Czas, który spędziłam z Polą, całe pięć tygodni, od dziś należy już do przeszłości. Kiedy piszę tego posta, ona leci ponad chmurami do siebie, ale co tak naprawdę znaczy do siebie? Na razie Pola przebywa w Stanach, na czas trwania nauki ma tylko wizę studencką, kto wie, co będzie potem?! Na pewno do grudnia powinna skończyć studia, na pewno będzie próbowała zdawać ciężki egzamin na drugi kierunek studiów, o którym od dziecka marzyła, wreszcie ma sympatycznego chłopaka. Czy będą ze sobą, czas pokaże. Czy tam zostanie, też nie wiadomo?! Trochę trudno jest mi to wszystko ogarnąć. Nie takie były plany, kiedy pierwszy raz tam leciała. Zawsze, kiedy Pola wyjeżdża, ja popadam w stan maksymalnego odrętwienia i smutku. Z lotniska wracam do pustego mieszkania, gdzie nawet pies mnie już nie wita, bo przeniósł się biedak w zaświaty. Na szczęście ten stan permanentnego smutku trwa, tylko jakiś czas, bo potem rzucam się w wir codzienności.
Dziś, był niezwykle słoneczny i upalny dzień, a ja sprzątałam, mimo niedzieli, resztę rzeczy Poli. Ta konfrontacja z rzeczywistością była nie do zniesienia. Pościel, w której spała jeszcze parę godzin temu, teraz była tylko bezduszną materią, chociaż nieprawda, czułam jeszcze jej zapach na poduszce…
Czasami łapię się na tym, że gdzieś na końcu tunelu, widzę światełko, które zwie się NADZIEJA. Bez niej ciężko byłoby mi egzystować. Ostatnio, Pola też wiele razy używała tego słowa. Mówiła, że miała nadzieję, kiedy ostatni raz po świętach wyjeżdżała do szkoły, że za parę miesięcy wróci i zobaczy Filipa w lepszej kondycji. Wcześniej przebywał przez cztery miesiące w szpitalu. Faszerowany lekami, które w jego przypadku nie przynosiły poprawy. Akurat w ostatnich dniach jej pobytu, przyplątało się do Filipa jakieś przeziębienie, kaszlał od kilku dni i tej nocy, kiedy Pola wyjeżdżała, usnął dopiero nad ranem. Ona szła do jego pokoju, gdy zatrzymałam ją, mówiąc, że nie ma sensu budzić go, bo przecież zaraz, za parę miesięcy, przyjedzie. Czy wtedy tliła się we mnie nadzieja na jej rychły powrót? Chyba tak, tyle tylko, że dalej tkwi we mnie, jak zadra poczucie winy, że nie chciałam, aby budziła brata na pożegnanie. Mówiła, że coś kazało jej wejść do pokoju i przytulić się do niego, i PRZEPROSIĆ za to, że bywała dla niego przykra. Pola, nie zawsze radziła sobie z chorobą brata. Filip pod koniec miewał momenty, że musiał przeczytać jakiś tekst czy to u dołu ekranu w telewizorze, czy jakąś reklamę, gdy jechaliśmy samochodem, czy np. jakiś wyraz na koszulce, którą akurat Pola miała na sobie. Te sytuacje były potwornie męczące przede wszystkim dla niego, jak i dla nas, był to tzw. przymus czytania. Jeśli jechałam z nim samochodem, a on nie zdążył przeczytać reklamy lub tekstu na samochodzie, lub numeru rejestracji - od razu denerwował się do tego stopnia, iż wymuszał na mnie, żebym zakręciła, aby mógł dany tekst spokojnie przeczytać. W ten sposób rozładowywał napięcie, które w nim narastało, potem wyciszał się. Często bardzo źle się czuł i wówczas nie chciał nigdzie wychodzić z domu. Potrafił, jadąc ze mną samochodem, nałożyć sobie kaptur na głowę, zamknąć oczy lub położyć się na tylnym siedzeniu, aby tylko nic nie widzieć i nie czytać. Kiedy Pola zakładała jakąś sportową koszulkę i nie daj Boże, był na niej napis, logo lub cokolwiek innego, wtedy musiała stać przed nim do czasu, dopóki on tego tekstu nie przeczytał, inaczej była awantura. Stawiał ją na "baczność" parę razy dziennie, to było silniejsze od niego. Leki, które miały obniżać napięcie, niewiele bądź wcale nie pomagały. Pola, płakała, wściekała się, ale stała, aż on przeczyta. Obie dobrze wiedziałyśmy, że to "robi" choroba, ale nie zawsze potrafiłyśmy zareagować spokojnie, były wybuchy złości, płaczu. Za chwilę pojawiało się w nas poczucie winy, że przecież Filip jest chory i nie radzi sobie z pewnymi reakcjami, emocjami, a my, nie reagujemy spokojem, tylko irytacją, nerwami. Gdzieś to błędne koło zataczało coraz większe kręgi naszego chorego, irracjonalnego zachowania. Czułyśmy się jak w matni, uwikłane w problem, z którym same nie radziłyśmy sobie. Choroba wygrywała! Moment wahania się przed wyjazdem Poli wystarczył, żeby odeszła od drzwi, do tej pory nie może sobie tego wybaczyć. To nasze zachowanie wynikało z troski o niego, a dla nas stało się traumą.
Tę nadzieję na kolejne spotkanie z Filipem miała też moja siostra, która żegnała się z nim, odjeżdżając po urlopie spędzonym w Polsce. Mój syn, specjalnie na jej wyjazd wypisał się ze szpitala, co było jakąś niedorzecznością. Tak naprawdę jej wyjazd był dla niego, tylko pretekstem. Powiedział mi później, że nie mógł już znieść tego szpitala, czuł się w nim bardzo źle. Filip potrafił być bardzo miły dla Poli i do mnie, naprawdę cieszył się, że przyjechałyśmy do niego w odwiedziny (kolejny szpital odległy o 30 km), by zaraz potem być przykrym, momentami wulgarnym. "Po co przyjechałyście, nie potrzebuję waszych odwiedzin, nic od was nie chcę, a ty (wrzeszczał na Polę) zabieraj swój prezent (koszulkę, na której bardzo mu zależało)". On pozostawał roztrzęsiony po takiej akcji, a my z płaczem wlokłyśmy się po 10 minutowej wizycie, kolejne 30 km do domu. Przecież doskonale wiedziałam, że ta słowna agresja wynika z jego choroby, a mimo wszystko byłam rozżalona. Gdybym wtedy potrafiła zapanować nad swoimi nerwami, nie wyjeżdżałbym, nie zostawiałabym go samego, tylko przeczekałabym ten jego zły nastrój. On po chwili dzwonił do domu i przepraszał. TA HUŚTAWKA NASTROJÓW DOBIJAŁA NAS WSZYSTKICH! Byliśmy zmęczeni, w okolicy brakowało już szpitali, ale w nas ciągle była nadzieja, że będzie lepiej... Chyba dzięki tej nadziei mamy ochotę podnosić rękawicę i walczyć!
Czy nadzieję miała też moja siostra, żegnając się parę dni temu, ze starszymi już i schorowanymi rodzicami, że zastanie ich za kolejne dwa lata w dobrym zdrowiu? Czy moi rodzice mają nadzieję, że dożyją wesela własnej wnuczki? Podobno, nadzieja jest w nas...