Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni pisałam posta poświęconego, tylko i wyłącznie mojemu synowi. Właściwie od dłuższego czasu robię wszystko, aby nie zagłębiać się w to, co jest dla mnie przykre i ciężkie. Wiem i czuję zarazem, że powinnam powoli rozliczać się z przeszłością, a moja ucieczka nic nie da. Można uciekać przez całe życie, tylko jakie konsekwencje sama poniosę?!
Jeden z postów poświęciłam narodzinom mojego syna. Pisałam o tym, co było dla mnie piękne, o cudzie narodzin w ogóle, wtedy jeszcze bez smutku i lęku, bo przecież urodziłam zdrowe dziecko. Jeśli mam przyjrzeć się historii życia Filipa, to może odkryję coś, czego do tej pory nie dostrzegałam. Filip, był pogodnym dzieckiem, a przede wszystkim bardzo wrażliwym, zadającym mnóstwo pytań z gatunku: dlaczego niebo jest niebieskie? Pamiętam, jak kiedyś jechałam z Filipem i Polą pociągiem, który akurat przejeżdżał przez stary zniszczony most na rzece. Przedział pełen był pasażerów, a Filip zaczął roztaczać przed nami katastroficzne wizje: co by było, gdyby akurat ten most się zawalił? Jak głęboka jest ta rzeka i ile osób mogłoby się uratować? Nie tęgie miny oraz nerwowe spojrzenia współpasażerów zdradzały ich emocje. Chyba niewielu osobom poza moim synem, takie obrazy stawały w tym momencie przed oczami. Jako kilkulatek, będąc u babci na wakacjach nie cierpiał opiekować się małą Polą, która "plątała" się między nim i jego kompanami. Zbierała cięgi za to, że chodziła za nimi wierna jak pies, a oni patrzyli na nią z pogardą, przecież już wtedy mieli swoje męskie sprawy. Jednak ich siostrzano - braterskie relacje na przestrzeni lat zmieniały się, od ścieżki wojennej do pogaduszek o sporcie i muzyce. Prawdą jest, że Filip, będąc nastolatkiem nigdy nie dążył do wzorowej oceny z zachowania. Bardziej stawiał na wiedzę, zrozumienie materiału, ale nie na dobre zachowanie, a dziewczynki kochały się w nim od przedszkola. Ich miłosne listy trzymam do dziś, jak świętą relikwię. TO BYŁ SIELSKO - ANIELSKI CZAS W ŻYCIU FILIPA I NASZYM. Nie mieliśmy z nim żadnych problemów wychowawczych, aż do czasu, do okresu dojrzewania.
Gdy był w siódmej klasie, prosił mnie, żebym przestała przepytywać go z lekcji języka angielskiego, bo to go bardzo stresowało. Nie uważałam, że jestem dla niego sroga, wręcz przeciwnie, bardziej wyjaśniałam mu i tłumaczyłam gramatykę, aniżeli przepytywałam, takie było i jest moje odczucie. Oczywiście, przystałam na jego prośbę, ale oceny z angielskiego pogorszyły się. Czułam, że powoli tracę kontrolę nad Filipem lub, że on skutecznie wymyka się spod niej. Bardzo sprytnie obchodził wszelkie nakazy i zakazy. To nie był jakiś zimny chów lub "pruski reżim" z naszej strony, jako rodziców. Pierwszy raz, mój dotąd kochający syn, przysporzył mi łez, będąc właśnie w siódmej klasie. Był to jakiś zwrotny moment w jego życiu. Przyjechałam akurat w odwiedziny do moich dzieci, które spędzały wakacje na wsi u babci. Przygotowałam dla nich kanapki piramidki, które uwielbiały od zawsze i w pewnym momencie Filip z niechęcią w głosie, powiedział mi, że niepotrzebnie przyjechałam, że on już nie czeka na mnie i moje kanapki! Tak, jakby chciał dać mi do zrozumienia, że nie jestem już mu potrzebna. Pamiętam, że wtedy po raz pierwszy w życiu siedziałam, jak odrętwiała i płakałam przez mojego syna. Może ktoś pomyśli, że byłam przewrażliwiona, nadopiekuńcza i wreszcie dostałam za swoje, że mógł być to jednorazowy incydent, że tak się zdarza, że to, co powiedział, wcale nie musiało oznaczać, iż tak właśnie myślał, że burza hormonów i głupich zachowań etc. Właściwie od tego momentu wszytko zaczęło się psuć. Nie mogliśmy razem z mężem poradzić sobie z naszym synem. Zupełnie tak, jakby wchodził powoli w paszczę lwa! W ósmej klasie była już jakaś bójka z kolegami, w wyniku tego złamana ręka, jego wyjście na imprezę sylwestrową. Nie pomagały prośby, rozmowy, zakazy, spotkania z psychologiem - BYLIŚMY BEZRADNI!
Chciałabym napisać jeszcze o jego zdrowiu. Wrócę do tego, iż syn będąc w drugiej klasie szkoły podstawowej zaczął dziwnie pochrząkiwać, miał mimowolne ruchy nosem, a jego przepona też co chwilę wykonywała jakieś niekontrolowane ruchy. W pewnym momencie, tiki jak się później okazało, były na tyle silne, że syn dostał się na oddział nerwic jednego ze szpitali dziecięcych. Filip przebywał tam dwukrotnie w odstępie czterech lat. Przyjmował duże dawki leku "Haloperidol", a jego tiki schodziły na coraz to na inne partie ciała. Wreszcie trafiliśmy do szpitala w Warszawie, gdzie lekarz powiedział, żeby w przypadku syna, nie zwracać uwagi na te jego tiki. O dziwo, po kilku latach ustąpiły samoistnie.
Kiedy zmarł mój mąż, a zarazem ojciec Filipa i Poli, cały nasz świat, jak i każdego z osobna runął w posadach. Obaj panowie zawsze razem jeździli na męskie zakupy. Któregoś razu pojechałam z Filipem do sklepu i próbowałam coś mu doradzić, niby wcześniej też potrafiłam. On spokojnie powiedział: mamuś, nie gniewaj się, ale z tobą nie da się robić zakupów tak, jak z tatą! Wtedy uświadomiłam sobie, że nie mogę być ojcem, skoro jestem matką i nigdy nie będę w stanie zastąpić ojca moim dzieciom.
Naszła mnie refleksja o siewcy z przypowieści z "Nowego Testamentu". Pewnego razu siewca wyszedł na pole siać. Jego ziarna padały na urodzajną glebę, jak i na skały. Wiatr rzucał ziarno i na chwasty. Jakie wydadzą plony? Plon siedmiokrotny, czy stokrotny, czy w ogóle obumrą? Ja próbowałam rzucać ziarno na żyzną glebę, ale czasami wiał zbyt silny wiatr... czy mogłam sterować tym wiatrem, przecież chciałam być dobrym siewcą...