poniedziałek, 17 października 2011

Dlaczego cud się nie zdarzył?


Ten post jest szczególny, bardzo osobisty, mówiący o odejściu, a zarazem trudny i ciężki dla mnie. Opisując pewne zdarzenia, próbuję zatrzymać w kadrze, to co się wydarzyło.

Kiedy niedzielnego, październikowego przedpołudnia, wracałyśmy z moją teściową z tragiczną wiadomością o stanie zdrowia mojego męża, na drodze leżał dywan z brązowo-rudych liści, słońce zapraszało do wyjazdów za miasto. Było radośnie, babie lato kusiło swoją urodą, tylko w naszych sercach panował mrok. Dwie samotne kobiety jadące do szpitala, do którego wcześniej został przewieziony mój mąż, Marek. Każda kochała go po swojemu, każda modliła się po swojemu, tylko nasz cel był wspólny, pragnęłyśmy jego wyzdrowienia. Mimo to, moja teściowa, będąca lekarzem w kółko powtarzała, że to jest mózg, że na wszystko jest już za późno. Ja do końca pozostawałam w świecie swojej naiwności, że wszystko będzie dobrze. Lekarz po zrobieniu specjalistycznych badań, potwierdził diagnozę: guz mózgu i natychmiastowa operacja. W niedzielny wieczór byłam u Marka na sali, leżał bezbronny, bez jakiegokolwiek kontaktu. Mówiłam do niego, ale on błądził gdzieś wzrokiem, trzymałam go za rękę, ale on tego uścisku nie odwzajemniał. Dzisiaj, mając to doświadczenie, wiedząc, że na drugi dzień będzie operacja, zostałabym z nim całą noc, ale wtedy nie chciałam prosić lekarza o pozwolenie - znowu bałam się. Dziś zachowałabym się inaczej. W moim życiu ciągle towarzyszył mi lęk i bojaźń, których nie potrafiłam okiełznać. W poniedziałek znalazłam jeszcze księdza, który udzielił mojemu mężowi sakramentu chorych. Wszystko miało pomóc, wiara miała przenosić góry! Kiedy operacja trwała, siedziałam w przyszpitalnej kaplicy i modliłam się o cud. Marek, nie mógł wybudzić się po zabiegu, pozostając cały czas w śpiączce. Czy już wtedy coś przeczuwałyśmy, ponieważ Pola miała jechać na turniej, a w ostatniej chwili zmieniłyśmy plany. W nocy mój mąż został przewieziony na OIOM, bo nastąpiły problemy z oddychaniem, za niego pracowała aparatura. Znajomy lekarz, który akurat pracował tam pracował, zawezwał mnie do gabinetu i patrząc na wyniki badań, prześwietlenia głowy, powiedział, że w tym stanie rokowania nie są dobre. Jeżeli nawet wybudziłby się i tak będzie roślinką, że na to, co się z nim stało, nie byłoby ratunku w najlepszej klinice świata! Czy, aby na pewno? Setki pytań bez odpowiedzi! Ale moja odpowiedź była wtedy jednoznaczna: nie ważne, że byłby roślinką, ważne, że by żył! Młody, przystojny mężczyzna leżący w łóżku do końca życia, wpatrzony w sufit... Może to jednak Siła Wyższa podejmuje za nas te najważniejsze decyzje dotyczące naszego życia?! Raz weszłam na Oddział Intensywnej Terapii i zobaczyłam płatki z ligniny na powiekach Marka. Na pytanie, dlaczego i po co, dostałam odpowiedź, że to na wszelki wypadek, gdyby wybudził się ze śpiączki, nie będzie wówczas miał problemów z oczami. Wszyscy czekaliśmy na cud, a cud nie chciał się wydarzyć! Wchodziłam na OIOM w ubraniu ochronnym i specjalnym obuwiu, ale tylko na chwilę. Patrzyłam w odrętwieniu na pacjentów tam leżących, podłączonych do rurek i skomplikowanych urządzeń.

W sobotę, 11 października 1997, dzień rozpoczął się dla mnie dziwnie, ciągle pamiętałam sen, który po tylu latach dalej tkwi we mnie. Przyśnił mi się Marek oparty o szpitalną poduszkę z bandażem na głowie, bardzo spokojny, żeby nie powiedzieć smutny, który mówił, że nic z tego nie będzie. Pamiętam tę jego twarz... Obudziłam się i znowu strach, który ściskał za gardło. Pojechałam do pracy, nic nie zapowiadało tragedii. Pola z moim tatą przyjechali, by zabrać mnie do szpitala. Stan Marka był bardzo zły. Weszła do niego jeszcze moja teściowa, potem Filip widział ojca na końcu. Nie zdążył dobrze wyjść z oddziału, gdy pielęgniarka wybiegła za nim, mówiąc, że stan pacjenta nagle się pogorszył. Gdy dotarłam do szpitala, mój mąż już nie żył. Nie chciał, nie mógł poczekać, aby pożegnać się ze mną, a może jemu też było ciężko i dlatego... Nigdy nie dowiem się, tajemnicę zabrał ze sobą. A my? Byliśmy garstką ludzi stojących pod drzwiami OIOM-u - zapłakani, opuszczeni przez człowieka, który dla każdego z nas był całym światem. Odszedł człowiek..., jak mieliśmy dopuścić do siebie, że to tylko przejście do innego, lepszego świata, a my, co z nami tu na ziemi, z naszymi planami, z naszymi rolami, które mieliśmy wypełniać przez całe życie?! Kiedy odchodzi młody człowiek, to jest zawsze gwałt na naturze. To, nie tak miało być!

Wróciliśmy do domu, nie wierząc w to, co się stało, byliśmy, jak w letargu. Mój syn nie mógł unieść tego, co usłyszał i po prostu uciekł ze szpitala. Pamiętam, jak z płaczem rzuciłam się na moją sąsiadkę, która była moją pocieszycielką w tym trudnym czasie i pytałam ją dlaczego dawała mi nadzieję, że wszystko będzie dobrze, dlaczego kazała mi ufać?!

Ceremonia pożegnania odbyła się 18 października, było zimno, padał deszcz, a na 1 listopada wyjątkowo na kwiatach leżał już pierwszy śnieg. Wtedy po raz pierwszy umarłam...

                                                                                                             



                                                                        

10 komentarzy:

  1. Boze! Claro, dziewczyno nie jestem w stanie wyobrazic sobie przez co przeszlas.
    Tym bardziej podziwiam Cie, za to, ze nie poddajesz sie.
    Walcz! Nie poddawaj sie, Pola jest niesamowita osobowoscia, i bardzo mnie to cieszy, ze jej sie chce, chce zyc i walczy o Ciebie. Claro! Pola Cie potrzebuje, ale przeciez Ty to o tym Wiesz.
    Nie poddawaj sie - przesylam moc usciskow!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ataner, dziękuję, ale Ty wiesz, że Ty też jesteś potrzebna swojemu P., wchodzę na Twojego bloga i stąd wiem. Zdrowia dla Was obojga.

    OdpowiedzUsuń
  3. Witaj Claro.
    Krążę koło Twojego postu,krążę i nie mogę ,nie, źle napisałam boję się go przeczytać.
    I własnie teraz go przeczytałam.
    Cóż mogę napisać.....
    Powtórzę tylko czyjeś słowa(nie pamiętam gdzie je usłyszałam,ale utkwiły we mnie)...prawie śmierć nie zmienia niczego, śmierć zmienia wszystko....
    My bliscy umieramy na długie lata.
    Pamiętam jednak dzień w który moja serdeczna przyjaciółka powiedziała- znowu się uśmiechasz Teniu.
    Mam nadzieję ,że do Ciebie Claro też kiedyś ktoś z powie - znowu się uśmiechasz Claro - a to będzie znaczyło ,że znowu będziesz żyć.

    OdpowiedzUsuń
  4. Jak dużo możemy udźwignąć wiemy od siebie, że można znieść dużo więcej dowiadujemy się od innych. Poczucie, że obok nas jest ktoś przeżywa podobne emocje i ból powoduje, że choć na chwilę nasze cierpienie się zmniejsza. Pozwól Claro, że podzielę się moją historią i przemyśleniami na Twoim blogu. Przepraszam, jeśli nadużyłam Twojej gościnności.Zastanawiam się już bardzo długo, co tak naprawdę znaczy określenie "toksyczna rodzina". A moja dociekliwość wzięła się stąd, że również jestem w podobnej sytuacji, jak rodziny z osobami chorymi na schizofrenię. Czytam z wielką uwagą informacje ludzi i o ludziach chorych na schizofrenię. Określenia "toksyczna rodzina", "toksyczna matka" pojawiają się w kontekście tej choroby bardzo często. Ponieważ jestem matką syna chorego na schizofrenię, bardzo boleśnie odbieram krytyczne uwagi skierowane pod adresem matek i rodzin w których choroba się ujawniła. Matki traktowane są jako nadopiekuńcze w pejoratywnym znaczeniu tego słowa. We własnym sumieniu próbuję się skonfrontować z moimi czynami, emocjami i nie mogę odnaleźć w sobie przyczyny z powodu której mój syn mógł zachorować na tę chorobę. Nigdy nie traktowałam swoich dzieci ambicjonalnie, nie próbowałam narzucać im swojej woli, wyboru drogi kształcenia czy wyboru partnera w przypadku córki. Podejmowali decyzje bez nacisków z naszej strony i decyzje ich były przez nas akceptowane. Jedyna rzecz, jaka mi przychodzi do głowy jest próba dawania dzieciom tego, czego ja nie miałam w dzieciństwie czy wczesnym okresie młodzieńczym. Kiedyś usłyszałam od swojej kuzynki z dozą zazdrości w głosie "twoje dzieci zanim pomyślą to już mają". Ale nie dotyczyło to rzeczy na pokaz jeśli już to raczej był to rodzaj inwestycji w intelekt, np. wyjazd do teatru, zakup książek, lunety do oglądania gwiazd itp. Jeździliśmy starym maluchem a potem starym fiatem. Wychowałam się w rodzinie jakich wiele było na wsi w latach sześćdziesiątych. Było raczej biednie ale na chleb moim rodzicom wystarczało. Wychowali mnie w kulcie pracy i poszanowania osób starszych - rodziców, dziadków i otoczenia. Mój zapał do nauki i determinacja (mimo wielu przeciwności) była tak duża, że skończyłam wyższą uczelnię. Były to inne czasy, inne możliwości i tylko nielicznym mieszkającym na wsi się to udawało. W chwili obecnej różnica poziomu życia miedzy wsią i miastem jest prawie niezauważalna, wtedy była ogromna pod wszystkimi względami. Moja obecna rodzina składa się z pięciu osób, ja z mężem i trójką dzieci. Z uwagi na swoje wykształcenie jestem postrzegana (z zewnątrz) jako osoba zaradna, nie potrzebująca wsparcia w żadnym wymiarze. Od czasu pobytu syna w szpitalu rodzina i znajomi odsunęli się od nas i nikomu nie przyjdzie do głowy, że wsparcie psychiczne jest potrzebne nam i synowi.

    OdpowiedzUsuń
  5. cd. . Opiszę jedno wydarzenie z życia syna. Po pierwszym semestrze studiów zostawił naukę z uwagi na lęk związany z pobytem na uczelni wśród obcych ludzi. Wtedy zdarzyło się tak, że razem z nim ten pierwszy semestr zaliczył bliski kuzyn. Sądziłam, że będzie wspomagał syna na dalszym etapie nauki. Kiedy syn nie pojawił się na zajęciach w kolejnym semestrze odwiedził go w domu własnie ten kuzyn. Moja radość była wielka, myślałam sobie, dobrze że zechciał przyjechać. Łudziłam się, że podbuduje syna emocjonalnie i będzie dobrze. Ale on miał do powiedzenia tylko jedno zdanie " Wiem, że masz super notatki z wykładu p. X nie będą Ci już potrzebne, możesz mi dać?" Dbaliśmy z mężem o nasze dzieci od strony materialnej i wydawało się nam, że od strony emocjonalnej również. Jednakże z uwagi na konieczność zapewnienia dachu nad głową i podstawowych potrzeb materialnych nasza uwaga siłą rzeczy była z konieczności skierowana bardziej na pracę niż na sprawy emocjonalne. Oboje wychowaliśmy się w rodzinach nie okazujących sobie zbytnio emocji i tym samym nie umieliśmy okazać dzieciom swoich uczuć mimo, że kochaliśmy je bardzo. Kiedy zachorował nasz syn świat zawalił się nam pod nogami. Symptomy choroby występowały na ok. 3 lata przed zachorowaniem ale nie umiałam ich odczytać. Kiedy diagnoza była faktem a syn w ostrej psychozie prawie że "stanęłam na głowie" aby umieścić syna w szpitalu, bo przecież o leczeniu ambulatoryjnym nie mogło wtedy być mowy. Kto spotkał się ze schizofrenią wie o czym mówię. Chodziłam od lekarza do lekarza i prosiłam wręcz błagałam o wizytę domową. Była to jedyna możliwość natychmiastowej pomocy dla syna. Przedtem jednak musiałam stoczyć wewnętrzną bitwę ze starszą dorosłą córką, która mimo, że razem ze mną była u pani dr. psychiatry wydającej prawie pewną diagnozę była przekonana, że syn się na nas pogniewał i nie jest chory. Nie było mi łatwo, bo przecież musiałam przeanalizować i jej punkt widzenia. Moje serce było rozdarte na wiele części, ale rozum, intuicja i miłość do syna nie pozwalały mi się poddać. Udało się i tym sposobem syn znalazł się w klinice pod bardzo dobra opieką lekarską ( a niewiele brakowało, może tylko jeden dzień, że wyjechałby z domu za granicę). Od tamtej pory wszystkie nasze siły i środki nakierowane są na walkę z chorobą. Trwa to już 11 lat. Syn w szpitalu przebywał tylko ten jeden raz, jego pobyt trwał bardzo długo bo ok. 8 miesięcy. W okresie pobytu w szpitalu wielokrotnie był na przepustkach w domu. Czasem był zawożony na zabieg i odbierany już następnego dnia rano. Biorąc pod uwagę odległość do kliniki ok. 80 km i pracę na etacie ok. 40 km od domu naprawdę trzeba było być mistrzem logistyki aby to wszystko ogarnąć. Cieszyliśmy się z każdego dnia spędzonego razem z synem i z jego pobytu w domu na wsi. Jednocześnie zdaliśmy sobie sprawę z dobrodziejstwa mieszkania na wsi, gdzie warunki do terapii były bardzo dobre

    OdpowiedzUsuń
  6. cd. Mimo remisji choroba ta charakteryzuje się zmiennym samopoczuciem. Ciągły stres związany z huśtawką samopoczucia chorego i strach przed nawrotem choroby ma bardzo wyniszczający wpływ na relacje w rodzinie. Ten stres był najczęściej udziałem moim, w mniejszym stopniu męża co nie oznacza, że nie miał wpływu na jego samopoczucie. Lęk o przyszłość syna paraliżuje mnie cały czas. Mimo, że syn jest obecnie na trzecim roku studiów (trzecie podejście), wiem, że bez wsparcia bliskiej osoby będzie mu bardzo ciężko. W chwili obecnej ma wsparcie nasze i lekarza psychoterapeuty ale bardzo często powtarza, że gdyby nie nasza pomoc to..... . I tu się zaczyna nasz największy rodzinny problem. Kiedy wydawał nam się normalnością fakt, że syn z uwagi na jego cierpienie i niepełnosprawność jest w centrum naszej uwagi nie zauważyliśmy, że nasza pełnoletnia, zamężna córka, (wykształcona, pracująca, zięć z tytułem doktora) mieszkająca ponad 400 km od domu rodzinnego poczuła się odrzucona i na tyle pominięta w podziale dóbr materialnych, że postanowiła zerwać kontakt z rodzicami. Cała złość skierowana została przeciwko nam, najpierw przeciwko ojcu potem solidarnie mnie. Ostatni raz rozmawiałam z córka telefonicznie w maju ubiegłego roku. Nie potrafię tego zrozumieć. Pierwszą moją myślą był strach, że z córką dzieje się coś złego w kontekście choroby, bo przecież pierwszą oznaką choroby syna była absolutna ignorancja nas rodziców. Więc ból niesamowity z powodu strachu o zdrowie córki. Nie rozumiem jej zachowania, próbuję zrozumieć, co się stało. Były wielokrotne próby kontaktu z córką podejmowane przez mnie. Stawiam sobie pytanie czym zawiniliśmy wobec córki, że stała się tak obojętna. Nawet nie kontaktuje się z braćmi. Młodszy syn wyjechał na studia do innego miasta i takie rozmowy ze starszą siostrą na pewno byłyby dla niego pomocne. Wiem, że jest zdrowa i to mi bardzo cieszy. Ale jednocześnie zastanawiam się co zrobiłam nie tak w procesie wychowawczym, czym ją zraniłam, że nie zasługuję nawet na usłyszenie zarzutów. I stąd moje pytanie czy jesteśmy "toksyczną rodziną", czy jestem "toksyczną matką? Muszę jeszcze dodać, że nie było nadużywania alkoholu, przemocy fizycznej. Co mogę zrobić aby scalić rodzinę? Bo przecież jesteśmy sobie wzajemnie wszyscy potrzebni. Czy pozostawić to własnemu biegowi tak, jak nam poradzili przyjaciele? Czy może jednak poprosić o pomoc mediatorów? Żal mi upływającego czasu, bez wzajemnych kontaktów, bez możliwości cieszenia się szczęściem wszystkich bliskich. Nie bez znaczenia jest fakt popsucia relacji córki z braćmi. Mam ogromny żal do siebie, że nie stanęłam na wysokości zadania i nie wypełniłam dobrze roli matki. Zwykle mówi się, że z chwilą śmierci matki rozpada się rodzina. Czy ja umarłam?

    OdpowiedzUsuń
  7. Claro Jan Paweł II powiedział, że Pan Bóg zabiera człowieka w najbardziej odpowiednim dla niego momencie, wtedy gdy jest on najbliżej Pana Boga. Czy jest to w stanie pomóc Tobie Claro, czy innym żonom, mamom - nie wiem... Przytulam Cię Claro bardzo mocno i zapalam światełka dla Twoich bliskich Marka i Filipka (*)(*)(*)

    OdpowiedzUsuń
  8. Teniu, w moim odbiorze rzeczywistości, śmierć zmienia wszystko. Niby powłoka ta sama, ale emocje, wrażliwość inna. Dobrze to ujęłaś, że umieramy na lata, ważne, żeby zdążyć się jeszcze obudzić, czy też dać się reanimować, ale jakie to trudne.

    OdpowiedzUsuń
  9. Do Anonimowy: Bardzo dziękuję Ci za tak wyczerpujący komentarz. Rozumiem, że musiałaś i chciałaś wyrzucić z siebie to wszystko, co zalega w Tobie i nie daje Ci spokoju. Terminy: toksyczna rodzina, toksyczna matka przypisywane są bardzo często przy okazji schizofrenii, a źródeł pochodzenia samej choroby, do tej pory nie poznano. Ja też wiele razy obwiniałam siebie o wszelkie zło tego świata, a tak przy okazji może dobrze byłoby powalczyć o poprawę kontaktów rodzinnych, przede wszystkich powiedzieć córce, aby zapoznała się z tą chorobą, co tak naprawdę dzieje się z Twoim Synem, o jego przyszłości, o swoich lękach. Jak to zrobić, w jakiej formie? Może w postaci listu do córki. Miło, że zaglądasz do mnie. Pozdrawiam Cię

    OdpowiedzUsuń
  10. Witaj ma.ta, te słowa niosą pocieszenie i nadzieję dla nas. Papież Jan Paweł II, zawsze będzie dla mnie autorytetem. Dziękuję, że zaglądasz do mnie.

    OdpowiedzUsuń

Drogi Gościu,

Zanim napiszesz choćby jedno słowo, nie krytykuj, nie osądzaj, tak od razu! Znasz raptem mój pseudonim, ale nie znasz mojej historii...