środa, 13 kwietnia 2011

Kochamy wciąż za mało i stale za późno


Już parę razy zauważyłam u siebie pewien schemat w myśleniu i zachowaniu, jeśli wyjeżdżam poza miejsce zamieszkania, wówczas przestawiam się na inne tory działania. Powiedziałabym, że dzieje się to poza moją wolą i kontrolą. Tak, jakbym zamykała na chwilę drzwi do "ciemnej komnaty" i jakiś dobry duszek szeptał mi do ucha: zostaw za sobą smutek, problemy, cmentarz i tak tutaj powrócisz... Odbieram tę reakcję w kategoriach samoobrony własnego organizmu. Czuję wtedy, że moja psychika broni się przed ciężarem zmartwień i daje mi trochę odpocząć. Przecież za kilka dni znowu będziesz w swojej smutnej rzeczywistości, a teraz jedź, zregeneruj się, spróbuj trochę odpocząć, nie uciekniesz od tego. To wcale nie znaczy, iż zapominam o tym, co zostawiam, ale bywam zajęta wtedy bieżącymi sprawami. Oczywiście wracam, ale wówczas kołacze się we mnie inna "pokutna myśl", że nie było mnie przez kilka dni przy moim synu. Wiem, że to, co napisałam może być trudne w odbiorze, niezrozumiałe dla kogoś i mogę zaraz usłyszeć: kobieto, życie toczy się dalej, a ty nie możesz ciągle biegać na cmentarz, pewnych spraw już się nie cofnie, zacznij żyć tu i teraz! Być może w ramach troski, ktoś nawet zaproponuje mi wizytę u psychologa. Jestem dosyć dobrze obeznana ze sposobami przeżywaniem żałoby w sposób teoretyczny, ale gorzej wychodzi to w praktyce. Uważam, że i tak poczyniłam postępy, iż nie chodzę na cmentarz, jak miało to miejsce jeszcze niedawno, czyli codziennie. Parę tygodni temu były imieniny mojego syna. Byłam jednak tak zajęta, że dopiero teraz mam czas na spokojne pomyślenie o tym ważnym dniu. Nie ma mnie teraz w Polsce, ale gdybym była, na pewno ten dzień przeżywałabym inaczej, bardziej emocjonalnie, a tak jestem oddalona dziesiątki tysięcy kilometrów. Wiem też, że po powrocie zrobię dokładnie to, co zrobiłabym, gdybym w dzień imienin była blisko mojego syna. Z pewnością odbędzie się msza w jego intencji, powiadomię rodzinę i znajomych, pójdę na cmentarz, kupię jedną, długą karminową różę, taką jaką on zwykł dawać mi z okazji różnych uroczystości. Posiedzę nad jego grobem i powiem mu, jak za nim tęsknię i jak cieszę się z powrotu do domu. W domu zapalę świece, powyciągam trochę zdjęć i ustawię je na komodzie...

A tutaj, no cóż, dopadł mnie smutek, kupiłam bukiet kolorowych tulipanów, zapaliłam świecę i pomodliłam się. Ostatnie imieniny mojego syna, pamiętam tak, jakby były wczoraj i bardzo chciałabym pamiętać o nich już do końca. Smutek, dookoła mnie smutek...od samego początku coś dziwnego dzieje się z tą moją żałobą. Wiem już, że każdy człowiek przeżywa ją po swojemu w różnym tempie i o zachowaniu, emocjach nie powinno się dyskutować, czy też oceniać ich.

Momentami czuję się tak, jakbym była "emocjonalnie zamrożona" i wtedy kompletnie nic do mnie nie dociera. Jak to, mój syn nie żyje?! Co to znaczy, że jego nie ma i już nie będzie, jak mam przyjąć do wiadomości fakt, że on już nigdy nie wróci i powinnam zrobić coś z jego osobistymi rzeczami. Do tej pory, żeby jakoś egzystować "wkręcałam" sobie film o synu marnotrawnym, który gdzieś wyjechał, nie wiem dokąd, nie utrzymuje ze mną żadnego kontaktu, nie wiem kiedy i czy w ogóle wróci. Jak na razie takie życie w iluzji pomaga mi przetrwać, ta forma zaprzeczania powoduje, że nie mierzę się z rzeczywistością. Wiem też o konsekwencjach takiego postępowania, ale do tego czasu nie mogłam inaczej. BÓL ZMIERZENIA SIĘ Z PRAWDĄ, Z RZECZYWISTOŚCIĄ BYŁ DLA MNIE ZBYT SILNY! To była i jest nadal moja próba przeżycia w tym świecie. Pocieszające jest, że nie można reszty darowanego czasu przeżyć w ułudzie, ale mam nadzieję, że na wszystko przyjdzie pora.

Po powrocie do domu będę chciała w szczególności przeprosić moją mamę i powiedzieć jej, że dopiero teraz rozumiem jej ból i łzy po śmierci Filipa. Mój syn był dla niej pierworodnym wnukiem. Kiedy przyszedł na świat, moja mama była wtedy energiczną, zadbaną i elegancką kobietą sprawiającą wrażenie, że równie dobrze, to ona mogłaby być jego mamą. Ja w tym czasie studiowałam, więc mama bardzo pomagała mi w opiece nad dzieckiem. Pamiętam pierwszą kąpiel Filipa - ja umierałam ze strachu, że zrobię mu krzywdę, a mama z czułością myła mu główkę. Ja byłam przydatna tylko do polewania wodą jego ciałka, żeby nie zmarzł podczas kąpieli. To mama była moją najlepszą nauczycielką. Pokazała mi, jak zrobić masaż brzuszka, kiedy krzyczał z powodu kolki jelitowej. To ona nosiła go po nocach na rękach, kiedy czasami nie mogło mu się odbić po jedzeniu, a ja w tym czasie uczyłam się do egzaminów.

W czasie, kiedy piszę, w pokoju pali się świeca, jest taki miły nastrój i gdzieś tęsknota za czymś czego już nie ma i nigdy nie będzie... Dlatego "śpieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą". Dlatego też śpieszmy się ich przepraszać, jeśli czujemy taką potrzebę. Ja spróbuję przeprosić moją mamę za to, że nie mogłam znieść jej łez, kiedy tylko zaczynałyśmy mówić o Filipie, że nie mogłam wytrzymać tego napięcia, bo ona, jako babcia płakała, a ja dusiłam się w środku. Mimo rozrywającego bólu, trzy miesiące po jego śmierci, nie popłynęła mi nawet jedna łza. Czułam się odrętwiała, zamrożona od środka. Teraz jest u mnie 11 w nocy, siedem godzin różnicy, to u Ciebie mamo, jest szósta rano, wstaje nowy dzień. Znając Ciebie, z pewnością modlisz się już na różańcu o spokój duszy swojego wnuka, tak jak co dzień. Dlaczego, tak trudno czasami powiedzieć: kocham Cię mamo, przepraszam, że wtedy nie rozumiałam Twojej tak wielkiej rozpaczy, że momentami byłam zazdrosna o te Twoje "babcine łzy". Dopiero teraz to czuję, rozumiem i przepraszam. To Ty uczyłaś mnie miłości do moich dzieci. Dziękuję Ci za te lekcje życia, chociaż bywało, że buntowałam się przeciwko Twoim metodom, ale po latach przyznaję, że to Ty miałaś rację. Dziękuję, że Ty jesteś moją Mamą. Przepraszam, zrobiło się trochę łzawo, ale i taki nastrój czasami jest potrzebny. A tak do przemyślenia...

"Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
zostaną po nich buty i telefon głuchy (...)
potem cisza normalna więc całkiem nieznośna
jak czystość urodzona najprościej z rozpaczy
kiedy myślimy o kimś zostając bez niego.(...)
Kochamy wciąż za mało i stale za późno.
Śpieszmy się kochać ludzi tak szybko odchodzą
i ci co nie odchodzą nie zawsze powrócą (...)"

ks. Jan Twardowski, tomik "Miłość za Bóg zapłać"

Dopala się świeca, pora spać... Dzięki tym wspomnieniom dane mi było chociaż przez chwilę pobyć z moimi bliskim. Synku, czy to znaczy, że już czas, by powiedzieć Ci do widzenia? Jeszcze nie, proszę...                                                                                      

                                                                                                          

10 komentarzy:

  1. Tak, jakbym widziała siebie i moją Mamę...

    OdpowiedzUsuń
  2. Wiesz, u mnie po ponad trzech latach od śmierci Mamy ciągle czasem wraca jeden sen: że tak naprawdę Mama żyje, tylko nie było jej jakiś czas i właśnie wróciła. Męczący sen, bo nawet w tym śnie się nie możemy porozumieć... choć i to się zaczęło zmieniać.

    Pozdrawiam ciepło

    OdpowiedzUsuń
  3. Margerytko, na swój sposób jesteś szczęśliwcem, bo masz chociaż sen o Mamie. Ja bardzo chciałabym, aby przyśnił mi się Filip lub mój mąż, a tu pustka przeogromna...
    Może nadszedł czas, żebyś znalazła drogę do Mamy, widać nie jest za późno. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  4. Nasze relacje nie były dobre... może też dlatego trudno mi sobie to do końca poukładać.

    Może faktycznie, gdybym nie miała tych snów... byłoby jeszcze trudniej...

    OdpowiedzUsuń
  5. Margerytko, podobno trzeba spróbować zamknąć jedne drzwi, aby otworzyć następne! Wiem, że to łatwo się pisze, gorzej z wykonaniem. Może chociaż podejmij próbę, a zobaczysz jak się czujesz.

    OdpowiedzUsuń
  6. Od niedawna zaczęłam coś pisać. Swoją drogą blog, (na którego zresztą zapraszam) a swoją drogą... coś, co ma mi pomóc poukładać w głowie to wszystko. Jeśli się spodoba- będzie nie tylko do szuflady pisaniem.

    W ogóle bardzo doceniam to, co daje mi pisanie.

    Mam nadzieję, że Ci nie przeszkadza, że adres Twojego bloga umieściłam w linkach na swoim blogu? Chcę do Ciebie zaglądać a tak mi najwygodniej...

    Jest też coś takiego, że niejako samo życie "domaga się", żebym uporządkowała to co między mną a mamą...

    Jakiś czas temu potrzebowałam rady znajomej mojego znajomego. Nawiązała się z tego ciekawa znajomość. Czasem mówimy o sobie nawzajem jako o "przyszywanej mamie" i "przyszywanej córeczce" co nawet wiekowo jest w sam raz;)

    Wiele rzeczy wraca, ale też goją się stare rany.

    OdpowiedzUsuń
  7. Margerytko, to chyba dobrze, że piszesz, może ktoś coś weźmie dla siebie. Jasne, że nie przeszkadza mi umieszczenie mojego adresu u Ciebie, bo też jest nadzieja, że przy okazji ktoś nowy zajrzy.
    Nie chcę się wymądrzać, ale te relacje z "przyszywaną" mamą i córką mogą spowodować samo dobro. To coś, czego nie zdążyło się dać biologicznej mamie czy córce, może chociaż w nowej formie zacznie przynosić korzyści. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Chciałam Ci odpisać, ale skończyło się całą notką, którą podsyłam:

      http://margerytkowo.blogspot.com/2012/01/nic-mi-nie-da-rozpamietywanie.html

      Pozdrawiam ciepło

      Usuń
  8. Margerytko, przeczytałam, wpis na Twoim blogu i wiesz co, nie do końca się zgadzam w kwestii dotyczącej żalu etc. Wydaje mi się, że ten żal trzeba z siebie próbować wywalać, wtedy, gdy on napływa niczym krytyczna fala. Ja i tak zaglądam do Ciebie często.

    OdpowiedzUsuń
  9. Wiesz, ja ciągle szukam odpowiedzi jak to sobie poukładać, co dla mnie jest dobre a co nie... i chwilami naprawdę nie wiem. Co do wywalania, pewnie masz rację, ale nie chcę pozwolić by żal do Mamy mocno wpływał na moją relację z "przyszywaną mamą". Czytałaś może "Sekretne życie pszczół" Sue Monk Kidd?

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...