ją reprezentował. Po drugie, jeśli Pola tego ślubu nie wzięłaby do pierwszych dni lutego, wówczas musi pakować walizki i opuszczać terytorium Stanów Zjednoczonych, bo piątego lutego kończyłaby się jej wiza studencka z poprzednich studiów - po prostu koszmar! Po tych rewelacjach, Pola dzwoniła do mnie trzy razy jednego wieczoru zupełnie nie wiedząc co robić, a ja systematycznie mierzyłam ciśnienie i łykałam tabletki na jego obniżenie! Ale jakoś dziwnym trafem od tego momentu, puzzle zaczęły układać się same w jakąś logiczną całość. Pani adwokat twierdziła, że jeśli Pola wzięłaby ślub w tym wypadku z Amerykaninem, a jej chłopak właśnie urodzony jest w Stanach, wówczas zmienia się jej status i ma prawo niejako automatycznie starać się o zieloną kartę, która otwiera jej szereg drzwi w tym do banków i szkoły. Jako żona Amerykanina może wziąć kredyt tylko na jeden rok studiów, a nie na cztery. Oczywiście koszt studiów medycznych nadal pozostaje taki sam, ale oprocentowanie dostaje tak, jak inni studenci amerykańscy. Co należało zatem zrobić? Jaką decyzję podjąć? I oto którejś nocy dostaję telefon od Poli: mamuś, pobieramy się i życz nam dużo szczęścia, bo wiesz, że będzie nam bardzo potrzebne! A ja, dlaczego nadałam akurat taki tytuł posta? Bo jest po trosze przewrotny, po trosze ironiczny!

Ameryko, Najjaśniejsza Pani, od zarania dziejów ciągną do Ciebie pielgrzymi z całego świata po lepsze życie i dostatek! A Ty, jak troskliwa Matka, zamiast przyjąć pod swoje opiekuńcze skrzydła, odpychasz ich z uporem!



                                                                                                           









wtorek, 5 lutego 2013

Mamo, wróciłem!


Znowu spojrzałam z trwogą na datę mojego ostatniego posta, upłynął prawie miesiąc, odkąd opisałam podróż Filipa i moją do ośrodka terapeutycznego na Warmii i Mazurach. Jechaliśmy tam parę godzin, ostatnie kilometry pokonując po polnych, zaśnieżonych drogach. Gdy wreszcie tam dotarliśmy, naszym oczom ukazał się przygnębiający widok. Zachodził już zmrok, było mroźno. W szczerym polu stały małe domki przykryte czapami śniegu. Widocznie wcześniej były to jakieś popegeerowskie zabudowania, teraz tylko wyremontowane i przeznaczone do innego celu. W ten sobotni wieczór, gdy dotarliśmy na miejsce, wydawało się nam obojgu, że właśnie tam kończy się świat zapomniany przez Boga i ludzi. Wiało grozą i przejmującym zimnem. Filipowi nie spodobało się to miejsce i zapowiedział, że tam nie zostanie, i chce wracać do domu. Dodam, że chłopcy, którzy byli w tym ośrodku dłużej, musieli sprawdzić Filipa na okoliczność narkotyków - był czysty. W pewnym sensie chłopcy pomogli mi w przekonaniu Filipa, aby spróbował zostać. Wiadomo, nowe miejsce, sytuacja, na wszystko potrzebny jest czas. Ciężko było mi stamtąd odjeżdżać, zostawiając Filipa samego. I nie chodzi o to, że pokazuję się jako nadopiekuńcza matka, ale to nie był już ten sam Filip sprzed choroby. Ten, którego tam zostawiałam był, jak małe dziecko. On chciał do domu, do miejsca, w którym czuł się bezpiecznie, a to nowe otoczenie było nieprzyjazne. Patrzył na mnie ze smutkiem, że zostawiam go samego. A ja wyszłam stamtąd z płaczem i pełna rozterek, czy zrobiłam dobrze. Z jednej strony do głosu dochodził rozsądek, bo na to miejsce czekaliśmy parę miesięcy, a z drugiej uczucia, że pozostanie tam sam. Miał tam zapewnioną opiekę lekarską i terapeutyczną, więc o co chodzi?! O tej opiece lub jej braku miałam przekonać się już za parę godzin.

Gdy stamtąd wyjeżdżałam Filipa nie widziałam, zabrali go, aby pokazać mu jego pokój. Instynktownie czułam, że to nie jest miejsce dla niego. Po dwóch godzinach jazdy do domu, otrzymałam pierwszy złowieszczy sygnał od psychoterapeuty, informujący mnie, że Filip nie chce współpracować z nim i chce wracać do domu. Moja wściekłość na całą tę sytuację mieszała się z bezradnością. Co miałam w takiej sytuacji robić? Terapeuta sugerował mi, że powinnam wrócić i zabrać syna z powrotem. Byłam tak zmęczona i wściekła na niego, że w którymś momencie zaczęłam krzyczeć do telefonu, że on chyba pomylił profesje i powinien w tamtejszej oborze zmieniać krowom siano, może tam byłby lepszy! Co z jego profesjonalizmem, z podejściem do pacjenta chorego psychicznie?! Może chciał pozbyć się mojego syna, jako trudnego pacjenta. Odpowiedziałam mu, że nie zawrócę, bo jestem w połowie drogi do domu, a on powinien użyć wszelkich sposobów, aby syna zatrzymać. Wróciłam do domu zmęczona i zła na wszystko i wszystkich. Noc jakoś przespałam, targana koszmarami. Rano, przedzwoniła do mnie moja mama, informując, że w nocy przyjechał do nich Filip, był zziębnięty i wystraszony. Po chwili Filip przyszedł do mnie do pracy, szczęśliwy stanął we drzwiach i zawołał: mamo, wróciłem! Do tej pory widzę tę jego radość - ona była bezcenna! Miałam wprawdzie syna z powrotem w domu i bez poprawy emocjonalnej, ale chociaż szczęśliwego!

Już na spokojnie Filip opowiedział mi, że bardzo źle się tam poczuł. Nie chciał wyjść z pokoju, a pan psychoterapeuta nie pofatygował się do niego, aby zapytać, co się z nim dzieje, jak się czuje. Filip miał jakieś "schizy", że bombardują ten budynek, a on musiał uciekać i kryć się po polach. Dopiero po wieczornym apelu zorientowano się, że nie ma go w pokoju. Cała grupa zaczęła go szukać z latarkami i pochodniami, scena jak z kiepskiego horroru. Wreszcie wrócił do pokoju, zabrał swoją torbę i uciekł, nie zatrzymany przez nikogo. Szedł w nocy przez zaspy do najbliższego przystanku, aby dotrzeć do dworca PKP. Nie miał pieniędzy, nie kupił biletu, a pan konduktor wlepił mu mandat. Tak oto zakończyła się historia, która nie miała happy endu.