niedziela, 20 lutego 2011

Pozwólcie, że się przedstawię...


Drogi Czytelniku,

Chyba tak powinnam się do Ciebie zwracać. Nie wiem, kim jesteś i pewnie nigdy się nie dowiem. Nieważne, ile masz lat, jakiej jesteś płci, jakiej muzyki słuchasz, wreszcie jaki masz kolor skóry. Chciałabym, jednak zagościć u Ciebie na dłużej, żebyś dał mi szansę pozostania w Twoich myślach, taki przysłowiowy kredyt zaufania w stosunku do mnie.

Pozwól, że się przedstawię, mój pseudonim to Clara. Dodam też, że to mój debiut literacki o ile tego rodzaju pisanie, można zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku literackiego. Chcę i chyba muszę posługiwać się swoim pseudonimem chociażby po to, iż na razie nie jestem gotowa psychicznie, aby całkowicie obnażać się z emocji i uczuć przed ludźmi, których znam. Przyczyna jest prozaiczna, ludzie ci po prostu nie znają okrutnej prawdy o tym, że mój syn chorował na schizofrenię. Nie wiedzą, jak bardzo był chory, jak cierpiał, i jak życie było dla niego jedną, wielką udręką. On właściwie nie żył - on wegetował zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju.

Może stanie tak się, że zatrzymasz się na chwilę i zaczniesz czytać mój blog. Bardzo bym tego chciała, bo mam nadzieję, że może włączysz emocje i myślenie, gdyż rzeczy, o których chcę pisać dotyczyć mogą również Ciebie lub Twoich bliskich. Dotyczą zresztą najwyższej wartości, która jest w życiu, czyli samego życia i przecież nikt z nas nie chce być chory. Niestety, choroba nie wybiera, dobrze wiem, że to czysty slogan. Nigdy też nie wiemy, kiedy zapuka do naszych drzwi i bliskich nam ludzi. Jeśli moje wspomnienia, tutaj zapisywane, przeczyta choćby jedna osoba i spróbuje wyciągnąć z nich jakąś refleksję to znaczyłoby, że warto było pisać.

Podobno w życiu nie ma przypadków, tak przynajmniej piszą specjaliści z gatunku mądrych książek psychologicznych. Skoro tak, to widocznie jestem we właściwym miejscu i czasie, żeby zacząć dzielić się z Tobą swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Potrzebowałam, aż tyle czasu - pięciu lat życia. Tak długo musiałam dojrzewać, aby zacząć pisać o tym, jak okrutna, podstępna i bezwzględna choroba schizofrenia, dzień po dniu, minuta po minucie zaczęła zabierać mi syna...

Wczoraj 19 lutego minęła piąta rocznica śmierci mojego syna. Wyrazy śmierć, cmentarz bardzo bolą mnie i moich bliskich, dlatego staram się ich często nie używać. Wolę napisać łagodniej, że minęło pięć długich lat odkąd mój syn odszedł, ale zaraz rodzą się pytania: jak to odszedł, dokąd odszedł, co to wszystko ma znaczyć, jakim prawem, kto mu pozwolił tak po prostu odejść i zostawić mnie samą?! Niekończące się pytania, aż do bólu głowy, na które już nigdy nie dostanę odpowiedzi. Niestety, tego dnia nie było mnie przy nim, nie kupiłam kwiatów i nie zapaliłam świecy przy jego grobie. Jestem na ten moment za granicą. Tutaj nie ma takiego zwyczaju jak w Polsce, napiszę kiedyś o tym. My Polacy, powinniśmy mieć szczególny powód do dumy, że tak celebrujemy święta w ogóle.

Ten dzień był dla mnie szczególny i powtórzyłam to, co zrobiłam kiedyś, będąc na cmentarzu w rocznicę jego odejścia. Wtedy tak jak teraz też byłam za granicą. Któregoś razu będąc na spacerze odkryłam cmentarz. Zupełnie bezwiednie trafiłam na grób młodej dziewczyny, właściwie rówieśniczki mojego syna, zresztą coś kierowało moją uwagę na ten właśnie nagrobek. Być może jej wiek, tragiczne odejście wspomniane na epitafium, może jej zdjęcie, sama nie wiem, ale następnym razem poszłam już celowo i położyłam kwiaty na jej grobie. Czy był to tylko zwykły przypadek, czy tak miało być?! Potem jeszcze często odwiedzałam jej grób w ramach spaceru. Joan, tak było jej na imię, zginęła tragicznie. Rok wcześniej, czy później od mojego syna, dokładnie nie pamiętam. Czułam wtedy ogromny spokój i ukojenie, gdy przychodziłam do niej, siadałam na ławce i gdzieś zatapiałam się w swoich myślach. Dostawałam emocjonalnie skrawek tego na czym tak bardzo mi zależało. Ile mądrości, emocji doświadczamy w tak szczególnym miejscu, jak cmentarz. Przekonałam się o tym, spacerując uliczkami starych często różnych wyznań, cmentarzy.

Mój syn Filip, napisałam to zdanie i zastanawiam się, czy użyłam dobrego czasu. Tak brzmi, czy tak brzmiało jego imię?! Nigdy nie wiem, jak powinnam powiedzieć, napisać w takich sytuacjach. Budzi się we mnie ciągle ten sam potworny ból, który mimo upływu czasu nie mija, wręcz przeciwnie paraliżuje i wyłącza z życia. Ktoś kiedyś powiedział, że "To nie prawda, że czas leczy rany. On tylko mija, nie przynosząc ukojenia". W moim przypadku to prawda. To uśmierzanie bólu jest tylko wtedy, gdy jestem czymś zajęta, czymś bardzo ważnym. Ktoś może powiedziałby o mnie, że to tylko obniżenie nastroju lub depresja, że wystarczy przyjąć serię pigułek i nastrój powróci. Przerabiałam to wszystko, niestety, na tego rodzaju ból nie wymyślono jak na razie żadnej tabletki. Pisząc o synu mam szczególną okazję, by "dotykać" jego imienia, pobyć z nim (imieniem) tak blisko, jak tylko możliwe, wręcz poczuć go. Czy to już chore myśli, czy może ta ciągła tęsknota za nim, powoduje takie ciężkie emocje?! Czasami łapię się na tym, że teraz rzadziej wymieniam jego imię w ogóle. W mojej pamięci pojawiają się raczej jakieś sceny, obrazy, a jego imię powoli gdzieś odchodzi, tak jak i on gdzieś odszedł..., ale dokąd odszedłeś, mój synku? Znowu niekończące się pytania, chce mi się krzyczeć z bólu, że ktoś lub coś zabrało mi syna! Kto i dlaczego o tym zdecydował? Kiedy odszedł miał, tylko niepełne dwadzieścia pięć lat i życie przed sobą! Nie chcę więcej słuchać, że przeżył chociaż tyle, że powinnam być wdzięczna Opatrzności za te lata, bo co mają powiedzieć rodzice, których dzieci odchodzą maleńkie?! Nie wiem, co w takiej sytuacji powiedzieć, to mnie przerasta, każdy z nas ma przecież swój własny Mount Everest... Za bardzo boli, by pisać dalej, rozdrapałam ranę, która nie była przez pięć lat zagojona. A może właśnie trzeba ją rozdrapać, by potem oczyścić, by wreszcie zacząć proces zdrowienia i by pozostała po niej blizna...


                                                                                                              Clara



                                                                                                         

                                                           

8 komentarzy:

  1. Najczęściej powtarzającym się słowem w Pani postach jest słowo "choroba". Tymczasem coś takiego, co się diagnozuje jako "schizofrenia" nie jest chorobą...

    Obawiam się, że idzie Pani fałszywym tropem obwiniając o wszystko mityczne pojęcie "choroby", a nie pisze Pani właściwie nic o tym jakie problemy miał Pani syn. To tak, jakby powtarzać że osoba jest opętana przez demona, podczas gdy ta osoba by się wiła z bólu z powodu nowotworu...

    Jestem ciekawy co tak naprawdę stało się z Pani synem... Opowie Pani jego historię?

    Jeszcze nie znam tej historii, ale już zapytam czy w tej historii naprawdę Pani nie widzi psychospołecznych przyczyn tego, co się z Pani synem stało? Czy sądzi Pani że zaetykietkowanie go jako "schizofrenik" i podawanie mu psychotropów było najlepszym rozwiązaniem? Jaka była przyczyna jego śmierci?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie ma świetnych rozwiązań. Od stawiania diagnoz jest lekarz, a nie matka. Choroby nie da się od tak wymazać. Często można ją tylko zaleczyć. Ta kobieta zrobiła wszystko co mogła zrobić.

      Usuń
  2. Droga Claro,ja nie wypowiem sie tak medycznie,jak moj poprzednik...nic nie wiem o tej chorobie,tzn.znam pojecie i ogolnie sam zarys,ale nie na tyle,aby tak doglebnie o tym pisac....
    moge i bede pisac tylko jako matka i o swoich emocjach jakie wzbudzaja we mnie Twoje slowa....poplakalam sie i przypomnialy mi sie slowa mojej SP babci.Gdy moj tato byl bardzo chory,a ona jako matka obawiala sie o jego zycie,powiedziala -nie ma nic gorszego dla matki niz przezyc smierc wlasnego dziecka...
    rozumiem co chcesz powiedziec,jakie to ma znaczenie ile mial lat,malutki,czy dorosly.....to musi byc ogromny bol....tak mi przykro.....
    znam te cmentarze o ktorych piszesz,to prawda,sa inne,inaczej sie pamieta,albo i nie? o bliskich...
    ta dziewczyna,ktora odwiedzalas,to nie byl przypadek,ja tez w nie nie wierze,Twoja modlitwa byla jej potrzebna,jej i Tobie...
    Nie wiedzialam,czy moje pierwsze dziecko to bedzie corka,czy syn,wiec mialam wybrane dwa imiona...Filip,jesli urodzi sie chlopczyk,bo to piekne imie.....ale urodzila sie dziewczynka:)
    sciskam Cie mocno!

    OdpowiedzUsuń
  3. Wiesz Emocjo, ten cmentarz, jeden z wielu odwiedzałam w N.Jorku, czyli wiesz o czym piszę... Ja też nie wierzę w przypadki w naszym życiu! Może za jakiś czas, uda mi się zamieścić bardzo ciekawe zdjęcia na ten temat. Rozumiem też, co mogła czuć Twoja Babcia, bojąc się o życie czy zdrowie Twojego Taty. Na dziś zazdroszczę ludziom dzieci, nie tylko tych zdrowych, ale dzieci, jako daru... Pozdrawiam Cię serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
  4. pół roku temu ,parę dni przed świętami bożego narodzenia powiesił sie syn mojej sąsiadki zza płotu... Maciek był spotowcem, wesołym miłym młodym mężczyzną...
    Widziałam jego ojca stojącego nieruchomo w jego pokoju, słyszałam i nadal słysze lament jego matki, która od tamtego czasu nikogo nie chce widzieć..
    Często wtedy tez płacze, bo wiem jak oni cierpia i jak tęskonota za Nim musi boleć.
    Wiem tez ze nie mm pojęcia, ja moge się tylko domyslać co Oni czują. I co Ty czujesz
    Wysyłam Ci dużo siły..

    OdpowiedzUsuń
  5. Rzabo, w naszą psychikę wpisane są różne stany emocjonalne: radość, śmiech i łzy. Rodzice Maćka z pewnością za jakiś czas (może bardzooooo długi) uśmiechną się, ale ten uśmiech, nie będzie miał takiej mocy jak sprzed tragedii, niestety. Tak mi przyszło na myśl, że może warto wyciągnąć do Nich rękę jako pierwsza na powitanie, prawie że na siłę wprosić się na herbatę i pozwolić Im mówić i mówić bez końca o swoim Synu! Oni być może nie uświadamiają sobie takiej potrzeby, ale ona w nich siedzi głęboko przywalona cierpieniem. Czasami NIE, oznacza TAK, przyjdź i daj mi powspominać mojego syna! Przykro mi, ale ja nie doświadczyłam takich sytuacji, więc może Ty i inna matka...

    OdpowiedzUsuń
  6. Claro... jakkolwiek by to nie zabrzmiało 'z mojej klawiatury'... każdego dnia musisz być silna... ja SAM jestem schizofrenikiem i dobrze wiem, jak to wygląda 'od środka'. każdego dnia, każdej nocy, walczę z samym sobą... umierać już nie chcę, bo wiem, że to jest tylko przejaw egoizmu, ale - walczyć, walczyć i walczyć. Jakkolwiek trudne by to nie było. Leki rozwiązują sprawę tylko na krótko, ale trzeba mieć coś jeszcze... chęć do walki... mimo wszystko. Nie można się zrażać niepowodzeniami, nie warto się poddawać, trzeba umieć znaleźć siłę w sobie. Mi się to (póki co) jeszcze udaje... chociaż przez ostatnich kilka lat - mógłbym się przynajmniej 5 razy załamać NA DOBRE, jednak byłem na tyle silny, żeby to wszystko przetrwać... oczywiście, rozumiem, że nie zawsze jest to możliwe z różnych powodów, ale... MOŻNA SIĘ TEGO NAUCZYĆ. Sam jestem tego (chyba) dobrym przykładem.
    Pozdrawiam Cię, Claro serdecznie i życzę dużo siły...
    też schizofrenik, K.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję Ci za ten komentarz - piszesz o swojej walce z chorobą, o sile, którą każdy człowiek, gdzieś w sobie posiada, może zagrzebaną, ale jednak!JEDNOCZEŚNIE TY SAM ZACHĘCASZ DO TEJ WALKI O SIEBIE I TO JEST DOBRE!

      Mam prośbę, jeśli będziesz miał tylko ochotę, albo potrzebę, pisz! Może Twoje wypowiedzi komuś pomogą lub Ty sam spojrzysz na dany problem inaczej. Zobaczysz go z innej perspektywy, co też pomaga.

      Pozdrawiam Cię ciepło i zajrzyj czasami tu do mnie. Twój komentarz będzie o tyle cenny, bo widziany jest oczami zainteresowanego (Twoimi).

      Usuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...