piątek, 23 listopada 2012

Z trwogą choroby dotykam


Parę tygodni temu, dowiedziałam się, że mój tata jest ciężko chory, mimo iż zewnętrznie wygląda całkiem dobrze. Jednak choroba w zastraszającym tempie toczy go od środka. Lekarz prowadzący, powiedział, że już nic nie da się zrobić i żadne leki nie pomogą. Przy tym wymownie spojrzał w kartę historii choroby, twierdząc, że rozpoznanie nastąpiło zbyt późno z powodu opieszałości pacjenta. Już dziesięć lat wcześniej był to drugi stopień nowotworu i miał szczęście żyć tak długo z tą chorobą. Gdy wyszłam do rodziców, czekających w poczekalni, wiedziałam, że od tego momentu muszę założyć maskę i brać udział w pierwszym akcie kolejnego dramatu. Oboje patrzyli na mnie badawczo, próbując sprawdzić czy ich nie oszukuję. A ja z wystudiowanym uśmiechem patrzyłam im w oczy i mówiłam tekst, który oni pragnęli za wszelką cenę usłyszeć. Wiedziałam, że gdyby mój tata, poznał prawdę, położyłby się do łóżka i już nie wstał. Szczególnie teraz jest bardzo słaby psychicznie, a zarazem nie poddaje się. Walczy do ostatniego naboju, tak mawia o sobie. Za każdym razem kłamię i wiem, że to przynosi im spokój i jakąś nadzieję. Lekarz rodzinny, obstawała przy tym, aby powiedzieć tacie prawdę, że...powoli dobija do brzegu. Nie zgodziłam się na takie postawienie sprawy, znając jego psychikę! Nawet pani psycholog, gdy zapytałam ją o radę, poparła mnie, że nie byłby to dobry pomysł.

Często słyszymy, że chory ma prawo poznać prawdę, aby mieć czas na uporządkowanie swoich spraw, pożegnać się z bliskimi, czy tak po ludzku poprosić o wybaczenie, żeby odejść w spokoju. Słowa, które usłyszałam od lekarza znowu zabrzmiały jak wyrok. Jestem bardzo mocno związana z moimi rodzicami i bez względu na to ile mają lat chciałabym, aby odeszli jak najpóźniej. Gdy ktoś, próbując mnie pocieszyć, mówi, że mój tata i tak dożył pięknego wieku, robi mi się przykro, bo czuję, że znowu KTOŚ tam u góry, chce zabrać mi najbliższą osobę.

Dlaczego w ogóle o tym piszę, jaki to ma związek z chorobą mojego syna? Uważam, że ma i to ogromny. Sama próbuję zadawać sobie pytania: czy można przygotować się na śmierć bliskiej osoby, skoro znamy już wyrok i wiemy, że trawi ją choroba, że najdalej za kilka miesięcy odejdzie z tego świata? Czy dla tych, którzy zostają lepiej jest, aby "śmierć w czarne koronki spowita", jak kiedyś pisałam o niej, zapukała do nas nagle i bezlitośnie zabrała kogoś do "Krainy Cieni"? Czy jest na to jakaś logiczna odpowiedź? Wydaje mi się, że nie ma. Każda śmierć jest traumatycznym przeżyciem, nieważne czy nagła typu: wypadek, samobójstwo, czy powolne odchodzenie. Musimy zmierzyć się z bólem, etapami żałoby i wreszcie, akceptacją tego ciężkiego zdarzenia. Tylko jak to zrobić, jak przez to przejść? Nie wszystkim udaje się to od razu. Niektórzy zatrzymują się na jakimś etapie żałoby i nie mogą zrobić kroku do przodu. Mój syn, chory na ciężką postać schizofrenii, popełnił samobójstwo. Przecież parę godzin wcześniej rozmawiałam z nim, obiecując, że za trzy dni przyjadę do niego (przebywał w instytucie), a kilka godzin później dostałam wiadomość, że nie żyje. Szok, lament, niedowierzanie, wykrzykiwanie na lekarza, że "zabiliście mi syna"! Walka o życie mojego męża trwała około tygodnia, odszedł nagle - nie było ratunku.

A teraz doświadczam powolnego odchodzenia mojego taty. Każdy dzień jest nam darowany. Patrzę na niego i próbuję zapamiętać jak najwięcej, nawet nasze sprzeczki o przyjmowanie leków - wszystko jest ważne. Gdy wracam do siebie, do domu, chce mi się płakać, że znowu minął bezpowrotnie kolejny dzień, a rano cieszę się, że będzie mi dane być przy nim i mojej mamie. Usłyszałam od pewnej osoby znamienne słowa, aby teraz cieszyć się każdym dniem, bo na żałobę przyjdzie czas. Próbuję więc wyrywać to, co najlepsze dla nas wszystkich. Jestem już spokojniejsza, nie denerwuję się na tatę, że jest uparty i nie chce pójść do lekarza. Już nie walczę, złożyłam broń, bo znowu choroba z nami wygrała. Teraz chcę tylko spokoju dla taty i radości po kawałku wyrywanej z życia. Cóż więcej mogę zrobić dla niego i siebie? Być z Nim i dla Niego! Takie trudne, a zarazem takie łatwe...
                                                                                                               

                         






wtorek, 6 listopada 2012

Przedstawienie musiało trwać


Już dawno nie pisałam o problemach zdrowotnych, z którymi borykał się mój syn o jego pobytach w szpitalach, ponieważ inne sprawy na daną chwilę stawały się ważniejsze. Pamiętam nasze (jego i moje) ostatnie święto Wszystkich Świętych. Filip leżał wtedy w szpitalu, od września do początku grudnia, i mimo tak długiego pobytu na oddziale psychiatrycznym, nie było większej poprawy. Męczyły go głównie urojenia, o których w ogóle nie chciał ze mną rozmawiać, był bardzo skryty, nieufny i nie dopuszczał mnie do swojej choroby, wiedziałam, że często tak się zdarza. Aby wyciągnąć z niego jakiekolwiek informacje, czasami musiałam używać podstępu. Zdarzało się, że dzwonił do mnie parę razy w ciągu nocy i mówił, że nie może spać, że chce rozmawiać. W sytuacji, gdy musiałam rano wstać do pracy, takie rozmowy bywały męczące, ale mimo to zawsze rozmawialiśmy.

Któregoś razu Filip zadzwonił do mnie w środku nocy, był zdenerwowany i powiedział, że przyjęto na oddział chłopaka, którego bardzo się lęka i boi zarazem. Spotykał go w palarni, w stołówce i nie mógł przejść obok niego obojętnie. Według opisu syna było w nim coś mrocznego. Widziałam tego chłopaka, całkiem sympatyczny młody człowiek przy całym balaście choroby psychicznej, jaka go dotknęła. Niestety, mój syn tak go postrzegał i nic nie było w stanie zmienić jego wyobrażenia o nim. Filip, miał swoje urojenia, które gnębiły go codziennie. Widocznie widział jakieś obrazy, coś czego ja dostrzec nie mogłam. Te urojenia u osób chorujących na schizofrenię są tak sugestywne, że żadna siła nie jest w stanie odwlec ich od zamiaru zrobienia czegoś dobrego czy też złego. Przypomniało mi się, jak któregoś razu przywieziono na oddział, na którym leżał Filip, pewną panią, wezwała straż pożarną, bo zobaczyła kłęby dymu wydobywające się ze strychu jej domu. Ona naprawdę widziała ten pożar, ale tylko ona...

Wieczorem, 1 listopada, przyjechałam do Filipa do szpitala, aby opowiedzieć, jak przebiegał dzień Wszystkich Świętych. Chwilę później dowiedziałam się o czymś, co nie pozwoliło mi wykrztusić z siebie ani słowa. Wydaje się, że zawsze i wszędzie, w każdej sytuacji musi być ten pierwszy raz. Mój syn na tych kilka pobytów w szpitalach, po raz pierwszy miał być zapięty w pasy - tak postanowił lekarz dyżurny. Dlaczego? Bo stanowił zagrożenie dla samego siebie i kogoś obcego, w tym wypadku tego chłopca. Podobno doszło do jakiegoś konfliktu w stołówce. Ów chłopak rzekomo nie tak spojrzał na Filipa i prawie doszło do przepychanek. Nikt nie był w stanie dotrzeć do mojego syna i uspokoić go. Lekarz powiedział, że tylko "poleżenie w pasach" może go wyciszyć oraz, że takie metody w psychiatrii stosuje się, wprawdzie w sytuacjach ekstremalnych, ale jednak! Nie chcę na łamach tego posta wdawać się w dyskusję, czy lekarz był li tylko wykonawcą poleceń ogólnie stosowanych na oddziałach psychiatrycznych i spełniał odgórne przepisy, czy też było to naruszenie dóbr osobistych człowieka, w tym człowieka chorego, który nie umiał i nie potrafił się obronić! Przychodzi mi znowu na myśl określenie - kto był katem a kto ofiarą?!

Tego dnia rano, Filip czuł się źle, był bardzo nerwowy i pobudzony. Kiedy on sam powiedział mi, że to zapięcie w pasy będzie jedynym bezpiecznym wyjściem dla wszystkich, popłakałam się. Z jednej strony miał w sobie świadomość zagrożenia, jakie stwarzał swoim zachowaniem, a z drugiej? Należało wybrać mniejsze zło, mniejszą szkodliwość czynu dla grupy pacjentów. A może w tym poście dostrzeżecie coś jeszcze? Czy tak miało odbywać się to wiązanie w pasy? Czy tę metodę można porównać do biczowania straceńca na oczach tłumu, bo do jakiego innego opisu psuje? Pamiętam, że kiedy wieczorem odwiedziłam Filipa, był już spokojny, a incydent ten miał miejsce przy śniadaniu, ale według lekarza, zagrożenie nadal istniało. Siedziałam przy łóżku Filipa, trzymałam go za rękę, a on patrzył na mnie tak jakoś smutno i mówił: Mamo, może pożegnamy się już teraz, bo za chwilę przyjdą i zapną mnie w pasy... Patrzyłam na niego i z żalu nie mogłam powiedzieć ani słowa. Filip, mówił cicho tak jakby, próbując uchronić mnie przed tą tragiczną sceną - nie chcę, żebyś była przy tym, mamo! Zresztą lekarz i tak wyprosi cię z sali. Już po chwili po chwili majestatycznie kroczył pan doktor, z pasami w dłoni, siejąc grozę i rozbawienie wśród gapiów - pacjentów, którzy nagle gromadą przybyli na przedstawienie. Przecież, mimo iż był to oddział psychiatryczny, nie często zdarzały się takie sceny. Lekarz w asyście pielęgniarek i dwóch przygodnie zwerbowanych ochroniarzy, pełniących akurat służbę na terenie szpitala, stanął we drzwiach i kazał mi wyjść. Wezwał ochronę na wypadek, gdyby syn był agresywny i stwarzał opór, a on...leżał bezwolnie na łóżku i spokojnie pozwalał, aby przywiązali mu ręce i nogi specjalnymi pasami do krawędzi łóżka.

Stałam obok, patrzyłam na ten tłum gapiów, szydercze uśmieszki wśród jednych i pełnych lękliwych spojrzeń u drugich. Co wtedy czułam? Stałam, jak matka pełna boleści, nie mogąc nic zrobić! Chciało mi się krzyczeć do tych ludzi: nie śmiejcie się z mojego syna, czy to jego wina, że zachorował? Czy na pewno jest to jedyne wyjście, żeby mu pomóc? Chyba nie! Ból, rozpacz istnienia, żal do wszystkich i o wszystko ściskały mnie za gardło! Stałam, a kat czynił swoją powinność dla dobra ogółu, a tak naprawdę, kto był katem a kto ofiarą?! Ich role mieszały się w mojej głowie podobnie, jak zbyt szybka jazda na karuzeli. I oto koniec sceny finałowej: widzowie - pacjenci opuścili swoje miejsca, główny aktor zagrał tak, jak przewidział tę scenę pierwszy reżyser, by po chwili wyjść do tłumu i zebrać owacje. Kurtyna opadła, ja wlokłam się bez sił, a za mną szli ochroniarze, którzy śmiali się do rozpuku tak, jakby oglądali świetną komedię: widziałeś, jak ten doktorek zapętlał mu nogi, szydzili?! Salwy śmiechu dopadały mnie, jak kule i raniły w samo serce. Śmiechu było co niemiara, bo równie dobrze pierwszy raz w życiu mogli oglądać taką super scenę. Ja nie chciałam już nic więcej słyszeć i widzieć, wystarczyło, że obejrzałam pierwszy akt dramatu, który dla nas jeszcze się nie skończył...