sobota, 25 czerwca 2011

Niezastąpieni, zawsze obecni


"Niezastąpieni"

"Ach, opuszczeni są jak zakochani,

tak samo tęsknią.
Ta tylko różnica,
że zakochanym pisane spotkanie,
a umarli nie wrócą do nas. Wyszli z życia...

Tak wyszli, bo słyszymy,

słyszymy stąpanie,
ale klucz odrzucony i drzwi zatrzaśnięte.
Trzeba od kalek uczyć się zapomnienia
wiedzieć, jak czują rękę, co była odcięta
i choć nie ma tej ręki, to palców wspomnienie
trzyma coś, co ściska aż do bólu granic.

Ach, opuszczeni razem z kalekami

wiedzą, że jest najczulsze to, co jest odjęte.

Ich stoły, łóżka, domy na pół przerąbane

ich ogrody na przestrzał świata rozłamane.

Ach, opuszczeni są jak zakochani,

bo wierzą,
wierzą w to Święto - Spotkanie,
kiedy to, co zabrane będzie im oddane,
by żyło jeszcze bliżej wiecznie miłowane."

                                              Ernest Bryll


Lubię wracać do starych gazet pokrytych kurzem, bo tam ukryta jest mądrość. Ciężko mi je wyrzucać i tak przez przypadek trafiłam na wiersz zapomnianego przeze mnie Ernesta Brylla. Wiersz został specjalnie napisany dla miesięcznika "Pani" w 1995 roku. W artykule zatytułowanym "Niezastąpieni", aktorka Mirosława Dubrawska, wspominała swojego męża, również aktora, Zygmunta Hubnera, a Janusz Warmiński opowiadał o żonie i wielkiej aktorce, Aleksandrze Śląskiej. Oboje zgodnie twierdzili, że pozostało puste miejsce przy wigilijnym stole...oraz niewiele zmieniło się w tych dwóch, tak odległych od siebie warszawskich domach od czasu odejścia ich bliskich. Los chciał, że w tym samym 1989 roku.

Mirosława Dubrawska, mówiła, iż mimo upływu kilku lat od śmierci męża, nie wypełniła jeszcze jego woli, bo ciężko było jej rozstać się z pamiątkami po nim.

Mąż Aleksandry Śląskiej wspominał, że ich dom wygląda tak, jakby żona, a dopiero potem wielka aktorka dopiero z niego wyszła, bo wyszła, nie wiedząc, że już nigdy tam nie wróci. Wszystko pozostało na swoim miejscu. Części ubrań na krześle, fotelu. Toaletka, biurko tak samo zastawione. Na ścianach wiszą zdjęcia, afisze. "PRZESZŁOŚĆ JEST MOJĄ SIŁĄ, NADAJE SENS TERAŹNIEJSZOŚCI I PRZYSZŁOŚCI" - tak mówił mąż wielkiej aktorki, Aleksandry Śląskiej.

Może i ja gdzieś podświadomie szukam tego typu artykułów, które są dla mnie drogowskazem, co dalej robić z rzeczami mojego syna...odpowiedź już chyba dostałam.

                                                                                                           

                                                                                                                     

sobota, 18 czerwca 2011

Im bardziej ciebie zapominam

"Im bardziej ciebie zapominam,
tym bardziej twarz ta mnie przeraża (...)

Zostań ze mną,

żebym była lepsza,
zostań dla mnie samej,
wyrzeźbiłam cię w powietrzu,
oprawiłam w złotą ramę (...)
czas nie zatarł śladów jeszcze...

Zostań ze mną w mojej duszy chorej (...)


Im bardziej jestem roztargniona,

kiedy twe imię słyszę z boku,
tym bardziej wstyd mi, że nie płaczę,
tak jak płakałam w zeszłym roku.

Zostań ze mną,

zostań choć na niby,
w moich gestach,
w tym jak głowę noszę,
zostań ze mną, nawet gdybym
zapomniała, o co proszę"


Z wiersza Agnieszki Osieckiej, adresowanego prawdopodobnie do ukochanego mężczyzny, wybrałam te fragmenty, które mogą odpowiadać relacji matka - syn, które oddają to, co od kilku dni robię, nastrojowi, któremu się poddałam. Dosyć długo nie pisałam, ponieważ po przyjeździe wzięłam się za gruntowne porządki i poniekąd to jest sprawca mojego braku czasu. W pewnym sensie bałam się tego powrotu do domu, bo wiedziałam, że moi rodzice będą wywierać na mnie presję, aby wreszcie zacząć coś robić z osobistymi rzeczami syna. Wprawdzie mówią o tym delikatnie, ale ja czuję ten ciężar.

Wspominałam kiedyś, że od pewnego czasu zaglądam na forum poświęcone osobom po stracie. W jednym z komentarzy zadałam pytanie, co osoby po stracie robią z rzeczami swoich najbliższych i czy jest jakiś umowny czas na ich uprzątnięcie? Ku mojemu zdziwieniu, jak do tej pory, ponad dwa tygodnie, około dziewięćset osób "weszło" na ten temat, a kilka dało swój komentarz. Rozumiem, że nie wszyscy chcą i lubią pisać, dla niektórych jest to zbyt trudny i bolesny temat, ale dzięki temu uzyskałam namiastkę spokoju. Dowiedziałam się, że mieszczę się w granicach tzw. normalności, że nie tylko ja mam opór przed zrobieniem kolejnego etapu w sensie materialnym tj. pożegnania się z synem. Nie będę chyba nadwyrężała czyichś zwierzeń i naruszała ich prywatności, jeśli powiem, że jedna z matek napisała, iż do tej pory nie uprała pluszowej zabawki po odejściu jej dzieciątka, bo jeszcze...czuje na niej zapach oliwki..., jakie to przeraźliwie smutne. Inna mama napisała, że przenosi się do nowego domu, a rzeczy syna, który odszedł zabiera ze sobą, tam będzie jego pokój. Jeszcze inna osoba napisała, że rzeczy leżą w szafie, a pokój wygląda tak, jakby syn wyjechał na wakacje. Rzeczy w biurku, gitara, rolki, tylko czekają na powrót właściciela... Tego rodzaju przykłady mogłabym mnożyć. Doskonale rozumiem tych rodziców, nawet nie mówię, że próbuję ich zrozumieć, po prostu wiem o czym piszą.

Jest piątkowy, ciepły wieczór i gdzieś w oddali na przekór temu o czym piszę, leci piosenka "Jesteś szalona", gdzieś jest impreza. Ktoś wyszedł na balkon, ktoś się śmieje, ktoś podryguje w takt muzyki, czyli samo życie. Radość przeplata się ze smutkiem. I dobrze, bo powinniśmy mieć w życiu przeciwwagę, tylko jak trudno do niej dotrzeć. Czy ja też jestem na swój sposób szalona, że nie chcę pozbyć się rzeczy Filipa? Przekonałam się, że ze mną jest wszystko w porządku, przynajmniej pod tym względem, gdy czytam te wypowiedzi na forum. Każdy powinien wsłuchiwać się w siebie... Czy to jest egoizm z mojej strony, że nie chcę oddać tych rzeczy? Dobrze wiem, że ktoś by się cieszył, ale nie mogę, jeszcze nie mogę, to nie ten czas. Usłyszałam niedawno, że tymi rzeczami, trzymam Filipa w tym ziemskim świecie, że nie pozwalam mu odejść, że te rzeczy świadczą o tym, iż jeszcze się z nim nie pożegnałam. Oj, za dużo tych "że".

Dziś, siedziałam w pokoju syna próbując robić porządki, ale do rzeczy typu jego ubrania, obuwie jeszcze nie dotarłam. Przeglądałam zeszyty, czytałam notatki i nie mogłam ich wyrzucić, czy nawet zrobić selekcji, to do śmieci, a to na pamiątkę do szuflady. Wszystko było ważne i cenne. Przez tyle lat przechowuję zeszyty Poli i Filipa z pierwszej klasy, ich laurki, ich pierwsze listy miłosne z przedszkola. To wszystko tworzy naszą, ich legendę, kawał naszego życia. W tych zeszytach Filipa jest obraz jego samego, kiedy denerwowałam się, że on będąc w wieku dojrzewania, tak "prowadził" zeszyt, iż na 96 kartkach zawarł trzy przedmioty, rzekomo z oszczędności?! Oprócz tego, pisał swoiste hymny pochwalne na temat ulubionej drużyny piłkarskiej, której kibicował. Przeglądałam też ich zdjęcia z balu na zakończenie ósmej klasy. Filip, jego koledzy w garniturach w otoczeniu pięknie wyglądających dziewczyn. Na innym zdjęciu, Pola na swoim balu, parę lat później z różą w zębach i ze zbolałą miną z powodu za ciasnych butów. Roześmiane, zadowolone nastolatki, którym wydawało się, że są już tacy dorośli, wszystkowiedzący. I jeszcze jedno zdjęcie, a właściwie dwa zdjęcia rentgenowskie dłoni, którą Filip miał złamaną, będąc w ósmej klasie. Patrzyłam na to zdjęcie z bólem i radością jednocześnie, że takie zdjęcie w ogóle mam. Jego ślad, jego kości..."z prochu powstałeś i w proch się obrócisz". Czy to wszystko, aby jest prawdą? Gdy uleci nadzieja, cóż pozostanie, jeśli nie wiara?

                                                                                                                   



                                                                       


                                                                                                   

piątek, 10 czerwca 2011

Jeżeli gdzieś jest niebo...


Kiedyś, jako mała dziewczynka, usłyszałam pewną historyjkę o tym, jak przedstawiciele władzy dawnego, komunistycznego Związku Radzieckiego, kazali szukać Boga pierwszemu radzieckiemu kosmonaucie lecącemu w kosmos. Jurij Gagarin, bo o nim mowa, wezwany na dywanik po zakończeniu lotu/misji, miał powiedzieć do I Sekretarza ZSRR, że on nie widział w przestworzach Boga i Aniołów.

Ilekroć lecę samolotem, zawsze przypomina mi się to opowiadanie. Może dlatego, że chociaż przez ten czas pragnę pobyć blisko tych, którzy odeszli. Ostatnio też tak było, przez kilkanaście godzin, leciałam w chmurach, a właściwie ponad nimi... Jasność, cisza, dokładnie tak, jakbym przeniosła się w inny wymiar, właśnie bliżej Boga. Tylko, gdzie w tych przestworzach miałam szukać Ciebie, Synku? W chmurach czy ponad nimi?

"Czy chcesz tylko, Synku
wędrować po pastwiskach nieba
białozielone obłoki zbierać
i niczego więcej ci nie trzeba?

Bo chociaż nie ma

tam brzegu twojego
śniegów i nieba,

noc cię nie nuży,
dzień się nie dłuży
czy jesteś wciąż w podróży,
w drodze pod wiatr?"


Lubię patrzeć na wschód Słońca ponad chmurami, na tę ogromną, żółtą kulę, której promienie przenikają człowieka nawet przez szybę samolotu. Spokój, światło i ta nicość dookoła. Czy to już przedsionek Raju? Jakże często my, którzy pozostajemy tu na ziemi mówimy: on/ona na pewno jest już w niebie, przecież był(a) dobrym człowiekiem, albo on/ona z miłością patrzy na nas z góry... Wiem, że ma to służyć pocieszaniu się, abyśmy mogli poradzić sobie z bólem i tęsknotą. Patrzymy z czułością w niebo i szukamy jakiegoś śladu, znaku od tych, którzy odeszli. A to wszystko nadal pozostaje jedną, wielką TAJEMNICĄ... Gdzie, więc jest to niebo, pod jaki adres mamy słać listy do naszych bliskich? A może oni wcale nie odeszli w przestworza, tylko są z nami, żyją obok i patrzą na nas z miłością. Ile razy mówimy, że czujemy ich pomoc, ich obecność..."więc, gdy z ciemnością rozmawiasz, to oni cię widzą, oni są, co tu jest jawą, co snem...", jak śpiewał w jednej ze swoich piosenek, Ryszard Rynkowski. Jeżeli gdzieś jest niebo, to może obok nas...

                                                                                           

                                                                     



                                                       

                                                                                                                 

sobota, 4 czerwca 2011

Panie, zrozum moją miłość


Wreszcie od paru dni jestem w Polsce, zmęczona, ale szczęśliwa po szesnastogodzinnym locie. Siedzę w pokoju córki, jest głęboka noc i właściwie chciałam napisać dopiero rano, ale nie mogłam nie utrwalić tej chwili, tak znanej mi z niedalekiej przeszłości. Na dworze jest bardzo ciepło, przez otwarte okno dolatują odgłosy młodzieży siedzącej na ławkach przed domem. Piątkowa, ciepła noc nie pozwala spać spragnionym zabawy młodym ludziom. Fajna jest ta dzielnica, w której mieszkam: cisza, spokój, daleko od zgiełku ulicy. Dzielnica śpi twardym snem, tylko z ławek dobiega śmiech i gwar niepomnych na godzinę młodzieńców. Przed chwilą wyszłam na balkon i patrzyłam w tę ciemność, skąd dochodzi śmiech, szukając w nadziei sylwetki mojego syna. Czy przy tego rodzaju sytuacjach, ten znajomy ból już zawsze będzie ze mną? Tam w oddali siedzą ludzie, być może sączą jakieś piwo, dobrze się bawią, ale dlaczego mojego syna z nimi nie ma? Przed chorobą on też wychodził do znajomych, żeby posiedzieć, pogadać. Później zamknął się na te małe radości, ważniejsze stało się pójście spać. Młody dwudziestokilkuletni chłopak potrafił w piątkowy czy sobotni wieczór już o siódmej leżeć w łóżku. Na moje usilne prośby, żeby wyszedł i spotkał się ze znajomymi, tylko wzruszał beznamiętnie ramionami. On nie należał już do ich świata. Cóż mógł im zaoferować? Jego świat ograniczał się do pokoju - twierdzy, muzyki i czasami przeczytanej książki, gdy miał lepszy dzień. Był przeraźliwie samotny, a przy tym nie miał w sobie na tyle siły, by przebić się przez tę szklaną ścianę. Wiedział i czuł, że tam toczy się życie, tylko on już do niego nie należał. Nie potrafił zrobić czegokolwiek, co przywróciłoby go do życia. Choroba z tygodnia na tydzień wygrywała...

Czasami w nocy wychodzę na ten balkon, wytężam wzrok i szukam go... Gdzie teraz jesteś mój synku? Przecież tam na tej ławce siedzisz, tyle tylko, że w mojej pamięci. To jest tak, jakby wspomnienia miały czarodziejską moc: z nimi człowiek nie czuje się samotny...

Za chwilę idę spać, już świta, ale pomyślałam sobie, że mimo usilnych starań nie potrafię i nie umiem jeszcze powiedzieć: niech się dzieje wola Twoja, Panie. Może kiedyś uda mi się, ale jeszcze nie teraz! Mogę jedynie wyznać: Ty znasz Panie moje słabości i nakładasz na mnie taki ciężar, który jestem w stanie udźwignąć. Proszę Cię byś zrozumiał moją miłość do dzieci, szczególnie moją miłość do syna, bo to jedyne uczucie, którego jestem pewna, i którą będę mogła zabrać ze sobą do innego świata. Panie, spraw, aby ta moja miłość pozostała świeża i wiecznie żywa. Nie wiem dlaczego, ale poczułam przemożną potrzebę napisania tego, coś na wzór modlitwy, bo często zdarza mi się schodzić z drogi wiary. Dobry Boże, Ty wiesz, że czasami tracę wiarę, mimo że z całych sił próbuję ją odzyskać. Dlatego, nie porzucaj mnie w połowie drogi...