środa, 26 września 2012

Wianek z różyczek pleciony


Od jakiegoś czasu, pod niektórymi postami, zaczęły pojawiać się komentarze stwierdzające, że za mało piszę o samej schizofrenii, o objawach, które występowały u mojego syna. Uważam jednak, że do tej pory napisałam wystarczająco dużo na ten temat. Ze wszech miar staram się, aby ów blog był zapisem pewnych fragmentów z życia mojego syna, który zachorował na schizofrenię, ale który żył w rodzinie, miał swoich znajomych i przyjaciół. Próbuję przy tym wplatać różne skrawki historii, które w moim odczuciu były i są ważne. Piszę głównie o moich uczuciach do syna, o jego i mojej walce z chorobą, o tym co czułam, gdy żył i co czuję teraz, gdy odszedł. Jego już nie ma, a ja znowu walczę, aby tym razem uporać się z żalem, czasem popatrzeć na tę traumę z boku w nadziei, że może teraz znajdę coś czego wcześniej nie udało mi się dostrzec, aby poczuć spokój. A może ten blog powinien mieć inny tytuł np. "Oczyszczenie", wówczas łatwiej byłoby mi poruszać inne tematy?

Piszę o tym, co jest dla mnie istotne, jak choćby dzień urodzin mojego syna. W jednym z postów, przywołam w pamięci CUD JEGO NARODZIN. Wspomniałam wtedy o wczesnojesiennym dniu, kiedy to Filip przyszedł na świat. Dzisiejszy, słoneczny dzień, typowe polskie "babie lato" zapraszało do wyjścia na spacer. Ten szczególny dzień, chciałyśmy spędzić z Polą blisko niego i z myślą o nim. Kiedy w drodze na cmentarz, weszłyśmy do kwiaciarni, od razu naszą uwagę przykuły maleńkie bordowe różyczki.
fot.Clara, 2012r.



















Odkąd sięgam pamięcią, koło mnie zawsze były i są róże, a Filip dawał mi je z okazji urodzin czy imienin, a teraz Pola. Zresztą do tej pory zachowałam i ususzyłam bukiecik bordowych róż od niego, nie przypuszczając, że będzie ostatnim... Gdy w kwiaciarni powiedziałam pani, że te różyczki za chwilę zaniosę do mojego syna, ona bez namysłu, podała mi figurkę maleńkiego anioła, prosząc, abym położyła go obok tych kwiatów. Niby taki mały, a zarazem wielki gest, który wywołał łezkę w oku. Więcej słów, poza moim dziękuję, okazało się zbędnych. Ten jeden gest pociągnął za sobą cały splot dobrych i miłych zdarzeń prawie, jak wianek pleciony z tych małych różyczek. Jak zatem opisać to, co zaczęło dziać się, gdy po chwili spotkałam kobietę, proszącą o parę drobnych na bilet do domu. W moich oczach moneta, którą jej podarowałam, była tą kolejną różyczką dodaną do wianka.

Będąc już na cmentarzu, zauważyłyśmy, błądzącą między alejkami siostrę zakonną. Podejrzewałam, że szuka kilku znajomych grobów sióstr zakonnych ze swojego zgromadzenia. Tym razem, to ja usłyszałam ciepłe słowo: dziękuję, gdy okazałam jej pomoc. Która z nas dołożyła kolejną różyczkę do wianka? Właściwie nieważne która, bo znowu liczył się gest dobrej woli. Siostra z różańcem w ręku, modliła się, a ja odważnie podeszłam do niej. Skrępowanie gdzieś odpłynęło i prosiłam ją o odmówienie choćby jeden raz "Zdrowaś Maryjo" w intencji mojego syna. Chciałam mocno wierzyć, że dziś również u Pana Boga, Filip obchodzi swoje urodziny i jest szczęśliwy. Gdy pełne spokoju i zadowolenia odchodziłyśmy z cmentarza, widziałyśmy jej małą, pochyloną postać, modlącą się nad grobem Filipa. To była już inna, ale jakże piękna, następna różyczka do wianka.

Kto dziś tu na ziemi plótł dla nas wianek z tych dobrych uczynków? Ten wianek, to taki symbol koła, po którym krążą dobre uczynki i zawsze wracają do tego, który je wysyła, znowu w to wierzę. Ale mam też pokorne pytanie: czy ten KTOŚ od wianka równie z wielka miłością zatroszczył się dziś o mojego syna, tam w niebie? Wszak, to pamiątka CUDU NARODZIN?! Tak mocno pragnę wierzyć, że tam wysoko, wysoko, gdzie nad chmurami świeci słońce, każdy obchodzi dzień swoich urodzin na specjalnym balu wszystkich świętych, a co jeszcze na ziemi? Msza i komunia święta w intencji Filipa i maleńka karteczka położona obok anioła, że tęsknimy, że codziennie jest w naszych myślach i sercach...

sobota, 8 września 2012

Za późno na radość


Przez ostatnich kilkanaście dni mojego pobytu w USA (ultrakrótkie wakacje) wydarzyło się sporo sytuacji mniej lub bardziej ciekawych, ale niektóre tematy muszę zostawić w poczekalni bloga na dogodniejszy czas. Na razie nie powinnam i nie chcę pisać o radości, gdyż od wtorku smutek na dobre zagościł w moim sercu. Kiedy na jednym kontynencie, moja córka Pola, szykowała się do odlotu, na drugim (w Polsce) o podobnej porze, bliska mi rodzina pogrążała się w czeluściach rozpaczy, żegnając się z młodym, niespełna osiemnastoletnim Jakubem. Powiecie, że przecież niedawno pisałam w podobnym tonie i znowu... Niestety, nie potrafię przejść obojętnie wobec niepotrzebnej śmierci młodych ludzi. Wiem, że na całym świecie, co chwilę ktoś odchodzi tyle tylko, że zawsze te tragedie są czyjeś, prawda?! Jeszcze nie nasze, to ich smutek, to ich płacz, nie nasz! W pewnym sensie czuję się w moralnym obowiązku, aby wspomnieć o Jakubie. Dlaczego? Ten chłopak to mój krewny, a dopiero zobaczyłam Go po raz pierwszy na zdjęciu podczas żałobnej mszy. Jak ten świat zwariował! Pędzimy, gonimy i nie zawsze docieramy do celu. Jakub mieszkał jakieś 50 km ode mnie, gdzie w mieście nie czuje się takich odległości. Był wnukiem mojej kuzynki, z którą to cyklicznie umawiałam się na trzygodzinną kawę, ilekroć wracałam z podróży. Ona zawsze wspominała i chwaliła swojego wnuka praktycznie za wszystko, za inteligencję i młodzieńczy czar. Teraz zdaję sobie sprawę, że nigdy nie miałyśmy czasu na zorganizowanie wspólnego, rodzinnego spotkania, bo gdzieś czaiła się naiwna wymówka, że przecież to już inne pokolenie. Głupi jest człowiek w swoim rozumowaniu, że jeszcze zdąży, że jeszcze nie teraz, a właśnie teraz, dokładnie wczoraj, szóstego września, dane mi było poznać Jakuba. Spoglądał na mnie, ale już tylko z fotografii przepasanej czarną, żałobną wstęgą. Radość, która wypłynęła ode mnie do tego uśmiechniętego, przystojnego chłopca powróciła żalem i płaczem...za późno na wszystko! Spóźniłam się prawie o cały rok, gdy w lipcu ubiegłego roku widziałam się z moją kuzynką, nic nie zapowiadało zbliżającej się tragedii. W sierpniu Jakub zaczął uskarżać się na ból w pachwinie. Lekarz stwierdził, nie wykonując żadnych badań, że ból może być spowodowany zbyt gwałtownym wzrostem itd., ale zaraz pojawił się inny silny ból w kolanie. Miejscowi lekarze nie potrafili Go zdiagnozować. Kiedy trafił do Instytutu Onkologii w Warszawie, diagnoza zabrzmiała, jak wyrok: najbardziej inwazyjny stopień raka kości i przyjazd o siedem miesięcy za późno bez rokowań na przyszłość! To tylko szczątkowe informacje, które teraz są bez znaczenia. Rok niewyobrażalnego cierpienia, rok nadziei, rok modlitw długich i niewysłuchanych...

Co czuje matka, gdy dziecko umiera w jej ramionach? Czy do ostatniego tchnienia, szepcze do Boga błagalne modlitwy o miłosierdzie dla niego, czy też prosi Go o spokojną śmierć dla swojego dziecka? Kiedy indziej szok jest tak wielki, że nie czuje kompletnie nic, bo jej organizm broni się, żeby nie zwariowała z rozpaczy?! A może dopiero po długim czasie, gdy odrętwiała budzi się do życia, emocje zaczynają docierać do niej i pojawia się uczucie delikatne niczym woal radości i szczęścia, że oto do ostatnich chwil czuwała przy swoim dziecku?! Ja, nie doświadczyłam takich uczuć... mnie nie było przy moim synu, kiedy odchodził! Był sam z dala od domu i bliskich sobie ludzi - sam i samotny... Dobrze wiem, że myślenie, iż widocznie muszę być tą gorszą matką, skoro nie dostąpiłam łaski bycia przy dziecku jest druzgocące psychicznie i do niczego nie prowadzi, poza autodestrukcją! Nic nie można zrobić z takimi myślami! Oswoiłam je i pozwalam im odpływać - takie moje przypływy i odpływy złych myśli.

Wiem też, że w życiu człowieka są sytuacje, które trzeba przeżyć, by o nich mówić, których trzeba doświadczyć, by je zrozumieć, bo co czuje matka, przepraszam wszystkich ojców i dziadków, pisząc o tym, gdy dostaje wiadomość, że jej dziecko odeszło?! Nagła rozpacz, lament i niedowierzanie, że nie było jej przy nim, że odchodziło samo, a ona niczego nawet nie przeczuwała! Czy narażę się, jeśli powiem, że wczoraj zazdrośnie słuchałam, jak Jakub odchodził wtulony w ramiona swojej mamy, że nie był sam...

Matka i dziecko w cudzie narodzin są jednością cielesną i duchową, by po chwili tworzyć dwa odrębne byty, ale nie do końca odrębne. Matka i dziecko w tragizmie sytuacji zdani na siebie też są jednością, bo matka w swoim życiu doświadcza miłości absolutnej do własnego dziecka. Jak silne uczucia potrafią dochodzić do głosu nawet po latach, a przecież wydaje się, że minęły całe wieki od tej traumy i ból powinien wygasnąć. On jednak nigdy nie wygasa, jest uśpiony i tylko czyha, by wybuchnąć i zalać nas swoją lawą, jak wulkan. Wczoraj, przestraszyłam się tego uczucia zazdrości. Nie wiem, czy jest to normalna reakcja. Właściwie, to nie istotne. Wiem na pewno, że ta zazdrość była moja i wielka. Wiem także, że wczoraj pojawił się ból, smutek, łzy i ogromny żal, że nie wykorzystałam okazji, aby poznać wspaniałego, młodego chłopaka - czas minął bezpowrotnie...