środa, 23 lutego 2011

Czasami patrzę w niebo i szukam Cię, synku


W pierwszym poście wspomniałam, że pisanie tego bloga da mi sposobność, aby podotykać imienia syna. Po tych kilku dniach stwierdzam jednak, że wcale to nie jest takie łatwe. Za bardzo boli używanie jego imienia, odmienianie go przez przypadki. Wolę już formę zastępczą, a zarazem bardzo bliską - mój syn. Łapię się na tym, że jeśli słyszę, gdy dzieci bawią się na placu zabaw, a ja akurat przechodzę obok i ktoś woła - Filip, kulę się wtedy w sobie, taki nagły paraliż całego ciała. Od razu powstają jakieś skojarzenia, wspomnienia. Przechodziłam prawdziwą mękę, gdy mój pies, akurat w czasie zabaw dzieci na podwórku, miał ochotę wyjść na spacer. To było nie do zniesienia! Pewnego razu o moim zachowaniu wspomniałam lekarzowi, który był lekarzem prowadzącym mojego syna w szpitalu. Wysłuchał mnie i powiedział, że jeśli przyjdzie mi być w podobnej sytuacji, to żeby nie uciekać w panice do domu, tylko prawie że "wbić się" w ziemię, postać, przyjrzeć się, co robią te maluchy i na koniec... spróbować uśmiechnąć się do nich, a najlepiej do tego, kto ma na imię Filip. Lekarz mówił o uśmiechaniu się, a mnie, niestety, płynęły łzy jak grochy. Zaznaczył, że nie będzie łatwo, ale może być to pierwszy maleńki kroczek ku zdrowieniu. Chyba ten sposób powoli działa, bo po pierwszych porażkach już spokojniej przechodzę i patrzę na bawiące się dzieci. Oswajam tego zwierza! Paniczny galop do domu, żeby pozamykać okna i nie słyszeć imienia Filip powoli odchodzi, ale i wraca tyle tylko, że w łagodniejszej formie. Początek był ciężki, to była walka z samą sobą. Wiem też, że podobne sytuacje będą powtarzały się w moim życiu, ważne, aby wiedzieć, jak z nich wychodzić. Kiedy nadchodzą niespodziewane momenty tęsknoty, której nie mogę ogarnąć, idę na spacer i słucham muzyki mojego syna. Niestety, dopiero kiedy odszedł zaczęłam ją poznawać. Była mroczna i ciężka w odbiorze.

Mam też parę sprawdzonych sposobów, żeby pobyć bliżej Filipa. Ile spokoju płynie do mnie, gdy patrzę w niebo, chociaż nie zawsze tak jest... Patrzę, ale jednocześnie mówię do niego: Synku, co teraz robisz, jak spędzasz czas w miejscu, do którego ja nie mogę jeszcze dotrzeć?! Jak Ci tam jest? Przecież w domu to ja byłam blisko Ciebie, a tam kto się o Ciebie troszczy? Czasami niebo jest tak pełne słońca, że odbieram to, jako coś pozytywnego na zasadzie: Spoko maminka, da się wytrzymać! Czasami, to niebo jest ciemne, groźne i wtedy bardzo się o niego boję, kto mu pomoże?! A jeżeli jest bezradny, tak jak małe dziecko?! On wysoki 1,83 cm wzrostu, o silnej budowie ciała...potem był już na swój sposób, taki nieporadny. Długo myliłam pojęcia: nieporadność i lenistwo. Musiało minąć dużo czasu, zanim zaczęłam myśleć inaczej. Ta choroba zmieniła Filipa na tyle, że z chłopaka pełnego temperamentu i radości zamknęła go w swoim świecie i zatopiła w ponurych myślach. Najbezpieczniej czuł się w domu, miał swoją muzykę i książki. Kiedyś nie było soboty bez wyjścia na imprezę, bez spotkań z dziewczyną. Potem kiedy choroba wzięła go w swoje szpony skończyło się wszystko. Koledzy powoli wykruszali się, ale nie obwiniam ich za to. Nie mam moralnego prawa. On nie był już kompanem do szaleństw. Tamten Filip odszedł gdzieś na zawsze... On sam mówił, że nie czuje już kontaktu z nimi, nie było tematów do rozmów. To poza domem toczyło się życie, ale nie w nim. W domu była dla niego, tylko wegetacja. Kiedyś czyścioch, zawsze modnie ubrany, później nie czuł potrzeby, żeby brać codziennie prysznic, golenie sprawiało mu ogromny wysiłek. Kiedyś pomocny w domu, potem odkładający wszystko na później. Za dużo tego kiedyś i potem, a wspomnienie nadal okrutnie boli...

Te dwa światy - Filip i koledzy/przyjaciele stawały się odmienne i coraz bardziej dalekie. To ja namawiałam Filipa, aby czasem załapał kontakt z kimkolwiek. Widziałam, jak bardzo męczą go te wyjścia z domu. Wszystko robił na siłę bez cienia entuzjazmu. Kiedyś byłoby to nie do pomyślenia. Parę razy dał się namówić dla tzw. "świętego spokoju", przyjechał po niego przyjaciel. On kiedyś świetny kierowca, później przestał jeździć samochodem, brał silne leki. Ta sytuacja, jak i wiele innych budziła w nim bunt. Pamiętam dokładnie, jak pewnej soboty długo się szykował do wyjścia tak, jak za dawnych dobrych czasów. I co? Nie minęła nawet godzina od wyjścia z domu po czym był już z powrotem. Mamo, nie namawiaj mnie więcej - powiedział. Źle się czuję w tym towarzystwie. Co mnie obchodzi to o czym oni mówią, to nie jest już mój świat. Taka obojętność na wszystko i wszystkich, jeszcze niedawno bliskich mu ludzi. Dobrze wiedziałam i czułam, że on powoli zamykał się na sprawy tego świata, a ja kuliłam się w środku z niemocy. Stałam, patrzyłam i waliłam głową w ścianę z bezsilności. Jakieś szaleństwo ogarniało mnie wtedy. Skoro, tak mówi i tak dziwnie się zachowuje, to oczywiście, trzeba zmienić: lekarza, leki, znaleźć inny szpital. Przecież nie mogę być taka bierna! A ja czasami z tej codziennej gonitwy "ciągnęłam nogi za sobą", bo byłam koszmarnie zmęczona. Jeszcze muszę tu przeczytać, tam sprawdzić, tam zadzwonić. No, przecież muszę! Może ktoś coś podpowie. To było istne szaleństwo, które doprowadzało mnie na skraj rozpaczy. Tak nie można dłużej żyć! I nadszedł kiedyś dzień, że ktoś lub coś postanowił(o) inaczej...


                                                                                                   

niedziela, 20 lutego 2011

Głos wołającego na pustyni


Dziś emocjonalnie mam ciężki dzień, ponieważ targają mną różne myśli, co do dalszego pisania tego bloga. Po co komu to moje pisanie, kogo mogą obchodzić przemyślenia cierpiącej matki, której nieszczęściem było i jest, że syn zachorował na schizofrenię?! Mało dramatów w życiu? Ludzie nastawieni są na czerpanie radości w każdej dziedzinie życia, a nie wczytywanie się w jakieś epistoły rozżalonej matki.

Tak dziś jestem zła na ludzi i szeroko pojętą materię tego świata! Przyznaję sobie prawo, aby dziś trochę się powściekać. Niestety, to moje zachowanie wynika raczej z bezsilności w stosunku do wielu spraw i sytuacji. Ale po kolei...z jednej strony bardzo chcę pisać na ten właśnie temat, który czuję każdym skrawkiem mojego serca i duszy, a z drugiej strony POTWORNIE SIĘ BOJĘ, żeby nie narobić sobie kłopotów, bo przecież znajomi nie znają całej prawdy o Filipie, jakim był chłopakiem. Może lepiej byłoby zostawić to wszystko, tak jak do tej pory?

W środowisku, w którym żyję nie wypada mieć kłopotów z dziećmi, mężem o dalszej rodzinie nie wspomnę. W złym tonie jest mieć jakiekolwiek kłopoty, a jeśli już to one nie mają prawa wyjść poza ściany domu. Nawet pies powinien pasować do całości. Dzieci zawsze świetnie się uczą, studiują najlepiej dwa fakultety i oczywiście na najlepszych uczelniach, a dalej to już świetlana przyszłość latorośli. Mowy nie ma, aby były uwikłane w jakieś problemy, uzależnienia narkotykowo - alkoholowe! O tym po prostu się nie mówi. Moje środowisko czyta i słyszy o takich zjawiskach tylko w mediach. Nie ma nic złego w tym, że rodzice troszczą się, aby ich pociechy zaznały "Ziemskiego Raju". Jeśli trafi się jakiś problem natury wychowawczej czy zdrowotnej u znajomych to wszystko odpowiednio komentowane jest przez markową pocztę pantoflową w trybie natychmiastowym. Budzi się we mnie refleksja: czy ironizuję z takich właśnie postaw, czy aby po trosze nie zazdroszczę, bo mnie akurat nie wyszło? Być może...

Dlatego najnormalniej w świecie drżę przed ewentualnym rozpoznaniem. Jak to? Jej syn był chory akurat na tę właśnie chorobę? Nie ma wtedy współczucia, czego nawet nie chcę, tylko odtrącenie przez środowisko. Czujesz się jak trędowata! Nie pasujesz do towarzystwa! Jesteś stygmatyzowana ty i twoje chore dziecko! Niby nie zależy mi na tym, ale przecież muszę gdzieś mieszkać. Boję się reakcji ludzi z mojego kręgu, tego napiętnowania, tej niezdrowej fascynacji nowym tematem. Nie pasuję wtedy do środowiska, w którym tkwię, a w którym żyć muszę! Może usłyszałabym nawet wsparcie kogoś mądrego: niech nie zależy ci na opinii ludzi, bo tak się nie da! Rozsądny i wiedzący na czym ta choroba polega, na pewno tak nie zareaguje. Tylko ten, kto widzi swój czubek nosa i niewiele po bokach oraz zakochany jest w swoim wszechświecie, czyli rodzinie, będzie ciebie potępiał, ale pytam się za co?! Zaraz rodzi się we mnie bunt! Dlaczego to ja mam być winną, że mój syn zachorował?! Ani ja nie jestem winna, ani mój syn, który zachorował! Do tej pory lekarze twierdzą, że nieznane są przyczyny zachorowania na schizofrenię. Powodów może być wiele: geny, zażywanie w przeszłości narkotyków, słaby już od dzieciństwa tzw. kręgosłup psychiczny, problemy z ciążą matki, problemy przy porodzie i wiele innych. Dlatego też lekarze tak szczegółowo przeprowadzali wywiady zarówno z synem, jak i ze mną.

Dlaczego, tak mało mówi się i pisze w mediach na temat schizofrenii? Tysiące młodych ludzi i nie tylko zapada, co roku na tę chorobę?! MY JAKO SPOŁECZEŃSTWO NIE JESTEŚMY O TYM INFORMOWANI. Ach, taka tam marginalna choroba, NIEPRAWDA! Oddziały psychiatryczne w szpitalach, akademiach i instytutach są pełne, mało tego pękają w szwach od nadmiaru pacjentów chorujących na schizofrenię i choroby jej pochodne. Na miejsce na oddziale czeka się przeciętnie około miesiąca, chyba że chory wymaga natychmiastowej hospitalizacji. Mieszkam akurat mieście, gdzie z braku funduszy został zamknięty oddział psychiatryczny w jednym ze szpitali. Wiadomo, że tym samym kolejka na oddział wydłuża się do innego, a zarazem jedynego szpitala w mieście. Na miejsce w Instytucie w Warszawie mój syn czekał ponad 1.5 miesiąca i tak krótko. Żeby dostać się do ośrodka terapeutycznego czeka się około 3 miesięcy.

Któregoś roku w październiku, (miesiąc poświęcony schizofrenii), oglądałam program w TVP pt. "Otwórzcie drzwi schizofrenii" w porze, kiedy to najczęściej oglądają programy osoby niepracujące, a reszta w tym czasie jest poza domem. Chociaż muszę stwierdzić, że będąc kiedyś w Stanach widziałam program poświęcony schizofrenii dziecięcej... przed północą! O zgrozo! Jak taki materiał miał trafić do rzeszy ludzi?! A tak jeszcze w ramach czepiania się - w Polsce jest sieć placówek, gdzie swoje spotkania mają, np. alkoholicy i ich rodziny są miejsca, gdzie spotykają się "Amazonki" w swoich klubach i chwała im za to. A gdzie są miejsca, gdzie mogą spotykać się rodziny chorych na schizofrenię, żeby dzielić się i wspierać w walce z tą chorobą?! Ja ich nie znam, bo po prostu ich nie ma w mieście, w którym mieszkam. Może należałoby podnieść jakieś larum i pomyśleć o samych chorych i ich rodzinach, to nie jest takie trudne do wykonania!

MY, JAKO SPOŁECZEŃSTWO, PIĘKNIE ZAMIATAMY TEN TEMAT POD DYWAN W MYŚL ZASADY, TO JEST MARGINALNA SPRAWA. NIEPRAWDA, TO JEST OGROMNY PROBLEM WIELU TYSIĘCY MŁODYCH I NIE TYLKO MŁODYCH LUDZI.

Mogłabym jeszcze długo tak grzmieć, ale czy mój głos nie jest, tylko głosem wołającego na pustyni?! Nie wiem...


                                                                                                        

Czy moje pisanie jest modlitwą?


Mimo, iż jest późny wieczór postanowiłam podzielić się pewnymi przemyśleniami. Przeczytałam w jednej z książek, iż nasze "codzienne życie jest modlitwą". W swoich wynurzeniach na ten temat, autorka książki uważa, że nie zawsze musimy czy też powinniśmy padać na kolana, żeby się modlić. Według niej modlitwą właściwie jest wszystko. To, że pomagamy przyjacielowi w rozpaczy, że modlimy się naszym pragnieniem, naszym oczekiwaniem, naszą tęsknotą. Modlimy się kiedy pocieszamy, kiedy płaczemy. Cytuje też ona Oscara Wilde'a, który powiedział, że "w naszym życiu są tylko dwie tragedie: nie uzyskanie tego o co się modlisz i uzyskanie tego, o co się modliłeś". W tej drugiej części cytatu wyczuwam nutkę ironii, no ale...

Dla mnie największą tragedią było i jest to, że nie otrzymałam tego o co się tak gorliwie modliłam. Te moje prośby, a właściwie usilne błagania najpierw dotyczyły samej diagnozy, aby u mojego syna nie była to schizofrenia. Pamiętam jak jechałam do Akademii Medycznej, w której syn przebywał parę tygodni i po drodze modliłam się najgoręcej jak tylko umiałam: Panie Boże, spraw błagam Cię, żeby to nie była tylko ta choroba! Każda inna tylko nie ta, proszę! Wtedy wiedziałam już bardzo dużo na jej temat. Kiedy moje przypuszczenia stały się faktem i lekarze w akademii postawili diagnozę, dla mnie zabrzmiało to jak wyrok. Filip w tym czasie nie identyfikował się jeszcze z jakąkolwiek chorobą psychiczną, na to potrzeba czasu. W takich sytuacjach najpierw jest szok, potem niedowierzanie i na końcu akceptacja choroby bądź nie! On biedny walczył po swojemu, nie wiedząc, co mu jest i jak ma pozbyć się tej zarazy. Dla nas wszystkich było to DOŻYWOCIE! Pojawił się też pierwszy bunt u całej najbliższej rodziny. I co Panie Boże, nie jesteśmy godni, żebyś nas wysłuchał, żebyś pochylił się nad nami?! Jesteśmy tylko marnym pyłem w Twoich oczach?! Już słyszę te gromy pod moim adresem: no tak, jak Opatrzność nie wysłuchała, to najłatwiej się odwrócić. A gdzie pokora marny robaku?! Być może ktoś powie: i po co było, tak emocjonalnie podchodzić do tego?! Mało ludzi choruje i tak nie "przesadza" jak ty! Znowu być może ktoś ma rację, że wszyscy spalaliśmy się emocjonalnie, ale na tamten moment nie umieliśmy inaczej.

Proszę nie traktujcie tego wynurzenia, jako formy użalania się nad sobą. Po prostu, stwierdzam i zapisuję suche fakty, tak było. Kiedy nie miałam już siły, aby dłużej walczyć z Bogiem, przychodziła determinacja i akceptacja choroby, ale na wszystko znowu potrzebny był czas. Bo cóż innego pozostawało?! Niestety, stan mojego syna, mimo pobytów w szpitalach po parę miesięcy w roku nie poprawiał się. Ciągle więc wołałam o pomoc i wsparcie do nieba. To był taki handel wymienno-przemienny. Panie Boże, ja Tobie to, a Ty mnie tamto, OK! Boże, zabierz od mojego syna tę chorobę, a nałóż na mnie wszystko, co chcesz wszystkie choroby świata, proszę. Wszystko zniosę, byleby on był zdrowy, pozwól mu cieszyć się życiem...

Napisałam to zdanie i przemknęła mi myśl, że wprawdzie poprawy stanu zdrowia u syna nie było, ale przecież skądś dostawałam jakąś wewnętrzną siłę i moc, aby być przy nim. Niby skąd czerpałam tę siłę, skoro bywały dni, że sama nie miałam siły zwlec się z łóżka. Byłam zmęczona szukaniem wiadomości po internecie, czytaniem blogów, zadawaniem pytań na forach. Teraz z perspektywy czasu zastanawiam się, jak to wszystko przeżyłam, nie roztkliwiam się bynajmniej i nie użalam nad sobą. Pytam samą siebie: skąd czerpałam na to wszystko siły? Jednak muszę włączyć w tę pomoc Pana Boga. Kiedy Filip odszedł krzyczałam znowu, że Boga nie ma skoro umiera bezbronny, młody człowiek! Panie Boże, dlaczego dopuszczasz do tego, co on uczynił złego? Boże, czy słyszysz, co do Ciebie mówię? Za co nas karzesz? To była destrukcja psychiczna nas wszystkich.

Teraz szukam ratunku dla samej siebie, jak poukładać to wszystko, jak dalej żyć?! Prowadziłam też niekończące się rozmowy z księżmi, wręcz zadręczałam ich pytaniami. Mówiłam, że chciałabym wziąć do ręki kawał sękatego kija, wejść na szczyt góry i pogrozić Panu Bogu! Niech wie, niech wreszcie usłyszy moje wołanie, że mam żal do Niego, iż zabrał mi syna. Pytam raz jeszcze, dlaczego?! Wiem, że są to pytania z gatunku trudnych i bez odpowiedzi. Może ktoś nawet przestraszy się tego, co napisałam, mówiąc, że bluźnię przeciwko Bogu, że grzeszę, bo przecież taka była wola Najwyższego.

Dobrze wiem, że popadam teraz w jakieś niekończące się rozważania. O dziwo, pewien ksiądz nawet nie skarcił mnie, gdy mówiłam o tym wygrażaniu. Powiedział tylko, że nie potrafi zrozumieć mnie, jako matki, mojego bólu, bo to jest po prostu niemożliwe, ale choć trochę próbuje. Powiedział, że nawet dobrze, iż tak wykrzykuję te swoje żale, że wyrzucam je z siebie, bo wtedy robię miejsce na coś dobrego. Usuwam zgorzel, żeby mogło narodzić się coś nowego. To nowe rodzi się jednak w ogromnych bólach i tak długo...

Dziś wieczorem zadzwoniła do mnie znajoma, której córka jest sparaliżowana po wypadku, jest jak roślina. Znajoma ta, opiekuje się jej małą córeczką. Jest dla niej babcią, a przede wszystkim zastępczą matką. Kiedy powiedziałam jej o zbliżającej się rocznicy śmierci Filipa, ona spojrzała na to wszystko przez pryzmat wiary. Wiesz, gdybym nie była wierząca, to już dawno zwariowałabym od tych problemów, a tak czerpię jakoś siły na każdy następny dzień. Sprawy, które mnie przerastają, które są dla mnie za trudne, tak po ludzku odpuszczam i oddaję Bogu. Ja, niestety nie mogę jeszcze tego powiedzieć o sobie. To nie ten etap, ale mam nadzieję, że może kiedyś zaakceptuję to, co się stało.

                                                                                                

Czy moja decyzja jest słuszna?


Wprawdzie minęło kilka dni odkąd napisałam swój pierwszy post i zaczęłam zastanawiać się, czy dobrze robię, pisząc do wielu odbiorców. Do tej pory chciałam napisać coś bardzo intymnego, coś na wzór listów do syna, niestety bez podania adresu odbiorcy. Miałam zamiar pisać listy, tak po prostu "do szuflady". Myślałam raczej, by powiedzieć mu o tym, co czułam, jak teraz strasznie za nim tęsknię i jak wszędzie widzę sceny z przeszłości z nim w roli głównej. Nie zawsze były to miłe sceny na zasadzie stawiam i wynoszę mojego syna na ołtarze. Bywało wszak różnie, były momenty piękne, wzruszające, ale były także wydarzenia tragiczne w skutkach przede wszystkim dla niego, jak i dla całej rodziny. Chciałam, żeby to był sposób na rozgrzeszenie się i zarazem oczyszczenie przed synem. Chciałam jednocześnie przeprosić, że "ciągałam" go po tych wszystkich akademiach, instytutach o zwykłych szpitalach nie wspomnę. Wtedy i teraz zrobiłabym jeszcze raz to samo, ale... gdybym wiedziała, że to jemu pomoże. W tamtym czasie byłam pewna, że stanie się CUD, że wspólnymi siłami w XX wieku ujarzmimy tę chorobę. Skoro on idzie do szpitala i będzie pod moją kontrolą przyjmował leki, to wszystko będzie zmierzało w dobrym kierunku. Filip na początku bardzo długo nie akceptował choroby i to jest absolutnie normalne. Bywały momenty, że oszukiwał mnie, a przede wszystkim samego siebie i nie brał leków. A czy w ogóle można, tak zwyczajnie bez oporów zaakceptować taką czy inną chorobę?! Myślę, że nie zresztą ta akceptacja to proces. Każdy chory i najbliżsi oswajają się z tym inaczej na różny sposób i w różnym czasie, ale nie wierzę, że nie ma w tym cierpienia.

Wiele razy mówiłam sobie, że przecież tyle ludzi na świecie JAKOŚ żyje z tą chorobą, dlaczego więc mój syn ma sobie z nią nie poradzić?! Wprawdzie wiedziałam, że jest to choroba, która może doprowadzić do tragicznego końca. Właśnie może, ale nie musi! Uczepiłam się tego słowa pełna nadziei. Czytałam przecież, że jeśli ktoś nie bierze systematycznie leków, w stanach pogorszenia samopoczucia nie idzie do szpitala, to finał może być smutny. Byłam pewna, że jako matka jestem tak uświadomiona, wyedukowana i przygotowana do walki z wrogiem, że to po prostu musi się udać, nie dopuszczałam do świadomości innej opcji! Niestety ów cud się nie wydarzył, a wypadki same wymknęły się spod kontroli, choroba wygrała i zebrała swoje żniwo.

Naprawdę nie wiem, czy słusznie robię, próbując pisać, a tym samym upubliczniać kawałki z życia mojego syna. Nie wiem też, czy on wyraziłby na to zgodę. Smutne to i ciężkie, bo przecież nie napiszę do niego listu z zapytaniem o pozwolenie. Od paru dni męczą mnie pytania: czy mam moralne prawo pisać o tym wszystkim, czy nie naruszam zasad etyki dotyczących spokoju duszy Filipa, czy wreszcie nie przekraczam jakiejś niewidzialnej granicy? Dokąd wolno mi się posunąć, a od którego momentu nie powinnam iść tą drogą, bo wkraczam już nie na swoje terytorium?! W końcu nie piszę tylko o sobie, ale będę pisała o zmaganiach syna z chorobą, ale też o skutkach jakie wywierała na najbliższych. Ta choroba jest jak zaraza, która swoim bezmiarem pochłania wszystko co żyje i ma emocje! Schizofrenia rujnowała życie całej naszej rodziny i wysysała emocje! Z drugiej strony patrząc, jeśli nie uwrażliwię kogoś, nie podejmę tego tematu, nie pokażę skutków choroby, co będzie ze mną?! Przecież ja patrzyłam na to wszystko i byłam tak po ludzku bezradna, co będzie teraz z moimi emocjami? Czy będę spokojniejsza, jeśli zamknę tę szufladę, tak po prostu na klucz? A może trzeba chociaż te zgliszcza posprzątać...


                                                                                                        

Pozwólcie, że się przedstawię...


Drogi Czytelniku,

Chyba tak powinnam się do Ciebie zwracać. Nie wiem, kim jesteś i pewnie nigdy się nie dowiem. Nieważne, ile masz lat, jakiej jesteś płci, jakiej muzyki słuchasz, wreszcie jaki masz kolor skóry. Chciałabym, jednak zagościć u Ciebie na dłużej, żebyś dał mi szansę pozostania w Twoich myślach, taki przysłowiowy kredyt zaufania w stosunku do mnie.

Pozwól, że się przedstawię, mój pseudonim to Clara. Dodam też, że to mój debiut literacki o ile tego rodzaju pisanie, można zakwalifikować do jakiegokolwiek gatunku literackiego. Chcę i chyba muszę posługiwać się swoim pseudonimem chociażby po to, iż na razie nie jestem gotowa psychicznie, aby całkowicie obnażać się z emocji i uczuć przed ludźmi, których znam. Przyczyna jest prozaiczna, ludzie ci po prostu nie znają okrutnej prawdy o tym, że mój syn chorował na schizofrenię. Nie wiedzą, jak bardzo był chory, jak cierpiał, i jak życie było dla niego jedną, wielką udręką. On właściwie nie żył - on wegetował zamknięty w czterech ścianach swojego pokoju.

Może stanie tak się, że zatrzymasz się na chwilę i zaczniesz czytać mój blog. Bardzo bym tego chciała, bo mam nadzieję, że może włączysz emocje i myślenie, gdyż rzeczy, o których chcę pisać dotyczyć mogą również Ciebie lub Twoich bliskich. Dotyczą zresztą najwyższej wartości, która jest w życiu, czyli samego życia i przecież nikt z nas nie chce być chory. Niestety, choroba nie wybiera, dobrze wiem, że to czysty slogan. Nigdy też nie wiemy, kiedy zapuka do naszych drzwi i bliskich nam ludzi. Jeśli moje wspomnienia, tutaj zapisywane, przeczyta choćby jedna osoba i spróbuje wyciągnąć z nich jakąś refleksję to znaczyłoby, że warto było pisać.

Podobno w życiu nie ma przypadków, tak przynajmniej piszą specjaliści z gatunku mądrych książek psychologicznych. Skoro tak, to widocznie jestem we właściwym miejscu i czasie, żeby zacząć dzielić się z Tobą swoimi przeżyciami i przemyśleniami. Potrzebowałam, aż tyle czasu - pięciu lat życia. Tak długo musiałam dojrzewać, aby zacząć pisać o tym, jak okrutna, podstępna i bezwzględna choroba schizofrenia, dzień po dniu, minuta po minucie zaczęła zabierać mi syna...

Wczoraj 19 lutego minęła piąta rocznica śmierci mojego syna. Wyrazy śmierć, cmentarz bardzo bolą mnie i moich bliskich, dlatego staram się ich często nie używać. Wolę napisać łagodniej, że minęło pięć długich lat odkąd mój syn odszedł, ale zaraz rodzą się pytania: jak to odszedł, dokąd odszedł, co to wszystko ma znaczyć, jakim prawem, kto mu pozwolił tak po prostu odejść i zostawić mnie samą?! Niekończące się pytania, aż do bólu głowy, na które już nigdy nie dostanę odpowiedzi. Niestety, tego dnia nie było mnie przy nim, nie kupiłam kwiatów i nie zapaliłam świecy przy jego grobie. Jestem na ten moment za granicą. Tutaj nie ma takiego zwyczaju jak w Polsce, napiszę kiedyś o tym. My Polacy, powinniśmy mieć szczególny powód do dumy, że tak celebrujemy święta w ogóle.

Ten dzień był dla mnie szczególny i powtórzyłam to, co zrobiłam kiedyś, będąc na cmentarzu w rocznicę jego odejścia. Wtedy tak jak teraz też byłam za granicą. Któregoś razu będąc na spacerze odkryłam cmentarz. Zupełnie bezwiednie trafiłam na grób młodej dziewczyny, właściwie rówieśniczki mojego syna, zresztą coś kierowało moją uwagę na ten właśnie nagrobek. Być może jej wiek, tragiczne odejście wspomniane na epitafium, może jej zdjęcie, sama nie wiem, ale następnym razem poszłam już celowo i położyłam kwiaty na jej grobie. Czy był to tylko zwykły przypadek, czy tak miało być?! Potem jeszcze często odwiedzałam jej grób w ramach spaceru. Joan, tak było jej na imię, zginęła tragicznie. Rok wcześniej, czy później od mojego syna, dokładnie nie pamiętam. Czułam wtedy ogromny spokój i ukojenie, gdy przychodziłam do niej, siadałam na ławce i gdzieś zatapiałam się w swoich myślach. Dostawałam emocjonalnie skrawek tego na czym tak bardzo mi zależało. Ile mądrości, emocji doświadczamy w tak szczególnym miejscu, jak cmentarz. Przekonałam się o tym, spacerując uliczkami starych często różnych wyznań, cmentarzy.

Mój syn Filip, napisałam to zdanie i zastanawiam się, czy użyłam dobrego czasu. Tak brzmi, czy tak brzmiało jego imię?! Nigdy nie wiem, jak powinnam powiedzieć, napisać w takich sytuacjach. Budzi się we mnie ciągle ten sam potworny ból, który mimo upływu czasu nie mija, wręcz przeciwnie paraliżuje i wyłącza z życia. Ktoś kiedyś powiedział, że "To nie prawda, że czas leczy rany. On tylko mija, nie przynosząc ukojenia". W moim przypadku to prawda. To uśmierzanie bólu jest tylko wtedy, gdy jestem czymś zajęta, czymś bardzo ważnym. Ktoś może powiedziałby o mnie, że to tylko obniżenie nastroju lub depresja, że wystarczy przyjąć serię pigułek i nastrój powróci. Przerabiałam to wszystko, niestety, na tego rodzaju ból nie wymyślono jak na razie żadnej tabletki. Pisząc o synu mam szczególną okazję, by "dotykać" jego imienia, pobyć z nim (imieniem) tak blisko, jak tylko możliwe, wręcz poczuć go. Czy to już chore myśli, czy może ta ciągła tęsknota za nim, powoduje takie ciężkie emocje?! Czasami łapię się na tym, że teraz rzadziej wymieniam jego imię w ogóle. W mojej pamięci pojawiają się raczej jakieś sceny, obrazy, a jego imię powoli gdzieś odchodzi, tak jak i on gdzieś odszedł..., ale dokąd odszedłeś, mój synku? Znowu niekończące się pytania, chce mi się krzyczeć z bólu, że ktoś lub coś zabrało mi syna! Kto i dlaczego o tym zdecydował? Kiedy odszedł miał, tylko niepełne dwadzieścia pięć lat i życie przed sobą! Nie chcę więcej słuchać, że przeżył chociaż tyle, że powinnam być wdzięczna Opatrzności za te lata, bo co mają powiedzieć rodzice, których dzieci odchodzą maleńkie?! Nie wiem, co w takiej sytuacji powiedzieć, to mnie przerasta, każdy z nas ma przecież swój własny Mount Everest... Za bardzo boli, by pisać dalej, rozdrapałam ranę, która nie była przez pięć lat zagojona. A może właśnie trzeba ją rozdrapać, by potem oczyścić, by wreszcie zacząć proces zdrowienia i by pozostała po niej blizna...


                                                                                                              Clara