sobota, 27 kwietnia 2013

Chcę Twojej prawdy, bo w niej jest miłość


Dzisiejszy post jest w całości autorstwa Joli, osoby mi obcej, która napisała do mnie "e-maila pocieszyciela" w pewną sobotnio-niedzielną noc. Dziękując za wsparcie, powiedziałam, że jest takim Aniołem Pocieszycielem, który spadł z nieba o czasie tj. ani wcześniej, ani później, tylko wtedy, kiedy potrzebowałam tego najbardziej i otulił swym skrzydłem...
Oto treść tego e-maila:

"Już trochę późno, ale bardzo zależy mi, aby przesłać Tobie garstkę spokoju, ukojenia na te trudne dni. Cieszę się, że napisałaś, przyznam, iż miałam wyrzuty sumienia i pretensje do siebie, że nie przewidziałam, że możesz z tych kilku słów odebrać inny niż mój zamierzony ładunek emocjonalny. A chciałam przesłać Ci siłę tyle, że chciałam również, żebyś sama ucieszyła się z uświadomienia, poczucia aktu miłości od najbliższych. Dlatego tym bardziej cieszę się i jeszcze raz przepraszam i zapewniam, że nie chciałam Cię zranić.

Claro, to nie tak, że chciałam zaaplikować Ci wpis typu "kubeł zimnej wody na głowę". Nie umiem w słowach stukanych wyrazić, wprost, krótko i jednoznacznie - inaczej niż we wcześniejszym e-mailu. Powiązanie trzech bliskich Ci osób, miało polegać na poczuciu umocnienia ich miłości. Umocnieniu Twojego przekonania o tym, że Cię kochają i chcą oszczędzić Ci bólu. Każda strata osoby bliskiej, to bagaż ciężkich doświadczeń, z którymi trzeba się zmierzyć, żyć dalej bez tej straconej, bliskiej osoby, układać życie wraz z poczuciem pustki. Był i nie ma! Gdzie jest? Tęsknię, kocham, byłoby łatwiej gdyby był, dlaczego tak musiało się stać, nie chcę bez niego żyć! Jednak trzeba żyć dalej! Wstać rano, zjeść śniadanie, ubrać się, pójść do pracy, zadbać o dom, swoje zdrowie, pamiętać o innych ludziach, którzy mimo mojego bólu potrzebują mnie, mojej pomocy.

Claro, skoro ja, po pierwszej wizycie u Ciebie wiem, że jesteś bardzo wrażliwa, empatyczna, ja - obca to wiem, która w nocy z jakiegoś powodu pojawiłam się na Twoim blogu, pamiętniku o bardzo osobistych treściach, tematach, to pomyśl, jaką wiedzę o Tobie, Twoim charakterze posiadają Twoi bliscy?! Ludzie, którzy Cię kochają, ludzie, którzy zapełniają Twoje serce... Piszę do Ciebie poniżej słowa bardzo osobiste, takie, które dotkną Twojego wnętrza. Przypuszczam, że nie poczujesz się obrażona na mnie (nie mam takiego celu), tym razem napiszę bardzo obszernie, dokładnie, jednakże czuję, że łzy mogą popłynąć po Twojej twarzy... Będą to łzy - oczyszczenia, wzruszenia, łzy wywołane przyjemnymi wspomnieniami bliskich Ci osób. Bardzo chciałabym, żebyś przeczytała ten list i proszę Cię, zależy mi, żebyś przeczytała go przed zaśnięciem. Przeczytała do końca! Pozwól sobie to odczuć... Chcę Ci pokazać Twoją sytuację z nieco, właściwie nie "nieco", ale diametralnie odmiennej perspektywy. Proszę, pozwól sobie na to, nawet jeżeli w chwili otwierania tego e-maila, masz obniżony nastrój.

Gotowa? Masz herbatę, masz teraz czas? Piszę do Ciebie, dokładnie w taki sposób, w jaki rozmawiałabym z Tobą. Przy herbacie, przy stole, może w kuchni (tam zwykle toczy się życie), bardzo szczerze, otwarcie, ale łagodnie.

Claro, Mąż, Syn, Ojciec, Córka, Matka (i może jeszcze ktoś - pomyśl kto?), to są Twoi najbliżsi - czyli osoby, z którymi spędziłaś kawał życia. To oni wiedzieli o Tobie najwięcej, znali Twoje reakcje na różnego rodzaju wydarzenia (w sensie mogli je z dużym prawdopodobieństwem przewidzieć). Po pierwszym słowie usłyszanym w słuchawce telefonu zapewne rozpoznawali Twój nastrój, tak samo po pierwszym spojrzeniu, niemym, wychwyconym jeszcze przed pierwszym słowem np. przywitania. Wymieniać dalej nie muszę, zapewne doskonale wiesz, co mam na myśli. Żyjąc w bliskich relacjach, a przecież wyłącznie takie są pomiędzy mężem, synem, ojcem a Tobą, jak również innymi członkami najbliższej rodziny (zwykle wykluczeniem jest zaistniały czynnik patologiczny, ale w Twojej rodzinie takiego nie ma - przynajmniej nie wyczytałam ze zdań napisanych przez Ciebie na Twoim blogu :) Mimo iż nie przeczytałam jeszcze wszystkiego z czym chciałaś się podzielić, jakoś jestem spokojna, że w Twojej rodzinie prym wiedzie miłość, szacunek i troska, czyli żyjąc i współtworząc ciepło rodzinnie nie ukrywamy się, nie tworzymy maski, za którą chowamy prawdziwą swą postać, nie "gramy", czyli Twój mąż miał prawdziwą Ciebie - żonę, syn prawdziwą Ciebie - mamę, a ojciec nadal ma prawdziwą córeczkę.

Napiszę stwierdzenia, które sama sobie potwierdzisz, gdy byłaś smutna, najbliżsi widzieli Twój smutek i próbowali Ci pomóc, gdy syn miał grypę czy jakąkolwiek inną chorobę - z miłością opiekowałaś się nim, gdy tata potrzebował pomocy, byłaś gotowa na nią, zanim zdążył powiedzieć. Ba, potrafisz przewidzieć potrzeby najbliższych, bo ich kochasz, a odczuwanie empatyczne, wrażliwość masz bardzo rozwiniętą. Najbliżsi widzieli czy ucieszy Cię krokus, czy róża, wiedzieli, co Cię zmartwi, co ubawi, co sprawi przyjemność. Wiedzieli, że kochasz życie, zachwyca Cię przyroda, dobroć i bezinteresowne czynienie dobra jest dla Ciebie czymś normalnym. Nie rozliczasz poświęcenia, nie wytykasz danych przysług, nie oczekujesz zapłaty, kochasz i pragniesz, aby miłość została przyjęta. Wiedzieli też, że łatwo możesz się czymś (oni wiedzieli, ojciec nadal wie czym - ja nie wiem :) zmartwić, dlatego nie wymieniam konkretnych sytuacji. Wiedzieli, że przejmowałaś się, martwiłaś, smuciłaś czyimś nieszczęściem (mam na myśli np. obcego człowieka, czy tragedię np. kolejową). Ojciec nadal to wie! Proszę, zostań chwilę z tą myślą, pozwól sobie odczuć miłość bliskich do Ciebie, poczuj tę realną więź, która istnieje nadal, mimo iż mąż i syn zmarli - ale na tym się zatrzymaj i nie "pchaj" emocji w kierunku tęsknoty! Spraw sobie przyjemność z wspominania tych drobnych sytuacji z Waszego życia, które pokazywały Waszą realność, autentyczność, otwarcie wobec siebie, zaufanie a tym samym stanowiły cząstki tej wspaniałej więzi rodzinnej.

Teraz nie mogę wkleić słów, jakie powiedział Ci TATA - słów o tym, że masz nie przyjeżdżać, chyba, że doprowadzisz do jego uzdrowienia, a taką moc ma tylko Bóg - wie to Twój tata i wiesz również Ty. Zapewne pamiętasz te słowa. I teraz powtórz je sobie, ale nie odbieraj, jako aktu odsunięcia, odepchnięcia, zignorowania, zlekceważenia, tylko jako akt miłości! Tata właśnie powiedział Ci - Córeczko żyj i ciesz się życiem, jestem chory, ale życie toczy się dalej, wiem, że mnie kochasz, chciałabyś mi towarzyszyć, jednak moim życzeniem jest oszczędzenie Ci tego doświadczenia. Jesteś wrażliwa, ja nie chcę Tobie szkodzić, nie jest konieczna Twoja obecność w moich ostatnich chwilach, gdyż jest to rzecz nieunikniona, której nawet największa miłość dziecka do ojca nie jest w stanie zatrzymać czy odwlec. Przeżyłaś wiele trudnych doświadczeń, nie chcę Ci dokładać wspomnień z tych dni, pamiętaj i wspominaj o całych latach naszego życia. Kocham Cię, nie zadręczaj się tą sytuacją, nie dokładaj sobie, wiem, że będzie Ci ciężko, gdy stąd fizycznie odejdę. Jestem Twoim ojcem i chcę Cię chociaż w tym stopniu ochronić. (Myślałaś w tym kontekście o słowach taty? - Jeżeli nie, pomyśl o tym teraz).

CÓRKA - tak, pamiętam o niej... towarzyszyłaś jej w niesłychanie ważnym dniu - dniu jej ślubu z człowiekiem, którego kocha, bo Ty nauczyłaś ją kochać! Nauczyłaś własnym przykładem, bo miłości nie da się nauczyć z książki, podręcznika, kodeksu. Zdolność do miłości, empatii wynosimy z domu. Jest wiele rzeczy, spraw, których uczymy się przez obserwację, czyli córka również Ciebie zna bardzo dobrze, zna smutki, potrzeby, radości, potrafi przewidzieć reakcje. W rodzinach, gdzie jest szczególnie bliska więź emocjonalna, występuje nawet fizyczne współodczuwanie czy przeczuwanie. Przypuszczam, że coś takiego między Tobą a córką istnieje (istniało również między Tobą a synem?) mimo tego, iż często dzieli Was ogromna odległość. Pisałaś o radosnym dniu jej ślubu. Pomyśl, jaką ona radość wtedy czuła (oprócz samego faktu zamążpójścia). Może to wyglądało tak: Mama przyjechała! Jestem ważna, mama mnie kocha, zależy jej na mnie, moim szczęściu. Chce towarzyszyć mi w ważnych dniach mojego życia i wzajemnie - kocham mamę, martwię się o nią, chciałabym, żeby życie oszczędziło jej bólu, cierpienia. Chciałabym, aby wszelkie negatywne zdarzenia z przeszłości już jej nie martwiły, aby doznała spokoju. Mama przyjechała, podjęła tak szalenie ważna decyzję, dzięki temu, ten dzień będziemy razem wspominać, razem przeżywać. Twój przyjazd do córki, to nic innego niż wyraz miłości. Przekazujecie ją sobie wzajemnie.
Było Ci ciężko podjąć decyzję, ale podjęłaś, gdyż przyjęłaś miłość taty, mimo iż wtedy tych słów nie usłyszałaś, pewnie zdarzyło się to podświadomie. I teraz takie pytanie do Ciebie - odpowiedz sobie na nie sama w sercu: gdyby była taka sytuacja, że Ty jesteś chora, a Twoja wnuczka ma brać ślub - co robisz? Za wszelką ceną chcesz wysłać córkę na ślub Twojej wnuczki (a jej córki). Prawda? Oczywiście, że tak! Bo wiesz, czujesz, że córka kocha Cię zawsze, w każdej chwili! Ty, kochasz tak samo, wiesz czym jest miłość rodzica do dziecka! Dlatego zależy Ci na tym, aby w dniu ślubu rodzic cieszył się szczęściem dziecka, a nie martwił Tobą schorowaną, tym bardziej, że masz opiekę, masz leki, masz wokół siebie bliskie, kochające osoby.

Claro, Twoja córka, na pewno wie, przed jakim dylematem postawiła Cię ta sytuacja. To jest jedna z tych, które dzieci obserwują i łakną jak chleba, które później przekazują następnym pokoleniom w postaci miłości. Tej zdrowej, szczerej, tej rodzinnej, ułożonej, dzięki której można być szczęśliwym, przyjmować miłość i ją również przekazywać, w różnych okolicznościach. Pozwolisz sobie przez moment czuć się szczęśliwą z powodu podjęcia tej decyzji w opisanym przeze mnie kontekście? Spróbuj, zobacz jakie to przyjemne - Twój tata, przez Ciebie kształtuje również Twoją córkę, a ona zapewne przekaże prawdziwą miłość dalej...)

Gotowa? Został nam jeszcze jeden PAN... Człowiek Twojego życia, Miłość największa, ten, z którym rozumiałaś się bez słów, z którym nawet milczenie było wspaniałe. Oczy Twojego męża zapewne ciepło uśmiechały się do Ciebie, porozumiewawczo przekazując tylko Wam znane sygnały... Zachorował nagle. Kilka godzin przed odejściem pożegnał się z Tobą, czyli nie chciał innego pożegnania, wybrał, zdecydował. Ja, pewnie po przebudzeniu, nie przyjęłabym tego snu do świadomości, jako faktu pożegnania! Bo przecież to niemożliwe, musi być dobrze, wierzę, że wyzdrowieje, nie wyobrażam sobie życia bez niego, jeszcze tyle mamy do zrobienia, tyle lat przed nami, przecież mieliśmy zestarzeć się razem i pomagać w wychowywaniu wnuków! Wyparcie - doskonale wiesz co to jest! Uczucie targające od środka, że mojego męża, MIŁOŚCI MOJEGO ŻYCIA, nikt nie może mi zabrać, zniszczyć! Kochamy się, a to jest najważniejsze, tutaj musi być stabilizacja, żadnych zmian do późnej starości! Niestety, stało się! Świat się rozpadł na kawałki!
Mąż zdecydował, pragnął podjąć decyzję o pożegnaniu się z Tobą. I znowu - nie chciał w szpitalu, nie chciał obarczać Cię tym momentem, który zapewne miałabyś do końca życia przed oczami, który byłby dodatkowym ciężarem dla Ciebie! Pamiętasz ten sen - opowiedziałaś go ze szczegółami, pamiętasz wyraz jego twarzy - napisałaś spokojny. Pamiętasz jego oczy, być może ton głosu, którym do Ciebie powiedział - pewnie też był spokojny, pogodzony. Chciał, żebyś ten sen pamiętała. Oczy, spokój, twarz, ciepło, miłość. Wiedział, że będziesz cierpiała z powodu straty. Chciał, żebyś wspominała pozytywnie, czuła to, co chciał Ci przekazać, nie tylko wiedziała, ale też czuła. Claro - miałaś nie zdążyć, tak zaplanował Twój mąż, pożegnanie z Tobą! Pewnie pomyślisz, że nie miał prawa! Claro - miał, to on odchodził, to on się żegnał... Pomyśl o uczuciu, więzach, które Was łączą - on chciał, żebyś w jak najmniej dotkliwy sposób przeżyła jego odejście. Kocha Cię i pragnie wszystkiego, co najlepsze - jesteś jego Żoną, Panią, Kobietą, Przyjaciółką. Z Waszego małżeństwem, z Waszej miłości poczęły się dzieci. Nie chciał Cię krzywdzić. Nie mógł odwrócić, odwołać, odroczyć śmierci, wiedział, że będzie Ci ciężko, chciał ten ból ograniczyć, zminimalizować! Claro - zamknij oczy i popatrz na twarz Twojego męża, wtedy gdy Ci się przyśnił, spójrz w jego oczy. Wyjątkowo nie przypominaj sobie całego snu, od początku do końca, zanurz się w jego spokoju, spójrz w oczy, zapatrz się w nie... Ciesz się tym, co w nich jest - prawda? Tylko jedno, tam może być...

Moja Droga, teraz o SYNU.

Dla każdego dziecka, Matka zawsze pełni ważną rolę. Najważniejszą do czasu ślubu, a po nim zazwyczaj równorzędną z żoną, ale oczywiście na innych zasadach. I chociaż często ludzie i tu paradoks, bo zazwyczaj same matki tak mówią o swojej roli, że tylko we wczesnym dzieciństwie matka jest całym światem dla dziecka, a później wraz z upływem lat z tej całości ubywa i wiele osób uważa, że we wczesnej dorosłości matka to kucharka, pokojówka, czy też sponsor lub ktoś, kto skutecznie wydrze z serca wyrzuty sumienia - JA NIE ZGADZAM SIĘ Z TAKĄ OPINIĄ!

SYN - wynik miłości Twojej i męża. Każde z Was, Ty i mąż, zrodziliście się również z miłości. Miłość buduje, miłość rozwija, miłość prawdziwa jest, jedyna i szczera. Miłość nie wymaga słów, zdań, gestów. Miłość, to uczucie. Kochać, to przebywać z kimś w raju, w dobrych chwilach, kochać, to szaleć z bezsilności, niemocy w trudnych sytuacjach! Przypuszczam, że wszystko oddałabyś, aby wyleczyć syna tak, jak i męża i obecnie ojca - bo to znaczy kochać! Nawet swoje życie, zdrowie nie mówiąc o kwestii materialnej, która wobec miłości nie ma żadnej wartości. Niestety, syn zachorował! Choroba bezduszna, choroba niszcząca, choroba w której nie było nic podobnego do miłości! Syn miał chorobę - nie chciał jej! Nikt nie chce chorować! Syn, mimo choroby walczył z nią - poddawał się leczeniu, godził się na nie i dzielnie trwał, aż do momentu wypisania bądź przekroczenia jego najwyższej granicy wytrzymałości - wtedy wracał z leczenia. Próbował! Po gorszym czasie dzwonił, przepraszał, tłumaczył - wtedy, to też był Twój syn! On Ciebie kochał, starał się. Byłaś dla niego ważna, zależało mu na tym, abyś dobrze się czuła. Starał się dla Ciebie, byłaś dla niego motywatorem, natomiast on, czując Twoją miłość starał się ze wszystkich sił! Choroba nie pochodzi od Boga! On nie niszczy miłości, tylko ją rodzi, nie zabiera jej, to nie on nie wydarł syna z Twoich rąk! Pisałaś, że syn nie chciał wprowadzić Cię w świat choroby. Przeżywał chorobę, jakby w tajemnicy. Wiedział, czuł Twoje zmartwienie, zdawał sobie sprawę z tego, że zaproszenie Ciebie do jego choroby to tak, jakby zrzucenie jej ciężaru na Ciebie. A przecież on zdawał sobie sprawę z tego, że miłość matki czuje te zmagania i ciężar choroby syna. Matka czuje, że dziecko cierpi, robi wszystko, aby go wyleczyć, pomóc, szuka rozwiązania, martwi się, jest każdego dnia - PO PROSTU JEST! Bez względu na to czy obok, czy dostępna tylko przez telefon. JEST W DOMU, GOTOWA JEST UDZIELIĆ POMOCY! Matka nie odrzuci, tylko przytuli i ucałuje. Gdy choroba odsuwała się, syn wiedział, że jest Wam ciężko, dzwonił i przepraszał. Z pewnością czuł się z tym bardzo źle, że krzywdzi najważniejszą osobę na świecie, osobę na którą zawsze może liczyć, która będzie robiła wszystko, aby mu pomóc. Syn też wiedział, że Mama nie jest Bogiem, cudotwórcą! Wiedział, że nie ma takiej mocy, aby magicznie wygonić chorobę! Syn kochał Ciebie, kochał ponad wszystko, dlatego starał się, próbował, poddawał zabiegom, testom, leczeniu... Ty dawałaś mu siłę, Twoja miłość go koiła. Jeszcze raz napiszę, syn czując, widząc, że jest Ci ciężko, że martwisz się, kochasz, cierpisz z bezsilności, czując przede wszystkim Twoją miłość - nie chciał przerzucać dalszego ciężaru choroby na Ciebie. Wolał, aby choroba niszczyła jego niż Ciebie - matkę, jego oparcie.

Pomyśl, co zmieniłoby się, gdyby syn wprowadził Cię do swojej choroby? Co? Nic! Robiłaś wszystko, co mogłaś, aby było lepiej. Podejmowałaś decyzję w oparciu o syna zdrowie, kryterium wyboru było dobro syna. Miłość była na każdym kroku i w każdej chwili, nawet w tej, w której choroba przejmowała wodze. Co by się zmieniło? Ty jeszcze bardziej zamartwiałabyś się, pogrążała w bezsilności dodatkowo obarczona tym, co syn wolał zostawić dla siebie. Czy byłabyś w stanie mu ulżyć - nie! Claro, zrobiłaś wszystko, co można było! Napisałaś, że choroba ta jest najgorsza na świecie. Napisałaś, że zabrała Ci syna. Zgadzam się, najgorsza! Syna, fizycznie zabrała, ale Waszej miłości nie zniszczyła! Syn wygrał, zachował miłość do Ciebie - dla Ciebie! Mimo takiego ciężaru, chciał Cię chronić z miłości! Choroba ta, jest jak czarne chmury, niosące straszne ulewy, które niszczą wszystko, na czym ludziom zależy, na co pracowali, co stanowiłoby ich utrzymanie. W perfidny sposób zabija miłość - chciałaby to robić nie pod swoim nazwiskiem, tylko pod nazwiskiem osoby, którą dręczy! Wiem, że choroba syna nie ma nic wspólnego z opętaniem, ale wiem też, że jak każda inna od Boga nie pochodzi. Bóg, nie niszczy! Przykro mi, że perfidnie zabrała Ci syna - fizycznie. Powtórzę raz jeszcze - nie udało jej się zniszczyć miłości ani Twojej do syna (ha, bo ta jest nie do ruszenia), ani miłości syna do Ciebie! Pomyśl o tym, jak czułaś jego miłość w codzienności. Pomyśl o tym, że chronił Cię z miłości. Pomyśl o jego staraniach, gdyby nie Ty, miłość, którą od Ciebie otrzymywał od chwili poczęcia, która go przepełniała - czy dałby sobie radę bez miłości? Czy zależałoby mu na tym, aby obarczać mamę, gdyby nie wiedział, czym jest miłość?

Jest już bardzo późno, kończę już, wiele napisałam. Proszę, przeczytaj, zanim napiszesz następny post. Jutro, jeżeli chcesz, napiszę o tych ludziach, którzy Cię obwiniają, krytykują - napisz tylko czy chcesz. Wolę pisać w e-mailach do Ciebie niż na blogu, gdyż mam świadomość, że dotykam bardzo delikatnych, prywatnych tematów. Jeżeli mam więcej nie pisać do Ciebie - powiedz, uszanuję Twoje zdanie, ale teraz jeszcze chcę coś ważnego napisać na koniec.

W waszej rodzinie ta miłość wymienia się wzajemnie między jej członkami. Każdy z Was jest jakby naznaczony miłością. Ty otrzymałaś od rodziców, dałaś mężowi, dzieciom, rodzicom, ludziom wokoło i tak wzajemnie. Z miłości chcemy chronić, otaczać troską, przychylić nieba. Każdy z Was - rodzice, mąż, syn, córka - chce chronić resztę. Wczoraj "zobaczyłam" (w Twoich opisach) trzy osoby, które chciały ochronić Ciebie przed dodatkowym cierpieniem. Osoby, które znają Twoją delikatność, wrażliwość, które wiedzą, że i tak jest Ci ciężko, a ich dopuszczenie, przyzwolenie na trzy podobne sytuacje nie przyniosłoby niczego dobrego ani im, ani Tobie, a Tobie, przeciwnie dołożyłoby ciężaru. Zgodnie z zasadą - kocham, nie chcę krzywdzić, chcę uchronić od złego. Nie syn sprawiał Wam przykrości - tylko jego choroba! On przepraszał, choroba nie przepraszała.
Proszę, myśl jak najczęściej w tym kontekście, nie obwiniaj się, nie zadręczaj. Nie do tego oni dążą. Ich tylko fizycznie nie ma. Wierzę, że czujesz ich obecność. Miłość nie zna przecież granic. Nie obwiniaj się. Zaakceptuj ich wybory. Uważam, że macie coś bardzo cennego. Wasza miłość ma "rangę" - nie wiem, jak to nazwać. Jest bardzo wartościowa, skoro z wielu stron jest poddawana próbom. "Przekaźnikiem" tej miłości jesteś Ty.
Ty - mąż
Ty - dzieci
Nie pozwól, zniszczyć jej w Tobie! Nie gaś jej, pielęgnuj, pewnie jest wiele sytuacji trudnych, zupełnie nie związanych z tematyką bloga wokół Ciebie, z którymi zmierzasz się każdego dnia. Nie załamuj się. Pielęgnuj swój skarb. I przyjmij go - tak, przyjmij ten akt miłości od męża, syna i ojca - poprzez akceptację ich decyzji. Miłość buduje, tworzy coś dobrego, miłość nie obwinia, nie zadręcza, nie dokłada cierpienia. Na godzinę śmierci nie mamy wpływu. Jeżeli zadajesz sobie pytanie: dlaczego Ciebie tak wiele spotyka? Powiem, że nie wiem, dlaczego musisz tyle znosić! Od godziny odejścia z tego fizycznego świata nie wywiniemy się, to rzecz pewna. Nie pozwól zniszczyć prezentu, który dali Ci bliscy. Dbaj o niego. Nie załamuj się, nie obwiniaj, nie doszukuj winy, bo jej nie znajdziesz. Nie pielęgnuj smutku, tylko miłość. Żyj, pamiętając o najbliższych, którzy są, tyle, że w duchowej materii. Ta Wasza rodzinna miłość, to naprawdę coś cennego.

Odezwij się jutro - proszę. Napisz, czy chcesz mnie jeszcze "widzieć" tj. czytać, czy mam zmykać.
I jeżeli zastanawiasz się, skąd się wzięłam i dlaczego piszę - też odpowiem Ci, że nie wiem! Na chorobę, która męczyła Twojego syna, nikt w mojej rodzinie, wśród znajomych nie chorował. Jakimś przypadkiem otworzyła mi się wczoraj strona Twojego bloga. Trochę czytałam, chciałam naprowadzić Cię na to powiązanie. Sprawiłam przykrość - szczerze nie chciałam. Wiedziałam, czułam, że muszę napisać do Ciebie e-maila - skąd, nie wiem. Czasami coś takiego po prostu się dzieje.

Jest już bardzo późno. Ludźmi z sąsiedztwa, czy dalszą rodziną, nie martw się!
Dobranoc (jest 01:44 w nocy), chce mi się już spać".

Jola

wtorek, 23 kwietnia 2013

Niegodna i potępiona


Kiedy 10 kwietnia, pisałam swój ostatni post, wspomniałam w nim, że błądzą po mojej głowie różne myśli, iż może KTOŚ - GŁÓWNY REŻYSER I SCENARZYSTA W JEDNEJ OSOBIE W SPEKTAKLU, ZWANYM "ŻYCIEM", wprowadził pewne poprawki, co do kwestii granych przeze mnie i Polę. Może stwierdził, że tworząc nasze postaci, zagalopował się i obarczył nas zbyt dużą dawką dramatyzmu, a po przeanalizowaniu ról, złagodniał w stosunku do nas i chcąc ochronić swoje bohaterki przed kolejnymi traumatycznymi przeżyciami, wysłał je na drugą półkulę. Skłamałabym mówiąc, że takie myślenie nie przynosiło mi ulgi. Wręcz przeciwnie, uczepiłam się tych myśli, jak kawałka czółna na wzburzonym morzu. Przez kilka dobrych dni miałam spokój w sercu, że oto..."wszystko jest tak, jak ma być". Utwierdzałam się w przekonaniu, że jestem we właściwym miejscu i czasie, czyli scena za sceną, odbywa się zgodnie z wcześniej napisanym tekstem - PRZEDSTAWIENIE TRWA, A AKTORZY BEZBŁĘDNIE GRAJĄ SWOJE ROLE. Niestety, szybko nastąpił zwrot akcji, morze silnie wezbrało, a ja zgubiłam swój kawałek drewna, którego trzymałam się kurczowo, bo ono dawało mi poczucie bezpieczeństwa. Czółno gdzieś podryfowało, zostawiając mnie tonącą na głębokiej wodzie.

Wystarczyły tylko cztery, długie rozmowy z bliskimi mi ludźmi, żebym poczuła się niegodna i potępiona w związku z dramatem choroby i umierania mojego taty. Z premedytacją przeprowadzali "operację w białych rękawiczkach na moim otwartym sercu", nie licząc się z emocjami, uczuciami, w ogóle z tym, co przeżywam z odchodzeniem taty, bo przecież wszyscy są (mama, siostra, brat) przy nim, tylko mnie nie ma! Pierwsza rozmowa telefoniczna trwała około 80 minut i miała na celu jedno - skłonić mnie do jak najszybszego powrotu. Dowiedziałam się między innymi, że jestem bezduszną, czytaj wyrodną córką i wszyscy dziwią się, że mnie jeszcze nie ma przy umierającym ojcu. Wylano na mnie kubeł pomyj w postaci przykrych słów, nie próbując nawet zrozumieć sytuacji, w której się znajduję. TOTALNY BRAK ZROZUMIENIA - to było dla mnie najgorsze. Każdy miał swoją rację i prawdę, obraz widziany, ale tylko ze swojej perspektywy. Każdemu bez wyjątku chodziło przecież o dobro mojego taty, tyle tylko, że nikt nie popatrzył na mnie, że przyjeżdżając stwarzam sobie masę problemów, później już nie od odkręcenia. To nie jest egoizm z mojej strony, to jest walka o przetrwanie. O dziwo, nie potrafili, nie chcieli zrozumieć mnie ludzie, którzy jeszcze jakiś czas temu byli w podobnej sytuacji do mojej. W ich głowach był tylko jeden przekaz - ona nie chce przyjechać, a powinna być przy odchodzącym z tego świata ojcu. Z tego, co wiem, nie znalazła się choćby jedna osoba z czterech, która wstawiłaby się za mną i powiedziała - ONA NIE MOŻE PRZYJECHAĆ! A przecież to różnica, nie chcieć a nie móc. W trakcie tych wszystkich rozmów skutecznie odpierałam ataki, nie poddawałam się. Walczyłam do "ostatniego naboju", jak mawiał mój tata. Ale przyszła też smutna refleksja, że cokolwiek nie powiem w tej sprawie, ci ludzie pozostaną głusi na moje argumenty, bo przecież oni wiedzą lepiej. Dlatego stwierdziłam, że nie ma sensu prowadzić dalszych tego typu rozmów, bo one i tak nic nowego nie wniosą. Miałam satysfakcję, że na retoryczne pytanie: kim są ci wszyscy, którzy jakoby tak dziwią się mojej decyzji? Odpowiedziałam samej sobie i rozmówcom, że ci wszyscy, którzy tak słownie kamienują mnie, w przyszłości nie daliby mi kromki chleba i prawnie nie zabezpieczyliby mojego bytu. Kiedyś czytałam sporo książek Paulo Coelho, który gdzieś napisał, że jeśli jakaś grupa siedzi w przysłowiowej piaskownicy i wszyscy dobrze się bawią, to nikt nie zechce, żebyś ty jeden, stamtąd odchodził. Dlaczego? Bo burzysz ich wewnętrzny porządek i spokój. Siedź i milcz! Rób tylko to, czego oni chcą. Nie sądź, że chodzi im o twoje dobro. Im chodzi o własne dobro! Przemknęło mi przez myśl, że ci wszyscy, tak naprawdę chcą uspokoić swoje sumienia moim kosztem. Mogę śmiało powiedzieć, że obroniłam swoją prawdę. Później owe osoby, twierdziły że one nic na mnie nie wymuszały, one tylko pytały się o moją decyzję. O, Boska Ironio, a co to było przez kilkadziesiąt minut każdej rozmowy, jak nie próba nakłanianie mnie do przyjazdu?! Czułam się potępiona przez ludzi dotąd mi bliskich i znajomych, ale wiedziałam, że muszę być silna dla siebie. Wolą mojego taty było, abym nie przyjeżdżała. On jedyny, chyba tak naprawdę, rozumiał mnie do końca. Gdy piszę te słowa, tata jeszcze żyje, jest świadomy, chociaż momentami ma już splątanie myśli. Jest strasznie słaby, ale dziś znowu mówiłam mu do słuchawki, że bardzo Go kocham. On też z ledwością odpowiedział mi, że kocha mnie i Polę... Czy mogę dziś jeszcze doświadczyć większej radości niż ta? NIE, TA JEST NAJWIĘKSZA! I jeszcze...wygrałam coś niezwykle ważnego dla taty!

Wiem, że hospicjum jest specjalnym miejscem, do którego trafiają osoby w stanie terminalnym, którymi rodzina z różnych powodów, nie może opiekować się w domu i to jest chwalebne dla tej instytucji. Ale uważam, że jeśli można zorganizować opiekę nad umierającym w domu, to należy uczynić wszystko, aby człowiek w tym najważniejszym momencie życia poza faktem swoich urodzin, odchodził w domu wśród bliskich, trzymany za rękę, żeby nie był samotny w chwili śmierci. Moja mama, nie dałaby fizycznie rady, aby opiekować się tatą, siostra za parę dni musi wyjechać. Wiem, że była mowa o oddaniu taty do hospicjum. Walczyłam, tłumaczyłam, prosiłam, że są różne formy opieki w domu i można załatwić opiekunkę przychodzącą do domu. Będąc tutaj, powysyłałam na różne portale ogłoszenia typu: dam pracę. Był odzew i jest opiekunka, wprawdzie nie z mojego ogłoszenia, ale od kogoś ze znajomych. Tato kochany, widzisz, coś jednak wywalczyłam dla Ciebie!

Reakcja otoczenia na moją postawę była na tyle silna, że w którymś momencie pociągnęła za sobą dalsze destrukcyjne myślenie. Nie mogłam uporać się z myślami typu: a może jednak jestem niegodna, aby towarzyszyć mojemu tacie w odchodzeniu z tego świata?! Tego momentu doświadcza przecież moja siostra i brat, a dlaczego nie ja? Czym sobie na to zasłużyłam? Odpowiedź nasuwała się sama: JESTEŚ NIEGODNA! Setki tysięcy kilometrów dzielą mnie od taty, nie będzie mnie przy nim, kiedy jego serce przestanie bić... PRZECIEŻ DLA MNIE TO JEST SAMOUMĘCZENIE, A NIE POMOC I OCHRONA! Rozmowy telefoniczne nie zastąpią bezpośredniego kontaktu. To ja chciałabym karmić i zmieniać mu pampersy - teraz moja kolej! A gdzie jestem? Na drugim kontynencie i mam wmawiać sobie, że to dla mojego dobra! Dziś zrobiłam awanturę przez telefon, że nie chcą zrobić dla mnie zdjęcia taty telefonem komórkowym i mi przesłać! Mama twierdziła, że to nie ma sensu, bo tato źle wygląda. Wrzeszczałam do słuchawki, że są dla mnie bez serca, nie dość, że nie mogę dotknąć taty, to jeszcze zabraniają mi patrzeć na niego w ostatnich chwilach! Nieważne, ja chcę go widzieć teraz, potrzebuję tego widoku!

Niegodna i potępiona, tak o sobie myślałam! Parę dni temu, weszłam na mojego bloga i przeraziłam się, bo pod jednym z komentarzy, ktoś napisał: "Mąż, później syn, teraz ojciec! Nie łączysz tych faktów?" I tyle! Poczułam, że twarz mi drętwieje, bo tak jakby ktoś napisał na zamówienie - mówisz i masz! Myślisz, że jesteś niegodna, to proszę, masz oto taki zapis! Aha, czyli jest ktoś drugi, kto myśli podobnie jak ja, tak w sekundzie wkręcałam sobie chore myśli! NIEGODNA, ABY BYĆ PRZY ŚMIERCI MĘŻA, SYNA, A TERAZ OJCA! Skoro więc, minimum dwie osoby myślą i mówią podobnie, musi być to prawdą! NIEGODNA I POTĘPIONA! Od takiego myślenia już tylko krok dzielący od przepaści. Ale zdarzył się CUD! Jola, autorka tego tekstu, jakby w obawie, że mogę źle odebrać jej słowa, szybko napisała do mnie e-maila z wyjaśnieniem, że zanim skoczę w czeluści smutku, najpierw muszę przeczytać jej e-maila. Po raz drugi oniemiałam z wrażenia, bo objęłam wzrokiem tekst, który równie dobrze mógłby stanowić krótką pracą zaliczeniową z psychologii. To nie tak miało wyglądać, nie chciałam Cię zranić - pisała. Faktycznie, źle zrozumiałam jej słowa, ale może tak właśnie chciałam je zrozumieć! Te dwa zdania były mi potrzebne, aby totalnie się pogrążyć! Czytałam słowa Joli z zapartym tchem i z minuty na minutę czułam, że w swoim myśleniu, poszłam złą drogą. Jej prawda była inna od mojej, niosła ukojenie, którego tak pragnęłam. W jej słowach odnajdywałam NADZIEJĘ, WIARĘ, RADOŚĆ I CO NAJWAŻNIEJSZE MORZE MIŁOŚCI. Napisałam do Joli podziękowanie za jej wsparcie. Zastanawiam się czy ziemskiej istocie, chciałoby się przekazywać tyle ciepła w sobotnio-niedzielną noc? Nie, tylko Anioł, mógł być zdolny do tego! Anioł Pocieszyciel, który spadł z nieba we właściwym czasie, w godzinie smutku.
                                                                                                     
                                                                                                             
PS.
Przeczytaj, proszę, mój następny post, który w całości będzie autorstwa Joli. Wierzę mocno, że słowa tam zawarte nie muszą być skierowane tylko do mnie.

czwartek, 11 kwietnia 2013

Czy niebo nie może poczekać?


Parę miesięcy temu, dokładnie 23 listopada 2012, napisałam post pt."Z trwogą choroby dotykam", który w całości poświęciłam mojemu tacie. Pisząc go wtedy, nie spodziewałam się, że to co wedle przypuszczeń lekarzy miało nastąpić za parę miesięcy, nadejdzie tak szybko. Związany z tym splot okoliczności, wydaje mi się bardzo dziwny, ale zarazem układa się w jakąś całość. Pytanie tylko po co i dlaczego w taki właśnie sposób układają się puzzle jakiejś gry?! Przyglądam się, próbując nadać temu jakiś sens.

Moje dwa przedostatnie posty, nie licząc tego z życzeniami świątecznymi, dotyczyły tematów związanych ze ślubem mojej córki Poli. Oczywiście, okazją do zawarcia każdego związku małżeńskiego powinna być miłość i ona na szczęście istnieje pomiędzy Polą i Steve'm. Została jednak przysłonięta przez sprawy bardziej przyziemne typu wizy, kredyty bankowe dotyczące studenta obcokrajowca w Ameryce, czyli mojej córki. Początkowo ślub miał się odbyć w lipcu tego roku, ale niespodziewanie zaplanowany został na 1 lutego. Długo wahałam się, czy w ogóle pojechać, bo przez dłuższy czas Pola plątała mi myśli, że to tylko ślub cywilny. Może zapytacie czy to, co napisałam, ma jakiś związek z moim tatą? Otóż ma, bo zastanawiając się nad wyjazdem, jakoś specjalnie nie brałam pod uwagę samopoczucia taty, gdyż stan jego zdrowia nie był dobry o czym wspominałam, ale stabilny. Wszystko było pod kontrolą lekarzy, zabezpieczony był w leki. Sama chodziłam z nim do lekarzy, byłam więc spokojna, że to jeszcze nie czas, może za parę miesięcy. Nic nie wskazywało na to, że załamanie stanu zdrowia, nagłe tąpnięcie przyjdzie tak szybko, raptem około dwóch tygodni od mojego przyjazdu do Stanów. Pierwsze wyrzuty sumienia dopadły mnie, gdy uświadomiłam sobie, że tak naprawdę uległam rodzicom, którzy sami namawiali mnie do wyjazdu na ślub, na zasadzie: jak to możliwe, żebyś nie była na ślubie swojego, jedynego dziecka?! To był koronny argument. Za nim przyszedł drugi: jedź spokojnie, sama widzisz, że wszystko jest w porządku, nic złego się nie dzieje. No właśnie, ale tak szybko zadziało się! Od tamtej pory, tj. od połowy lutego, tata był dwa razy w szpitalu, a obecnie przebywa w domu. Byłoby mi lżej, mając świadomość, że mój tata odchodzi, a ja jestem przy nim w tym najważniejszym dla niego momencie. Niestety, ale nie dane jest mi być przy tacie. Jest siostra, która na stałe mieszka za granicą i brat, tylko mnie przy nim nie ma! Znowu nadszedł czas pytań i jak na razie braku odpowiedzi. Dlaczego KTOŚ mówił do mnie przez usta moich rodziców i wysłał mnie prawie na koniec świata, abym tylko nie była blisko niego?! Wiem, że nikt nie ustala sobie daty ani godziny śmierci, chyba, że samobójca, ale i też nie do końca. Czy odchodzenie taty, które dzieje się teraz, nie mogło nastąpić w styczniu przed moim wyjazdem? Nie pojechałabym wówczas, byłabym przy nim, albo czy to wszystko nie mogłoby się zdarzyć we wrześniu po moim powrocie?! Proszę, nie każcie mi opisywać mojej sytuacji prawnej (prawo wizowe, imigracyjne), którą buduję od paru lat i która to nie pozwala mi teraz na powrót. Przykre jest, iż Pola też nie może przyjechać, aby pożegnać się z dziadkiem, bo składając dokumenty do Biura Imigracyjnego, nie ma prawa opuścić terytorium USA, nawet na pogrzeb członka rodziny!

Poszłam parę dni temu do parku i wróciłam z głową pełną takich myśli, że może KTOŚ tam na górze wie co robi i nie ma tutaj żadnej pomyłki. Może na ten moment chce nas obie przytrzymać, aby ochronić przed kolejną traumą?! Nie wiem i pewnie nigdy się nie dowiem, może nie pozwalałabym tacie odejść, przedłużając tylko jego cierpienia?! Przecież miejsce dziecka jest przy odchodzącym rodzicu, a wnuczki przy dziadku! Dlaczego znowu z całej trójki rodzeństwa, ja mam najgorzej?! Dlaczego musiałam dokonać tak dramatycznego wyboru: jechać czy zostać?! Decyzja o pozostaniu nie była łatwa. Zresztą każda decyzja, którą podjęłabym w swojej sytuacji, będzie brzemienna w skutki. O tym doskonale wiedział i wie mój tata. Rozmawiałam z nim jakieś trzy tygodnie temu i to on pierwszy powiedział do mnie znamienne słowa: "Gdybym wiedział, że przyjeżdżając, uleczysz mnie i wyzdrowieję, chciałbym, żebyś przyjechała! Gdybym wiedział, że jeśli umrę, podniesiesz mnie, chciałbym, żebyś przyjechała! Ale to niemożliwe, więc nie przyjeżdżaj"! Zastanawiam się, czy mnie byłoby stać na tak WIELKI AKT MIŁOŚCI do własnego dziecka w obliczu mojego odchodzenia?! Mój kochany tata na pewno chciałby, żebym była z nim, ale też świadomy jest całej sytuacji, w której jestem. Mówił, że siostra i brat pomogą mamie w opiece nad nim. Dlaczego mnie przy nim zabrakło?! To ja powinnam pielęgnować jego i trzymać za rękę w ostatnim momencie życia! Dlaczego właśnie mnie to ominęło, czym sobie zasłużyłam na takie traktowanie?!

To ja zawsze miałam dobre relacje z tatą, byłam taką "córeczką tatusia od załatwiania spraw niemożliwych". Gdy jako nastolatka, nie mogłam dogadać się z mamą, co do wyjazdu na wakacje, szłam do taty prosić o wsparcie, ale tata wiedział też, że zawsze mógł liczyć na mnie. I tak było do mojego obecnego wyjazdu. Czy żegnając się z nim, zdawałam sobie sprawę, że przytulam i widzę jego po raz ostatni?! Gdy były urodziny czy imieniny taty i trzeba było pomóc przy organizowaniu uroczystości, nigdy mu nie odmówiłam. Zresztą od zawsze starałam się być blisko rodziców, zupełnie tak, jakbym nie odcięła łączącej mnie z nimi pępowiny. Ostatnie pięć miesięcy mojego pobytu w domu, to były niekończące się wizyty u lekarzy. Gdy tato próbował dziękować mi za to, że poszłam z nim do lekarza, ja oburzałam się na niego, albo też była wojna o to, że nie chce wziąć mnie ze sobą. Jak można dziękować za coś, co jest tak naturalne. Przecież on był i jest taki bezbronny, potrzebujący pomocy, a przede wszystkim jest MOIM NAJUKOCHAŃSZYM I NAJWSPANIALSZYM TATĄ NA ŚWIECIE! DLA MNIE JEST ON NAJLEPSZY, NIE MUSI BYĆ JUŻ LEPSZY!

Co mogę robić teraz? Dzwonię do domu po kilka razy dziennie i pytam mamę, jak się tata czuje. Jeśli jest na siłach, rozmawiam z nim krótko. Przed świętami wielkanocnymi było na tyle źle, że przygotowani byliśmy na najgorsze. Z trudem mówił, teraz tylko leży, nie może jeść, a tym samym słabnie. Jego objawy są książkowe, tak odchodzą pacjenci chorujący na raka, oprócz tego ma mdłości, ale jak na razie przez cały czas jest świadomy. Zastanawiałam się, jak mogę być blisko niego, mimo że tak daleko? Postanowiłam, modlić się z nim przez telefon. Odmawiamy razem krótkie modlitwy, nieważne, że każdy w swoim tempie i o różnej sile głosu. Nie zdawałam sobie sprawy, aż do teraz, jakie to szczęście móc usłyszeć przez kolejny dzień choćby ten słabiutki głos, własnego taty. Wczoraj powiedział do mnie: "Tyle lat przeżyłem na tym świecie, ale tak chciałbym jeszcze trochę pożyć", a po chwili dodał, że strasznie się męczy i nie boi się śmierci. Ponoć pacjent powinien wiedzieć w jakim jest stanie i co go czeka. Być może, ale nie każdy pacjent! Mój tato szybko załamałby się, gdyby dowiedział się wtedy, że ma przed sobą tak mało czasu. Pragnienie życia, nadzieja na wyzdrowienie, mieszają się u niego z realiami, mówił np. w czym ma być pochowany. Jakie to wszystko smutne... Czy można przygotować się emocjonalnie, psychicznie na śmierć kogoś kochanego? Wydaje mi się, że NIE!

Dopiero od paru tygodni, zaczęłam szukać informacji na temat pacjentów będących w fazie terminalnej, tak jak mój tata. Znowu gnębią mnie pytania: dlaczego tak późno wzięłam się za to? Przecież miałam informację od lekarzy, co do czasu, ale ja byłam pogrążona, jak w letargu. Nawet nie przyszło mi głowy, aby szukać takich wiadomości. Czyżbym bała się, że wyciągnę przedwcześnie jakąś złą kartę?! Niedawno weszłam na stronę: www.forum-onkologiczne.com.pl. Czytałam wypowiedzi osób, którym nie dane było, być blisko osoby, która odchodziła, bo nie zdążyły przybyć na czas, nie wiedziały jak i kiedy mają się pożegnać. Człowiek w obliczu śmierci kogoś bliskiego, pozostaje, jakby za zasłoną dymną, to jest właśnie ten szok. Czasami traci orientację, co do słuszności swoich zachowań do tego, co mu wypada, a co nie w takiej chwili. A wypada mu właściwie wszystko: być, mówić, przytulać i trzymać za rękę aż do ostatniego tchnienia...

Jakże ważne jest dla mnie to, że zdążyłam powiedzieć mojemu tacie, że bardzo go kocham. Mówiłam mu to wprawdzie wiele razy, ale bardziej przy okazji składanych życzeń, aniżeli tak spontanicznie, bez okazji. Niestety, dziś uważam, że za mało, za rzadko słyszał ode mnie te słowa, tak po prostu: TATO, KOCHAM CIĘ! Niby dawałam mu do zrozumienia, a to za sprawą moich uczynków, pięknych kart i prezentów, które dostawał ode mnie, jednak to nie to! Słowa i gesty są najważniejsze!

Panie Boże, mam pytanie: czy niebo nie może trochę poczekać na mojego tatę? Czy tak bardzo jest tam potrzebny? Panie Boże, znowu te same pytania cisną się na usta, teraz tylko scenariusz i aktorzy w głównych rolach inni?! Z moim tatą są wszyscy: mama, siostra, brat, tylko mnie i Poli przy nim nie ma! Czy to sprawiedliwe? Panie Boże, jeśli ma się stać Twoja wola, to proszę Cię, daj mi odrobinę nadziei, że mój tata nie będzie sam w godzinie śmierci.