W pierwszym poście wspomniałam, że pisanie tego bloga da mi sposobność, aby podotykać imienia syna. Po tych kilku dniach stwierdzam jednak, że wcale to nie jest takie łatwe. Za bardzo boli używanie jego imienia, odmienianie go przez przypadki. Wolę już formę zastępczą, a zarazem bardzo bliską - mój syn. Łapię się na tym, że jeśli słyszę, gdy dzieci bawią się na placu zabaw, a ja akurat przechodzę obok i ktoś woła - Filip, kulę się wtedy w sobie, taki nagły paraliż całego ciała. Od razu powstają jakieś skojarzenia, wspomnienia. Przechodziłam prawdziwą mękę, gdy mój pies, akurat w czasie zabaw dzieci na podwórku, miał ochotę wyjść na spacer. To było nie do zniesienia! Pewnego razu o moim zachowaniu wspomniałam lekarzowi, który był lekarzem prowadzącym mojego syna w szpitalu. Wysłuchał mnie i powiedział, że jeśli przyjdzie mi być w podobnej sytuacji, to żeby nie uciekać w panice do domu, tylko prawie że "wbić się" w ziemię, postać, przyjrzeć się, co robią te maluchy i na koniec... spróbować uśmiechnąć się do nich, a najlepiej do tego, kto ma na imię Filip. Lekarz mówił o uśmiechaniu się, a mnie, niestety, płynęły łzy jak grochy. Zaznaczył, że nie będzie łatwo, ale może być to pierwszy maleńki kroczek ku zdrowieniu. Chyba ten sposób powoli działa, bo po pierwszych porażkach już spokojniej przechodzę i patrzę na bawiące się dzieci. Oswajam tego zwierza! Paniczny galop do domu, żeby pozamykać okna i nie słyszeć imienia Filip powoli odchodzi, ale i wraca tyle tylko, że w łagodniejszej formie. Początek był ciężki, to była walka z samą sobą. Wiem też, że podobne sytuacje będą powtarzały się w moim życiu, ważne, aby wiedzieć, jak z nich wychodzić. Kiedy nadchodzą niespodziewane momenty tęsknoty, której nie mogę ogarnąć, idę na spacer i słucham muzyki mojego syna. Niestety, dopiero kiedy odszedł zaczęłam ją poznawać. Była mroczna i ciężka w odbiorze.
Mam też parę sprawdzonych sposobów, żeby pobyć bliżej Filipa. Ile spokoju płynie do mnie, gdy patrzę w niebo, chociaż nie zawsze tak jest... Patrzę, ale jednocześnie mówię do niego: Synku, co teraz robisz, jak spędzasz czas w miejscu, do którego ja nie mogę jeszcze dotrzeć?! Jak Ci tam jest? Przecież w domu to ja byłam blisko Ciebie, a tam kto się o Ciebie troszczy? Czasami niebo jest tak pełne słońca, że odbieram to, jako coś pozytywnego na zasadzie: Spoko maminka, da się wytrzymać! Czasami, to niebo jest ciemne, groźne i wtedy bardzo się o niego boję, kto mu pomoże?! A jeżeli jest bezradny, tak jak małe dziecko?! On wysoki 1,83 cm wzrostu, o silnej budowie ciała...potem był już na swój sposób, taki nieporadny. Długo myliłam pojęcia: nieporadność i lenistwo. Musiało minąć dużo czasu, zanim zaczęłam myśleć inaczej. Ta choroba zmieniła Filipa na tyle, że z chłopaka pełnego temperamentu i radości zamknęła go w swoim świecie i zatopiła w ponurych myślach. Najbezpieczniej czuł się w domu, miał swoją muzykę i książki. Kiedyś nie było soboty bez wyjścia na imprezę, bez spotkań z dziewczyną. Potem kiedy choroba wzięła go w swoje szpony skończyło się wszystko. Koledzy powoli wykruszali się, ale nie obwiniam ich za to. Nie mam moralnego prawa. On nie był już kompanem do szaleństw. Tamten Filip odszedł gdzieś na zawsze... On sam mówił, że nie czuje już kontaktu z nimi, nie było tematów do rozmów. To poza domem toczyło się życie, ale nie w nim. W domu była dla niego, tylko wegetacja. Kiedyś czyścioch, zawsze modnie ubrany, później nie czuł potrzeby, żeby brać codziennie prysznic, golenie sprawiało mu ogromny wysiłek. Kiedyś pomocny w domu, potem odkładający wszystko na później. Za dużo tego kiedyś i potem, a wspomnienie nadal okrutnie boli...
Te dwa światy - Filip i koledzy/przyjaciele stawały się odmienne i coraz bardziej dalekie. To ja namawiałam Filipa, aby czasem załapał kontakt z kimkolwiek. Widziałam, jak bardzo męczą go te wyjścia z domu. Wszystko robił na siłę bez cienia entuzjazmu. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Parę razy dał się namówić dla tzw. "świętego spokoju", przyjechał po niego przyjaciel. On kiedyś świetny kierowca, później przestał jeździć samochodem, brał silne leki. Ta sytuacja, jak i wiele innych budziła w nim bunt. Pamiętam dokładnie, jak pewnej soboty długo się szykował do wyjścia tak, jak za dawnych dobrych czasów. I co? Nie minęła nawet godzina od wyjścia z domu po czym był już z powrotem. Mamo, nie namawiaj mnie więcej - powiedział. Źle się czuję w tym towarzystwie. Co mnie obchodzi to o czym oni mówią, to nie jest już mój świat. Taka obojętność na wszystko i wszystkich, jeszcze niedawno bliskich mu ludzi. Dobrze wiedziałam i czułam, że on powoli zamykał się na sprawy tego świata, a ja kuliłam się w środku z niemocy. Stałam, patrzyłam i waliłam głową w ścianę z bezsilności. Jakieś szaleństwo ogarniało mnie wtedy. Skoro, tak mówi i tak dziwnie się zachowuje, to oczywiście, trzeba zmienić: lekarza, leki, znaleźć inny szpital. Przecież nie mogę być taka bierna! A ja czasami z tej codziennej gonitwy "ciągnęłam nogi za sobą", bo byłam koszmarnie zmęczona. Jeszcze muszę tu przeczytać, tam sprawdzić, tam zadzwonić. No, przecież muszę! Może ktoś coś podpowie. To było istne szaleństwo, które doprowadzało mnie na skraj rozpaczy. Tak nie można dłużej żyć! I nadszedł kiedyś dzień, że ktoś lub coś postanowił(o) inaczej...