piątek, 29 lipca 2011

Lekcja miłości


W przedostatnim poście napisałam o moim pobycie tego lata w Kołobrzegu i niby mogłabym zakończyć ów temat, ponieważ tak jak chciałam, utrwaliłam te moje zachody słońca, ale jest jeszcze COŚ, czym chcę się z Wami podzielić. Doświadczyłam mianowicie lekcji miłości, a dokładniej przyjrzałam się lekcji miłości rodziców i dwojga rodzeństwa w stosunku do syna - brata, chłopca, około 14-15 lat, siedzącego na wózku inwalidzkim. Ale po kolei, zanim dojdę do tego zdarzenia, chcę jeszcze o czymś napisać. Choćby po to, żeby po latach, czytając te zapiski, poczuć klimat i atmosferę wakacji spędzonych w Kołobrzegu.

Z grupą znajomych chodziliśmy na rybkę przy plaży, w którym to, co wieczór odbywały się tańce na tzw. "betonowym parkiecie". Właśnie grał tam i chyba gra do tej pory, wszak mamy jeszcze lipiec 2011 roku, najlepszy zespół, jaki na tę okoliczność można sobie wymarzyć. Leciało tam odlotowe disco polo, które ruszyłoby do tańca nawet towarzystwo o kulach, a chcące choć troch poszaleć sobie na parkiecie. Zastanawiałam się, gdzie uchowałam się, skoro nie znałam np. "Pszczółki Mai" albo "Lekcji miłości". Kto żyw ciągnął na "parkiet", chociaż spody butów mogły już na zawsze zostać na tym betonie, ale i to miało swój nieodparty urok. Ludzie młodzi i starsi szaleli ostro. Muzykę słychać było na kilometr, a echo ciągnęło się po plaży...

Kiedy patrzyłam na tabuny roześmianych, młodych ludzi bawiących się do upadłego, nagle ogarnął mnie, jakieś bliżej nieopisany smutek. Niestety, była to kolejna konfrontacja z rzeczywistością na zasadzie: tutaj bawią się, wręcz szaleją rówieśnicy Filipa, chłopcy podrywają dziewczyny, a gdzie jest mój syn? Dlaczego nie widzę go w tłumie, w którym powinien być, gdzie on teraz jest? A przecież on też jeździł (przed wybuchem choroby) ze znajomymi do Rewala nad morze i chyba też się bawił. To już przeszłość, było, minęło, a przyszłości już nie będzie...

Tego wieczoru niespodziewanie, a było już stosunkowo późno, przed północą, pojawiła się wspomniana przeze mnie rodzina: mama, tata, córka, młody chłopak - syn i najmłodszy z rodzeństwa, siedzący na dużym wózku inwalidzkim. Jeśli o chłopaku, czy też o młodzieńcu, a nie miał więcej niż 16-17 lat, można powiedzieć, że jest zjawiskowo piękny typu: twarz, figura, to on był po prostu doskonały pod każdym względem. Dokładnie taki, jakby ten "Kreator" w niebie, dał mu wszystko co najlepsze w swojej zewnętrzności, a nie przewidział, że nie starczy tej materii na pozostałe dzieci, bo nawet jego siostra nie była tak urodziwa, jak on. Z zaciekawieniem przyglądałam się poruszeniu, jakie wywołało wejście tej rodziny, a szczególnie jego - ABSOLUTNA DOSKONAŁOŚĆ, tak go skrycie nazwałam. Dziewczyny, nie bez powodu wodziły za nim wzrokiem. Kiedy minęło pierwsze wrażenie, zobaczyłam COŚ więcej. Oni mówili po szwedzku, zachowywali się bardzo swobodnie, a zarazem czuło się taką delikatną opiekuńczość w stosunku do tego sparaliżowanego chłopca. Widać było, jak on wyczuwał rytm, jak próbował nieudolnie podnosić się z tego wózka, do którego prawie że był przyrośnięty. Dla tej rodziny, to był brat i syn na pełnych prawach do życia w radości. Czuło się, że to on jest w tej rodzinie najważniejszy, niby taki normalny, a zarazem trochę inny. To było miłe: wszyscy razem próbowali stwarzać tę codzienność, te zalążki normalnego życia. Nie chcę idealizować tego, co zobaczyłam, bo może być to zewnętrzność pod, którą kryje się cierpienie i miliony pytań bez odpowiedzi. Nie chcę wydawać żadnych sądów, bo nie mam do tego moralnego prawa. Nie wszystko jest piękne, nie wszystko jest doskonałe, nie wszystko udaje się, ale można próbować to akceptować. Dla mnie była to taka specyficzna lekcja miłości.

                                                                                                             





   


czwartek, 21 lipca 2011

Tylko moje zachody słońca


Na początek muszę się z czegoś wytłumaczyć, co od pewnego czasu nie daje mi spokoju. Może ktoś dojdzie do wniosku, że za mało piszę o samej chorobie, która niszczyła mojego syna, o jej symptomach, a rozpisuję się na tak zwane tematy poboczne, że nie dotykam sedna sprawy i gdzieś po drodze rozmywam się. Piszę o tym, co na dany moment jest dla mnie niezwykle ważne. Nie mogłam przejść obojętnie obok tego, co już wcześniej napisałam. Jakaś niewytłumaczalna siła nakazywała mi, aby nadawać takie, a nie inne tytuły i pisać właśnie o tym, co już widnieje we wcześniejszych zapiskach.

Tak jest i dzisiejszego wieczoru. Niby chodzi mi po głowie inny temat, ale pragnę "zatrzymać w kadrze" chwile, które przeżyłam kiedyś nad polskim morzem, a były one nieodłącznie związane z moim synem. Nigdy wcześniej nie miałam okazji, by być z dziećmi w Kołobrzegu. Docieraliśmy razem np. do Stegny lub Krynicy Morskiej, ale nigdy dalej. Cała nasza trójka, a właściwie czwórka (piesek zawsze nam towarzyszył) lubiła spacerować brzegiem morza, bez względu na porę roku. Pamiętam miłe chwile, gdy Filip czasami czuł się dobrze i wtedy chętny był do wyjazdu nad morze. Jedno zdarzenie utkwiło mi w pamięci tak, jakby mój mózg zrobił zdjęcie chwili, która nigdy więcej miała się nie powtórzyć. Filip, idąc plażą przepytywał Polę z różnych przedmiotów, licytowali się kto więcej umie, a psiak biegał przed nami, niosąc w pysku kawałek sękatego kija.

Kwiecień, plaża jeszcze pusta o tej porze roku, tylko gdzieniegdzie ludzie wygrzewający się w pierwszych promieniach słońca. Ktoś z boku nawet nie domyśliłby się, iż jest to fasada, pod którą następuje proces rozkładu uczuć tej trójki ludzi, i która próbuje pojąć, co dzieje się z ich życiem. Dlaczego Filip, który jest z nami na plaży, aktywny, śmiejący się, opowiadający dowcipy, pełen energii, po chwili staje się smutny i nieobecny, pogrążony w swoim świecie, zupełnie tak, jakby demony zła zawładnęły jego umysłem i uczuciami. Wystarczyło, że Pola i ja patrzyłyśmy na niego i widziałyśmy wszystko. Jego dalekie, nieobecne oczy, smutek na twarzy, wszystko było tam wyrysowane... Z fajnego, roześmianego chłopaka stawał się poirytowanym, spiętym, nie dającym dojść do siebie, kimś obcym. W takiej sytuacji należało wracać czym prędzej do domu, bo beztroskie chwile dobiegały końca. Działo się dokładnie tak, jakby wychodził ze swojej skorupy tylko na chwilę, by zaraz do niej powrócić. Na szczęście robiłam zdjęcia, utrwalałam momenty, gdy był radosny. Na dziś, to mój największy skarb. Tak było kiedyś, a jak było jeszcze parę dni temu?

Wiele razy siedziałam na plaży i jak urzeczona patrzyłam na moje zachody słońca, były przepiękne. Żółto-pomarańczowa kula powolutku skrywająca się za horyzont. Ile osób próbowało utrwalić ten moment, robiąc zdjęcia. Zastanawiałam się, czy słońce zachodzi tylko u mnie, czy jeszcze gdzieś w jakimś innym ze światów? Czy tam dzień też chyli się ku zachodowi? Jaka paleta uczuć pojawia się w człowieku, jaki wachlarz doznań, gdy widzi, że wszystko przemija, że kolejny dzień się kończy, a jutro dopiero nadejdzie. Wydaje mi się, że nasza podświadomość dokładnie wie, czego oczekujemy i podaje nam to na złotej tacy. Chciałabym wejść w to słońce, dla mnie jest ono bramą do lepszego świata. Tych cudnych i tylko Waszych zachodów słońca, życzę.

                                                                                     
                                                                             

                                                                                                                 
                                                                                                                   

sobota, 9 lipca 2011

Życie trwa dalej


Czy można przygotować się na cierpienie? Wydaje mi się, że nie można. Wiem natomiast, że są różne etapy cierpienia. Wiem też, że bywają momenty, kiedy można usiąść na przeciw drugiej osoby, uczestnicząc np. w warsztatach prawidłowego przeżywania żałoby i opowiadać o własnym smutku. Ja, niestety, nie uczestniczyłam w tego typu spotkaniach, ponieważ w moim miejscu zamieszkania takich grup wsparcia po prostu nie ma.

Przeżywając jakiś etap smutku, ludzie często mówią nawet o widzeniu zmarłych, że twarz zmarłego męża mignęła jakiejś wdowie w autobusie lub, że córka rozmawiała godzinami ze swoją zmarłą matką bądź, że ktoś czuje obecność osoby, która odeszła. My, patrzymy na to z boku z bojaźnią wręcz z niedowierzaniem, a czasami z obawą czy, aby ktoś nie postradał zmysłów?! Psychologia tłumaczy to, że ludzie przeżywający stratę nie wariują, lecz taki stan traktują, jako coś normalnego w żałobie. JAKAŚ CZĘŚĆ NASZEJ PSYCHIKI SZUKA ZMARŁEGO DŁUGO PO JEGO ŚMIERCI.

Niektórzy skarżą się, że bliscy nie pozwalają im na przeżycie żałoby. Tymczasem człowiek, który stracił kogoś powinien przeżyć całą rozpacz. Przedwczesne wyciągnięcie z żałoby może tylko ją przedłużyć. Musimy zrozumieć, a przede wszystkim musimy wiedzieć, że żałoba powinna się dopełnić, ale czy wtedy zauważymy też, że życie trwa dalej i czy faktycznie spłynie na nas spokój? Czy w ogóle tego spokoju tak naprawdę pragniemy?

Jedna z matek, która straciła syna, powiedziała kiedyś, że czarna kurtka jej syna długo wisiała w przedpokoju. Nikomu nie wolno było sprzątnąć jego pokoju na strychu. Na podłodze leżał rzucony jego ręką plecak, koło łóżka czytane ostatnio książki, na krześle rozłożone ubrania. Długo wierzyłam, że wróci - powiedziała. Po kilku miesiącach przestała reagować na dzwonek do drzwi. Na początku w swojej wyobraźni widziała tylko smutne obrazy, a później zastąpiły je wspomnienia syna z dzieciństwa. Mały Tomek kołysany do snu, on w łóżeczku, on na podwórku z kotem. Na krótko przed rocznicą odejścia Tomka posprzątała sama jego pokój. Na koniec powiedziała, że ból wciąż jest, ale lżej jest oddychać.

Ostatnim etapem przeżywania żałoby jest pożegnanie. Powinniśmy powiedzieć wszystko to, czego nie zdążyliśmy powiedzieć osobie, która odeszła za jej życia. NIE POZWALAMY SOBIE NA SZCZERĄ ROZMOWĘ PRZED ŚMIERCIĄ. Wmawiamy sobie i umierającemu, że śmierć nas nie dosięgnie. Potem żałujemy przez całe życie, że nie zdążyliśmy się pożegnać. Powinniśmy powiedzieć swoim bliskim, którzy odeszli, co czujemy na dany moment, że kochamy, tęsknimy, czasami powinniśmy przeprosić. I rzecz niezwykła - my, mamy powiedzieć głośno to, czego nie zdążyliśmy usłyszeć od nich. Wtedy najczęściej padają te same słowa: kocham cię, tęsknię.

Każda przeżyta żałoba kończy się akceptacją śmierci. Dostrzegamy wtedy, że coś straciliśmy, ale również coś ocalało. Zmarli odeszli, przepłynęły przez nas wszystkie fale żałoby, a życie trwa dalej.
Wprawdzie napisałam ten post, ale czy ja będę tą  solidną uczennicą i dobrze odrobię zadaną mi lekcję...
                                                                                               

sobota, 2 lipca 2011

Żałobo, w czarne koronki spowita


Wmawiamy sobie często, że śmierć nas nie dotyczy. Gdy ktoś gdzieś płacze, mijamy go w popłochu, żeby nie zarazić się jego smutkiem. My, chcemy żyć, potrzebujemy radości i zadowolenia. To ktoś obcy stracił bliską osobę, ale nie my. Gdzieś rozgrywa się dramat, ale na szczęście, to nie nasza tragedia. Dopiero, gdy smutek i rozpacz zapuka do naszych drzwi, czujemy się bezradni, bo przecież nie jesteśmy przygotowani na przyjęcie „gościa smutku”, odganiamy go jak packą na muchy, a on wciąż stoi i puka!

Wiem, że na najgorsze nie można się przygotować, mimo iż często są tego zwiastuny, coś zbliża się nieuchronnie. Jesteśmy pełni nadziei, że wszystko będzie dobrze, że Pan Bóg okaże miłosierdzie naszemu bliskiemu i nam samym. Żyjemy myślą, że to najgorsze czyha gdzieś za rogiem, jak złodziej, ale na nas nigdy nie napadnie lub też nie powinno napaść. Potem niejednokrotnie żałujemy przez całe życie, że nie zdążyliśmy się pożegnać.

Gdy jednak coś się wydarzy, nie możemy uwierzyć w tę śmierć. To nie możliwe, że już go nie ma, że nie zadzwoni, nie stanie we drzwiach, nie usłyszymy jego śmiechu albo płaczu. Czujemy rozdzierający ból w całym ciele. Będąc na cmentarzu zawsze mijam stary grób, na którym widnieje napis: "To nieprawda, że Ciebie już nie ma", jak widać nawet w kamieniu można wyryć słowa do końca zaprzeczające faktom. Umownie przyjęło się, że potrzebny jest rok czasu, aby pogodzić się ze stratą i samemu zacząć żyć. Czasami ludzie potrzebują pomocy, aby „oswoić” śmierć i zmierzyć się z żałobą. Napisałam ten wstęp i myślę sobie, ile osób z niechęcią pominie ów wpis, bo to smutne, bo nas nie dotyczy, bo na dworze piękne słońce, bo są wakacje, bo...

Kiedy nagle dochodzi do jakiejś tragedii, po fakcie zaczynamy analizować, zadawać sobie pytania: czy wcześniej mieliśmy np. jakieś przeczucia? Często bezradnie rozkładamy ręce, wszystko było w nas uśpione, nic nie zwróciło naszej uwagi, dokładnie tak, jakby te zdarzenia po sobie następujące układały się według misternie napisanego scenariusza. Nikt nie może wypaść z roli, przedstawienie nie może się opóźnić, wszystko przebiega zgodnie z planem. Chciałoby się zapytać, zgodnie z czyim planem, kto jest reżyserem danej tragedii?

Dla ludzi dramat zamyka się w momencie pogrzebu, a dla matki, która traci swoje dziecko on dopiero się zaczyna. Czujemy się odpowiedzialni za śmierć naszego dziecka i nikt ani nic nie jest w stanie tego zmienić, przynajmniej na początku. Dlatego dobrze, że powstają warsztaty prawidłowego przeżywania żałoby. Napisałam, to ostatnie zdanie i zastanawiam się czy prawidłowo przeżywam swoją żałobę, nie wiem, czy nie utknęłam na jakimś jej etapie?! Dla wielu nieprawidłowo przeżyta strata staje się źródłem głębokiej i długotrwałej depresji.

Na początku jest zaprzeczanie: to nie wydarzyło się naprawdę, to przecież niemożliwe, to jakaś pomyłka! Potem jest złość na zmarłego: on odszedł, zostawił mnie a ja cierpię, dalej jest złość na Boga, jak on mógł do tego dopuścić! Tuż za nią poczucie winy: mogłam/em coś więcej zrobić dla swojego dziecka. Dalej trzeba zmierzyć się z własną bezradnością wobec umierania. Jednak człowiek nigdy nie jest gotowy na śmierć drugiej osoby, mimo iż lekarze czasami przygotowują nas do tego. Nie przewidzimy naszych zachowań, tak jesteśmy zaprogramowani - to jest tylko moje zdanie w tej kwestii.

Ta żałoba przychodzi do nas falami, spowita na początku w czarne koronki. Musimy mieć tylko świadomość, że ze spotkania na spotkanie, będzie zmieniała kolor tych swoich misternie tkanych koronek. Może kiedyś zniknie z naszego życia albo chociaż przyoblecze się w jaśniejsze barwy, bo świat bez naszych dzieci nie jest i już nigdy nie będzie taki sam, ale nadal będzie istniał.

W następnym poście spróbuję napisać o tym, że każda dobrze przeżyta żałoba kończy się akceptacją śmierci, bo bliscy odeszli, a życie trwa dalej, tylko w jakich barwach... Na moje dziś, to wszystko jest bardzo trudne do zaakceptowania, wiem też, że jest to proces. Dlaczego o tym piszę? Spróbujmy popatrzeć wokół siebie, ja w swojej żałobie byłam sama i jestem sama, wśród bliskich mi osób.