niedziela, 20 lutego 2011

Czy moja decyzja jest słuszna?


Wprawdzie minęło kilka dni odkąd napisałam swój pierwszy post i zaczęłam zastanawiać się, czy dobrze robię, pisząc do wielu odbiorców. Do tej pory chciałam napisać coś bardzo intymnego, coś na wzór listów do syna, niestety bez podania adresu odbiorcy. Miałam zamiar pisać listy, tak po prostu "do szuflady". Myślałam raczej, by powiedzieć mu o tym, co czułam, jak teraz strasznie za nim tęsknię i jak wszędzie widzę sceny z przeszłości z nim w roli głównej. Nie zawsze były to miłe sceny na zasadzie stawiam i wynoszę mojego syna na ołtarze. Bywało wszak różnie, były momenty piękne, wzruszające, ale były także wydarzenia tragiczne w skutkach przede wszystkim dla niego, jak i dla całej rodziny. Chciałam, żeby to był sposób na rozgrzeszenie się i zarazem oczyszczenie przed synem. Chciałam jednocześnie przeprosić, że "ciągałam" go po tych wszystkich akademiach, instytutach o zwykłych szpitalach nie wspomnę. Wtedy i teraz zrobiłabym jeszcze raz to samo, ale... gdybym wiedziała, że to jemu pomoże. W tamtym czasie byłam pewna, że stanie się CUD, że wspólnymi siłami w XX wieku ujarzmimy tę chorobę. Skoro on idzie do szpitala i będzie pod moją kontrolą przyjmował leki, to wszystko będzie zmierzało w dobrym kierunku. Filip na początku bardzo długo nie akceptował choroby i to jest absolutnie normalne. Bywały momenty, że oszukiwał mnie, a przede wszystkim samego siebie i nie brał leków. A czy w ogóle można, tak zwyczajnie bez oporów zaakceptować taką czy inną chorobę?! Myślę, że nie zresztą ta akceptacja to proces. Każdy chory i najbliżsi oswajają się z tym inaczej na różny sposób i w różnym czasie, ale nie wierzę, że nie ma w tym cierpienia.

Wiele razy mówiłam sobie, że przecież tyle ludzi na świecie JAKOŚ żyje z tą chorobą, dlaczego więc mój syn ma sobie z nią nie poradzić?! Wprawdzie wiedziałam, że jest to choroba, która może doprowadzić do tragicznego końca. Właśnie może, ale nie musi! Uczepiłam się tego słowa pełna nadziei. Czytałam przecież, że jeśli ktoś nie bierze systematycznie leków, w stanach pogorszenia samopoczucia nie idzie do szpitala, to finał może być smutny. Byłam pewna, że jako matka jestem tak uświadomiona, wyedukowana i przygotowana do walki z wrogiem, że to po prostu musi się udać, nie dopuszczałam do świadomości innej opcji! Niestety ów cud się nie wydarzył, a wypadki same wymknęły się spod kontroli, choroba wygrała i zebrała swoje żniwo.

Naprawdę nie wiem, czy słusznie robię, próbując pisać, a tym samym upubliczniać kawałki z życia mojego syna. Nie wiem też, czy on wyraziłby na to zgodę. Smutne to i ciężkie, bo przecież nie napiszę do niego listu z zapytaniem o pozwolenie. Od paru dni męczą mnie pytania: czy mam moralne prawo pisać o tym wszystkim, czy nie naruszam zasad etyki dotyczących spokoju duszy Filipa, czy wreszcie nie przekraczam jakiejś niewidzialnej granicy? Dokąd wolno mi się posunąć, a od którego momentu nie powinnam iść tą drogą, bo wkraczam już nie na swoje terytorium?! W końcu nie piszę tylko o sobie, ale będę pisała o zmaganiach syna z chorobą, ale też o skutkach jakie wywierała na najbliższych. Ta choroba jest jak zaraza, która swoim bezmiarem pochłania wszystko co żyje i ma emocje! Schizofrenia rujnowała życie całej naszej rodziny i wysysała emocje! Z drugiej strony patrząc, jeśli nie uwrażliwię kogoś, nie podejmę tego tematu, nie pokażę skutków choroby, co będzie ze mną?! Przecież ja patrzyłam na to wszystko i byłam tak po ludzku bezradna, co będzie teraz z moimi emocjami? Czy będę spokojniejsza, jeśli zamknę tę szufladę, tak po prostu na klucz? A może trzeba chociaż te zgliszcza posprzątać...


                                                                                                        

3 komentarze:

  1. Kto Pani powiedział, że jest to choroba i że "leki" sa niezbędne? Psychiatra? Czytała Pani o tym?

    Wygląda na to, że Pani syn i Pani zostaliście ofiarami psychiatrycznej tragedii niezrozumienia.
    Uwierzyła Pani w mit naszych czasów, taki, jak kiedyś mit o czarownicach, które inkwizytorzy "diagnozowali" i poddawali "leczeniu"...

    Przykładowo gdybym ja nie wyrwał się z roli, w której znalazłem się jak Pani syn, to dziś albo bym siedział w psychiatryku i był kaleką neurologiczną, albo... kto wie czy bym nie wąchał kwiatków od spodu...

    Stąd moja aktywność w internecie, aby zapobiegać takim tragediom. Bo rzeczywiście przykro o tym czytać jak rodzice powtarzają mit i wmawiają dziecku że jest chore i wpychają w niego psychotropy... To może doprowadzić do tragedii.

    Być może Pani z dystansem podchodzi do tego, co Pani napisałem, bo do tej pory mówiono Pani co innego...
    Być może z czasem dojrzeje Pani do tego, aby sprawdzić informacje, które Pani przekazuję i nawiązać rozmowę o tym...

    OdpowiedzUsuń
  2. Claro,dopiero dzisiaj zaczęłam czytać Twojego bloga i jestem Ci wdzięczna, że masz odwagę pisać o swoich przeżyciach.

    OdpowiedzUsuń
  3. Do Anonimowy - witam i przepraszam za zwłokę w odpowiedzi na Twoje miłe słowa. Jest we mnie taka dwoistość, bo z jednej strony piszę, jak to zauważyłaś odważnie, a z drugiej truchleję na myśl o ocenie przez czytających. Na dany moment piszę to, co mi w duszy gra, ale za chwile przychodzi ta nieśmiałość.
    Dużo dobrego w Nowym Roku Ci życzę.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...