W życiu każdego człowieka czas robi swoje, zaciera kontury wydarzeń. W pamięci prawie, jak na twardym dysku, zostaje zapisane to, co chcemy pamiętać, bądź co wywarło na nas wrażenie, czasami miłe, a momentami na odwrót. Niestety, ale na moim dysku, zapisane są raczej te smutne wydarzenia w związku z chorobą syna. Próbuję przywołać niektóre fakty z pobytu Filipa w szpitalach i na samo wspomnienie ogarnia mnie przygnębienie i żal. Dlaczego? Bo gdybym miała dar prorokowania i znała wszystkie tajemnice, gdybym wiedziała, że mój syn odejdzie, nie wysyłałabym go do żadnych szpitali, a jeśli już, to nie na tak długo?! Dla Filipa i dla nas (Poli, moich rodziców i mnie), to była strata czasu. Mogliśmy wykorzystać go inaczej, być razem, cieszyć się każdą, wspólnie spędzoną chwilą. W jego przypadku wielotygodniowe pobyty na oddziałach (najdłuższy około 3 miesięcy), nie przynosiły żadnej poprawy. Jak to możliwe, że nic nie pomagało, a jeśli to w minimalnym stopniu? Czyżby powoli zmierzał do tego, co było mu przeznaczone, gdzieś tam zapisane wysoko w chmurach?
Sama byłam świadkiem, kiedy to pacjenci w ciężkich stanach, trafiali na oddziały psychiatryczne, a później z mozołem, tydzień po tygodniu, jakoś z tego wychodzili. Przepraszam, ale nie czytam własnych postów i nie pamiętam, czy wspominałam w którymś z nich, jak to syn mojej znajomej, Paweł, rówieśnik Filipa, trafił w ostrej psychozie do szpitala, nie po raz pierwszy zresztą. Było z nim na tyle źle, że dniami i nocami chodził po korytarzu z medalikiem Matki Boskiej w ustach i książeczką do nabożeństwa w ręku. O czwartej nad ranem budził pacjentów z sali, aby odprawiać mszę świętą. Ale mijały tygodnie, leki zaczynały działać i chłopak pomalutku wychodził z kryzysu. Jest mi bardzo przykro, gdy czasami widzę Pawła idącego ulicą i mówiącego do siebie. Kiedyś spostrzegłam go w autobusie, siedział zatopiony w swoich myślach, patrzył bezwiednie w okno i coś bełkotał do kogoś, kogo tylko on widział. Zaciekawienie i momentami rozbawienie na twarzach pasażerów w tej sytuacji, to smutny obrazek... Filip, nigdy nie był w tego typu psychozie. On nie miewał okresów lepszego i gorszego samopoczucia, on cały czas od pierwszego epizodu czuł się źle, ale w inny sposób!
Kiedyś przytoczyłam fragment "Hymnu do miłości" św. Pawła. Pozwólcie, że w dzisiejszym poście powrócę, tylko do kilku fraz. Apostoł przykuwa naszą uwagę do miłości, do pragnienie czynienia dobra i szczęścia dla drugiej osoby. To bezinteresowny dar z siebie, który wiadomo, każdy z nas pojmuje inaczej.
"Gdybym też miał dar prorokowania
i znał wszystkie tajemnice
i posiadał wszelką wiedzę
i wszelką [możliwą] wiarę
tak iżbym góry przenosił
a miłości bym nie miał
byłbym niczym"
Gdybym miała ów dar prorokowania, nie naraziłabym mojego syna na tułaczkę po szpitalach i męczarnie z tym związane, z gatunku zadawania ciągle tych samych pytań, faszerowania tysiącami tabletek i zastrzyków oraz siedzenia w szpitalnej sali, jak więziennej celi! Wiem, że te działania miały mu pomóc, ale w jego przypadku, stało się inaczej. Tak objawiałaby się między innymi miłość do mojego syna. Nie prosiłabym go, aby poszedł po raz kolejny do szpitala. Moja córka Pola, o czym chyba też pisałam, powiedziała, że gdyby wiedziała, że Filip umrze, to sama przynosiłaby mu jakieś miękkie narkotyki na uśmierzenie bólu istnienia. Żeby dzięki nim, czuł się lepiej, żeby dzięki nim, choć przez chwilę "odleciał" do lepszego świata, gdzie życie mniej boli! Wiem, że brzmi to strasznie i niedorzecznie, ale czasami trzeba być z tym drugim człowiekiem na co dzień i patrzeć na jego cierpienie, i czuć wszechogarniającą bezsilność i zarazem ogromną miłość do niego! Chorym w fazie terminalnej też podaje się leki z pogranicza narkotyków (morfina, oxycodone), żeby nie czuli bólu psychofizycznego. Mam na myśli jego cierpienia psychiczne, których doświadczał, a przyjmowane leki nie bardzo pomagały.
Jak teraz z perspektywy czasu, patrzę na to wszystko? Jak postąpiłabym dziś? Jeszcze nie jestem pewna, czy w imię miłości i troski o syna, w tak skrajnej sytuacji, jak choroba, na którą cierpiał (schizofrenia), podałabym mu narkotyki, ale wiem na pewno, że nie robiłabym żadnych awantur z tego powodu, gdyby je zażywał. Pewnego razu, jego przyjaciel, przyniósł mu do szpitala amfetaminę. Od razu, po zachowaniu syna zorientowałam się, że coś wziął i zrobiłam mu karczemną awanturę, żądając przeszukania szafki i ubrania. Lekarz zagroził mu, oczywiście, wyrzuceniem ze szpitala. TERAZ NIE ROBIŁABYM MU PIEKŁA NA ZIEMI, BO ON W TYM PIEKLE I TAK ISTNIAŁ! Czy zdrowy człowiek potrafi zrozumieć chorego?! Czy wtedy miałam świadomość, co czuje mój syn, gdy wracał z wędrówki zza światów przez te jego codzienne "schizy", jak sam mówił? Prawie codziennie, z zegarkiem w ręku, około godziny siedemnastej miał te swoje "jazdy", urojenia. Kładł się na kanapie w pokoju, przy zasłoniętych żaluzjach, próbując przespać ten zły czas. Nigdy nie wspominał, co się z nim działo. TRANSCENDENCJA, to słowo, z którym ostatnio bardzo się zaprzyjaźniłem - powiedział, kiedyś. Wracał z tego półsnu wyczerpany, jak wędrowiec z dalekiej podróży. Gdzie i wokół czego krążyły wtedy jego myśli? Patrzył czasami na mnie z wyrzutem, mówiąc: mamo, jak ty nic nie rozumiesz! A ja nie potrafiłam tego wszystkiego pojąć, wejść do jego świata. Tam nie miałam wstępu, bo on skutecznie zabraniał mi przekraczania pewnych granic. Nigdy nie chciał, a może nie potrafił, nie umiał powiedzieć mi na czym polegają te jego "chore filmy". Chciał tylko, żebym przy nim była, siedziała, trzymając go za rękę, nie zostawiała samego w domu, nie siedziała do późna w nocy w papierach! A ja? Dwoiłam się i troiłam, żeby temu wszystkiemu sprostać. Musiałam zarabiać na życie, bo przecież byłam sama! DZIŚ, DŁAWI MNIE, TO MOJE POCZUCIE WINY! A TERAZ, TO JUŻ CHYBA ZA PÓŹNO NA NIECNE ŻALE, DAREMNY SZLOCH, WOŁANIE O PRZEBACZENIE?!