piątek, 7 października 2011

Wtedy też był piątek


Wszystko, co robiłam do tej pory, a było związane z pisaniem bloga, miało między innymi jedno przesłanie - ocalić od zapomnienia, utrwalić chwilę, która minęła, aby po latach wrócić i przypomnieć sobie fakty z własnego życia, coś na wzór pamiętnika.

Do tej pory celowo nie pisałam o moim mężu, Marku. Jeśli już wspominałam, to pierwsze lata małżeństwa, a potem były tylko krótkie wzmianki. Z pewnością parę miesięcy temu, nie byłam jeszcze gotowa, aby poświęcić mu choćby jeden post. Teraz nadeszła odpowiednia chwila, bo zbliża się kolejna rocznica śmierci mojego męża. Marek, ojciec Filipa i Poli, od czternastu lat nie żyje. Odszedł ode mnie, od nas do innego świata. Tak po cichutku, bezszelestnie, bez pożegnania... Gdy złowrogie chmury zbierały się nad naszą rodziną też była cudna jesień, też był piątek, tyle tylko, że trzeciego października, a nie, jak dziś siódmego. Tamtej jesieni polskie "babie lato" pełne było słońca, przetykane pajęczyną na gałęziach drzew i utkanym ze spadających liści, dywanem. Z dnia na dzień słońce ustępowało niepogodzie, była to taka swoista przeplatanka radości, nostalgii i smutku. Wielki w bezmiarze smutku i rozpaczy tydzień, bo tyle trwała walka mojego męża o życie, a przecież wcześniej nic nie zapowiadało tragedii, która za parę dni miała nadejść.

W zwykły piątkowy poranek, trzeciego października, mąż pojechał odebrać rakietę do tenisa z dworca kolejowego, którą miał przywieźć trener Poli. Wrócił do domu, zrobił sobie herbatę, której nie zdążył już wypić. Jeszcze na chwilę położył się w pokoju się Filipa, akurat tego dnia nie musiał wcześnie jechać do pracy. Mimo upływu lat, wszystko doskonale pamiętam tak, jakby działo się to wczoraj. Traf chciał, że umówiłam się z wychowawczynią Filipa. Byłam w łazience, gdy usłyszałam, jakieś dziwne odgłosy dochodzące z pokoju, w którym spał Marek. Weszłam i zobaczyłam, że śpi, ale było coś niepokojącego w jego śnie. Twarz pokryta stróżkami potu i jakieś charczenie, zamiast oddechu. Zaczęłam go budzić, był bezwładny, po prostu leciał mi przez ręce. Po kilkunastu minutach dobudziłam go i poprosiłam, aby przeszedł do drugiego pokoju i tam położył, bo ja wiedziona poczuciem rodzicielskiego obowiązku, musiałam jechać do szkoły Filipa. Oczywiście, że to co piszę o swojej obowiązkowości przepełnione jest autoironią! Trzeba było mi zostać w domu, a do szkoły przedzwonić. Pamiętam, że gdy wróciłam po godzinie, on nadal spał. Znowu obudziłam go, tym razem łatwiej, niż poprzednio. Marek, próbował coś do mnie powiedzieć, ale mówił tak niezrozumiale, że musiałam domyślać się, że chce napić się mleka. I od tego momentu, a właściwie już wcześniej, zaczynają obezwładniać mnie pytania - dlaczego? Dlaczego nie zauważyłam, dlaczego nie skojarzyłam, że z Markiem działo się coś nienaturalnego, coś złego?! Odpowiedź jest prosta: nie wiedziałam, że to jest coś, co może zagrażać jego zdrowiu czy życiu! Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że jest to tylko chwilowa niedyspozycja, która minie.

Przepraszam, za ten szczegółowy opis, który może jest zbędny, ale muszę utrwalić te chwile, klatka po klatce, jak na taśmie filmowej. Po kilku minutach Marek usiadł na kanapie i spojrzał w stronę drzwi, robiąc przy tym tak przerażoną minę, jakby coś strasznego zobaczył, a po sekundzie zaczęło wykręcać mu twarz i ręce. Wpadłam w panikę, zaczęłam krzyczeć, wołać pomocy. Marek osunął się na podłogę, dostał ataku padaczki. Gdy leżał nieprzytomny, ja wydzwaniałam na pogotowie prosząc, aby jak najszybciej przyjechali. Wykonałam cztery telefony zanim po okołu 40 minutach przyjechali. Pan doktor nie pozwolił mi jechać wraz z mężem w ambulansie, tylko kazał szukać jego legitymacji ubezpieczeniowej. Gdy w końcu dotarłam do szpitala, dowiedziałam się, że mój mąż został nafaszerowany silną dawką leków uspokajających, ponieważ w ambulansie odzyskał przytomność i był bardzo agresywny. Siedziałam przy nim przez jakieś trzy godziny, zanim na izbę przyjęć przyszedł lekarz i stwierdził, że mąż musi być odwieziony na inny oddział do drugiego szpitala.

Wtedy po raz pierwszy bezgranicznie zaufałam lekarzowi, później okazało się, że nie ostatni, ale chyba źle na tym zaufaniu wyszłam. Nie dopuściłam do głosu, choćby swojej intuicji - byłam tak "ugrzeczniona" w stosunku do pana doktora, którego bałam się nie urazić nadmiarem pytań! Na zasadzie nie pytany nie odpowiada, więc też nie opowiedziałam o tym, co stało się w domu, bo nie pytał! Nienawidziłam siebie wtedy, jak i teraz za to moje "ugrzecznienie" albo inaczej brak asertywności! To cholerne dobre wychowanie, te zasady wpojone w domu i w szkole, aby nie daj Boże, kogoś nie urazić zbytnią dociekliwością, zbędnymi pytaniami! A co zgotowałam samej sobie?! Wiem, że to jest chore, że to jest mój problem, ale tak niestety było! Właśnie ten pan doktor postawił złą diagnozę, która okazała się tragiczna w skutkach!

Kiedy na drugi dzień, w sobotę przyjechałam do Marka, do szpitala odległego o 30 km od naszego miejsca zamieszkania, dowiedziałam się, że zawieziono go właśnie tam, ponieważ pan doktor stwierdził u mojego męża objawy delirium i według niego, tylko w tamtym szpitalu powinien był się znaleźć! Pytałam wtedy na jakiej podstawie wydał taką diagnozę, skoro mąż był bez kontaktu, naszpikowany środkami uspokajającymi?! Powinien był trafić na neurologię, a zawieziono go na detox oddziału psychiatrycznego! Kiedy zobaczyłam Marka leżącego na korytarzu (brak wolnych łóżek na salach), bez kontaktu, nie wytrzymałam! Leżał, jak roślina bez czucia i emocji. Mówiłam do niego, a on nie reagował, jedynie ruszał dłońmi. Próbował, co chwila przykrywać się kołdrą, tak jakby wstydził się, że jest nagi. Był całkowicie bezbronny, jak małe dziecko, zdany na innych ludzi, którzy podejmowali najważniejsze decyzje dotyczące jego życia. Dopiero po dwóch dniach, jakiś młody lekarz na niedzielnym dyżurze, zatrzymał się przy Marku na dłużej. Nie pasowały mu objawy do wcześniej postawionej diagnozy. Z powrotem przewieziono go do szpitala w naszym miejscu zamieszkania, przy czym nikt mnie o tym nie poinformował. Kiedy razem z teściową, pojechałyśmy odwiedzić Marka, nie zastałyśmy go w tym szpitalu. Lekarz przekazał nam hiobową wieść - podejrzenie guza mózgu. Pamiętam, jak przez mgłę, że szłyśmy do gabinetu lekarskiego ciągnącymi się chyba ze 15 minut korytarzami i ten przeraźliwy dźwięk zamykanych i otwieranych, skrzypiących drzwi, został we mnie do dziś. To była moja najdłuższa droga, jaką przebyłam w szpitalu, to była droga skazańca, którego świat za chwilę miał przestać istnieć. Za chwilę bezpowrotnie runęły wszystkie plany i marzenia.

                                                                                                             

                                                                                     
                                                                                                             

12 komentarzy:

  1. Czytam Cię z zapartym tchem - od niedawna, przeczytałam wszystko
    Ileż Ty przeszłaś w życiu...
    Nie mam słów.

    A ulubiona piosenka Twojego syna stała się i moją ulubioną.
    Poznałam ją dzięki Tobie i Twojemu synowi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Witaj Dorothea, dziekuję za ciepłe słowa. Cieszę się, że zatrzymałaś się nad moim blogiem. Wiem, że jest on inny. Na moim blogu jest smutno za sprawą tematów, które poruszam, a w Twoim i wielu innych kwitnie życie, no cóż radość i smutek - siostry dwie. Naprawdę cieszę, że ulubiona piosenka Filipa zagościła u Ciebie na dłużej. Ja wchodzę na Twojego bloga i ogryzam kubek ze zdziwienia, patrząc na Twoje poczynania artystyczne w kwestii dziergania - TAAAAKIE CUDEŃKA! Ty wprawdzie zdrowiejesz, a ja od dziś aplikuję sobie antybiotyk. Mimo wszystko dbaj o siebie, pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. Claro,
    wiem,ja wlasnie teraz przechdze przez te wszystkie szpitale, lekarzy itd.
    Zycie jes popieprzone! Walcze o zycie mojego p. , kocham go nad zycie i wiem, ze wygram .
    Trzymaj sie - przesylam moc usciskow.

    OdpowiedzUsuń
  4. Droga Claro! Czytam Twoje posty i podziwiam Cię, że nie stałaś się zgorzkniałą kobietą. Po takich ciężkich przejściach jesteś osobą pełną ciepła i starasz się pocieszać innych. Odnajduję w Twoich wypowiedziach dużo zbieżnych przemyśleń. Mnie też wychowano na b. ugrzecznioną osobę, która bezgranicznie wierzy innym ludziom, na każdego patrzę swoją miarą i bardzo mocna przeżywam rozczarowania związane z niewłaściwą według mnie postawą innych ludzi. Jesteś zbyt wymagająca i krytyczna w stosunku do siebie. Claro, to nie Twoja wina, że Twój mąż odszedł, nie obarczaj się winami innych ludzi. To lekarze zawiedli. Nie mogłaś wiedzieć przed faktem, że coś jest nie tak. Przecież Twój mąż był młodym zdrowym człowiekiem. Jesteśmy po fakcie dopiero bardziej rozeznani w sytuacji, mamy czas na analizę swojego zachowania. Tak miało się stać. Ja bardzo długo nie mogłam zrozumieć zachowania mojego syna przed diagnozą, obrażony na nas rodziców, rozmawiał z babcią, siostrą, z rodziną mojego brata. W stosunku do nas rodziców prawie agresywny. Bardzo cierpiący, poszukujący pomocy. Pytałam potem lekarza czy powinniśmy, czy mogliśmy wcześniej rozpoznać chorobę a lekarz odpowiedział, że diagnoza schizofrenii nie jest taka prosta we wczesnym stadium, chyba, że nastąpi pojedynczy mocny epizod. Cała rodzina była przeciw mnie, że to niemożliwe, że syn jest chory. W całej naszej rodzinie nie było sób chorych na schizofrenię. Musiałam stoczyć walkę z córką, która uważała, że to my rodzice jesteśmy przyczyną zachowania syna.Byłam na rozdrożu, bo zadawałam sobie pytanie co, jeśli ona ma rację? Dopiero po 11 latach walki z chorobą jesteśmy trochę mądrzejsi i umiemy (chociaż nie pogodziliśmy się z tym faktem) przeciwstawić się nawrotom choroby. Czekamy na postęp medycyny, na leki nowej generacji, które ulżą w cierpieniu. Mimo, że syn się nie skarży na swój los, nie ma w nim zawiści w stosunku do zdrowych ludzi, to czasami serce rozdziera mi ból, kiedy patrzę na jego cierpienie. Cieszymy się z każdego jego osiągnięcia, bo wiemy, że jest to okupione ciężką pracą i samozaparciem. Od wczoraj syn jest już na 3 roku studiów inżynierskich, egzamin, którego się bardzo bał zdał na 4. Maria.

    OdpowiedzUsuń
  5. Beacie "Zastępczość" zrobiło się "oj"?
    Cóż to takiego...?:)

    Radość i smutek - ano tak, siostry dwie.
    U mnie kwitnie życie, ale ono kruche jest i równie dobrze może zwiędnąć, ma tego wielką świadomość...
    U Ciebie też jest życie - tylko inne, inny jego etap, inny czas. Ja odżywam po 15 latach ciężkiej choroby i po wielu latach, w których cierpiało okrutnie moje dziecko.
    Przerobiłam to, przecierpiałam, zaakceptowałam to co jest i dziś już śmieję się głośno. Taki jest mój czas.
    Twój jest inny - Twój jest ciągle czasem bólu.
    Staram się współodczuwać - i jakoś z Tobą być.
    Bardzo jest mi bliskie to, co piszesz o synu.
    Ominęła nas ostateczna ostateczność, ale...

    Serdeczności!

    OdpowiedzUsuń
  6. Beato, w tym Twoim "oj..." kryje się też wiele emocji, chyba wyczuwam jakie. Czasami wystarczy tak niewiele, aby zrozumieć intencje drugiego człowieka. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  7. Ataner, Ty żyjesz w Stanach, tam inny poziom medycyny etc. Czasami wydawało mi się, że gdyby...to wszystko wydarzyło się wszędzie tylko nie w tym właśnie szpitalu w Polsce, to może mój mąż żyłby. Wówczas znajomy lekarz z OIOMu powiedział mi (czy tylko chciał mnie uspokoić?), że gdyby, to co wydarzyło się miało miejsce w jakimkolwiek innym miejscu na świecie też rokowania byłyby żadne! Pocieszenie, zrzucenie z siebie winy jako lekarzy, że wszystko było źle prowadzone od początku? Nie wiem...
    Z Twojego bloga wiem, że jest już lepiej z p. - zdrowia i samych dobroci dla Was obojga życzę

    OdpowiedzUsuń
  8. Mario, przede wszystkim wielka pociecha i radość, że Twój Syn ma w sobie tyle samozaparcia i walczy - MOJE NAJWIĘKSZE GRATULACJE DLA NIEGO, ŻE ZDAŁ I TO Z JAKĄ LOKATĄ! WIEM, ŻE JESTEŚ DUMNA Z NIEGO I GŁOŚ TO CAŁEMU ŚWIATU!
    Wiesz, dziękuję Ci za ten obszerny wpis to daje światło na te chorobę. Mój syn też bywał słownie agresywny jeszcze przed swoim tragicznie ciężkim epizodem. Raz w złości wykrzyczał mi zdanie przy którym zamarłam: "...na słowo matka, to trzeba sobie zasłużyć!" Skuliłam się w sobie, płakałam, szukałam w sobie winy. Dopiero po diagnozie i splocie tragicznych wydarzeń doszłam do wniosku, że tak między innymi objawiała się ta choroba.
    Hmmm, a odnośnie mojego męża zawsze jest jakieś...gdybym nawet do tej pory. Czy jestem zgorzkniała? sama nie wiem, ale wiem, że często skrywam się za maską wesołości.
    Pisz, Mario, wiesz, że zawsze miło Cię tu widzę. Ty piszesz, a ja się podpisuję...

    OdpowiedzUsuń
  9. Dorothea, czy masz świadomość jaką wielką mądrość, swoją własną mądrość poprzedzoną doświadczeniem, cierpieniem Ty nam przekazałaś w swoim komentarzu? Piszesz o PRZEROBIENIU, PRZECIERPIENIU I AKCEPTACJI, czyli powrót do życia z różnymi jego kolorami i dalej akceptacją rzeczywistości. Nie każdy zdolny jest, aby tego doświadczyć! Nie można obojętnie przejść wobec takiej MĄDROŚCI, jeśli będziesz miała jakieś przemyślenia - dziel się z nami, proszę. Zobacz, ile każdy komentarz wnosi lekcji do przerobienia... Dziękuję i tak bardzo się cieszę, że JESTEŚ!

    OdpowiedzUsuń
  10. Na pewno jestem dumna z niego i jego osiągnięć, ale nawet gdyby było inaczej zawsze bym Go kochała i była mu oparciem. Wiesz Claro, cały czas staram się myśleć pozytywnie, ale czasami nie mogę poradzić sobie z samotnością i z tym, że tak do końca nie mogę nikomu opowiedzieć o cierpieniu syna, jest to zbyt trudne i niezrozumiałe dla osób nieobeznanych z chorobą. Syn od 11 lat po pierwszym i jedynym pobycie w szpitalu znajduje się pod prywatną opieką wspaniałego psychiatry. Leczenie to wygląda w ten sposób, że regularnie co dwa tygodnie syn ma wizyty 2-3 godzinne powiązane z psychoterapią. Myślę, że tak dobra kondycja psychiczna syna jest pochodną pracy lekarza, pacjenta i nas rodziców. Ale to Pan doktor jest najlepszym motorem poczynań syna, bo ja z matczynego punktu widzenia może podświadomie próbuję go chronić przed stresem. Claro, dobrze mi tu u Ciebie, bo mogę opowiadać o sobie i swoich smutkach bez obawy o to, że ktoś moje problemy wyśmieje lub zlekceważy. Czasem trudno pisać bo łzy zalewają oczy ale łatwiej razem z Kimś dzielić swój ból i czuć swoistą więź.
    Pozdrawiam wszystkich tu piszących. Maria

    OdpowiedzUsuń
  11. Mario, mam nadzieję, że to o czym piszemy w tych naszych komentarzach nie powoduje, iż zawiązałyśmy "Klub Wzajemnej Adoracji", ale Twój Syn ma zaplecze w postaci Ciebie, lekarza(y) plus BEZINTERESOWNĄ TWOJĄ MIŁOŚĆ - KOCHASZ GO NIE ZA TO KIM JEST, TYLKO DLATEGO, ŻE JEST. Nie powinnam nawet o tym pisać, bo Ty i tak o tym wiesz.
    Dalej zachęcam Ciebie i inne osoby do pisania, bo zawsze komentarze coś wnoszą. Pozdrawiam ciepło.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...